Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 28 страниц)
Afera podsłuchowa zatacza coraz szersze kręgi. Po ujawnieniu kolejnych nagrań, kancelaria gubernatora Akimova przestała w ogóle odpowiadać na pytania dziennikarzy...
Wierutne kłamstwa! No niech pani pomyśli sama: no po co?! Po co, ja się pytam?! Przecież nikt przy zdrowych zmysłach...
Pragniesz czegoś? My ci to damy! Moduł rzeczywistości wirtualnej MoreReal dostępny już teraz!...
...żaden z pasażerów uwięzionych w płonącym trolejbusie nie miał szans.
Obudził mnie natarczywy dzwonek komunikatora. Rozchyliłem jedno oko, potem jakimś cudem drugie... Podniosłem się do pozycji pionowej, przetarłem twarz i zerknąłem na zegarek: no tak, znów zaspałem.
Komunikator ponownie zapiszczał, chciałem wyświetlić dzwoniącego, zamiast tego paluch nacisnął ikonkę odebrania.
Holoprojektor błysnął, wyświetlając twarz Daniłowa.
– Aleksandrze Wasiliczu, pobudka! – zawołał radośnie tamten.
– Dzień dobry, panie Daniłow – odpowiedziałem, błyskawicznie budząc się i trzeźwiejąc. Przegarnąłem włosy, otworzyłem oczy na tyle szeroko, na ile mogłem. – W czym mogę pomóc?
– Śpicie.
– Nie, nie śpię! Pracuję właśnie, tylko zegarek leżał obok...
– Spaliście, towarzyszu kapitanie, i nie próbujcie mnie okłamywać. Ja widzę, jak ludzie kłamią. – Uśmiechnął się, a kiedy nie odpowiedziałem, pokiwał głową. – Naprawdę widzę. Dobry sen to podstawa efektywnego dnia, ale nie wolno trwonić najbardziej produktywnych godzin poranka!
– Co mogę dla pana zrobić? – jęknąłem, nawet nie próbując z nim dyskutować.
– Możecie, Aleksandrze Wasiliczu, odzyskać moje pieniądze. Skoro naszego wspólnego kolegę już wypuścili, to może porozmawialibyście z nim kulturalnie? Ludziom czasem coś potrafi wylecieć z głowy, na przykład że komuś zabrali trzydzieści milionów i nie oddali.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza, pokiwałem głową. No tak! Moja genialna myśl z wczoraj: po prostu się do tego całego Valenty wybrać i porozmawiać. Szczególnie że mi Kojot w zasadzie powiedział, gdzie go znaleźć.
– Dowiedziałem się, gdzie mieszka – pochwaliłem się. Jakoś trzeba na te dwa procent w końcu zarobić.
– Zuch! I jeszcze u niego nie byliście?!
– To świeża informacja. Poza tym pozostaje kwestia Sobkowa...
– Sobkow nie ma nic do rzeczy! – Daniłow nagle zmienił ton. – Ani nikt inny! Macie odzyskać pieniądze i za to wam płacę. No już, towarzyszu kapitanie, powstań, buty wypastować i do roboty! Bez odbioru.
Hologram zgasł. Musi się chyba strasznie nudzić taki oligarcha, skoro wydzwania do cieciów z samego rana i daje złote rady... Natomiast jedno mnie cieszyło: ewidentnie trzymał rękę na pulsie, co znaczyło, że jakby ktoś jeszcze w mojej obecności niespodziewanie się odwodnił i zdechł, to istniała szansa, że się o mnie upomni.
A właśnie, à propos zdychania. Wstukałem wiadomość do Kulasa: „Jak tam, co mamy?”. Poszedłem się umyć i ogolić, dolałem wody psu, wyprowadziłem... Tymczasem przyszła odpowiedź: „Przyjeżdżaj”.
Zapakowałem się do merca i przyjechałem. Palnik słońca już wytoczył się ponad dachy bloków, powietrze było dosłownie przesycone wilgotnym, lgnącym do wszystkiego pyłem, wciskającym się we wloty nawiewów.
Spociłem się błyskawicznie i już stojąc pod drzwiami u Kulasa, czułem, jak cieknie mi po plecach.
– No i co masz dla mnie? – przywitałem go od progu.
– Proszę nie wchodzić w butach! – Babka z opieki społecznej wychyliła się z kuchni. – Dopiero co zmywane było! Pan wie, ile ja się muszę napracować?! Przecież tutaj nieszczęśliwy człowiek mieszka, sam sobie nawet tyłka nie podetrze, a co dopiero posprzątać!
Spojrzałem z niedowierzaniem na nią, na buty, na podłogę mieszkania, dosłownie lepiącą się od wszelakich substancji organicznych i nieorganicznych.
– Umyte było i mam buty zdjąć? – udało mi się w jednym pytaniu zawrzeć dwie trudne do uwierzenia rzeczy.
Z salonu wyjechał fotel Kulasa, gospodarz uśmiechnął się kwaśno.
– Nie kłopocz się, Chudy. Masz tu adres.
Puknął w swój komunikator, mój zapiszczał: odebrano.
– Kulas, jaki adres?
– Adres miejsca, gdzie dostaniesz to, o co pytałeś. – Spojrzał wymownie w kierunku krzątającej się po kuchni baby.
– I musiałem do ciebie po to przyjechać? Nie mogłeś mi tego przesłać po prostu?
Fotel podjechał do samego końca szyny przy drzwiach, Kulas uniósł się na rękach; schyliłem się odruchowo.
– Chudy, nie wkurwiaj mnie – syknął. – Nie mogłem, bo poszłoby przez Strumień. A tutaj ci przesłałem bezpośrednio przez urządzenia sparowane.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy otwierali porty.
– My nie, ja tak. Ale nie bój się, nie będę ci grzebał w pamięci podręcznej komunikatora. I masz tam od razu parę rzeczy o tej... Ahem. O tym sklepie, który się zamknął, co właściciel nie oddał znajomemu pieniędzy.
Baba łomotała i brzęczała garnkami, syczała parową myjką i przestawiała wszystko z miejsca na miejsce, ale byłem pewien, że uszy czujne niczym radary na granicy wyłapują każde uronione słowo. Pokiwałem głową.
– To co, my się potem?
– Potem. Ale w miarę możliwości wcześniej niż ostatnio.
Nie było sensu gadać tak półsłówkami, więc skinąłem tylko Kulasowi i wyautowałem się za drzwi. Zbiegając po schodach, otworzyłem adres, pod który mam się udać... Zatrzymałem się, wróciłem, załomotałem do drzwi.
– Kulas, ciebie chyba pojebało! – wypaliłem, gdy znów mnie wpuścił. – Szpital?!
– Szpital.
– Jakbym chciał o to pytać w szpitalu, tobym...
– ...tobyś gówno dostał – przerwał mi inwalida. – A tak masz adres ziomka, z którym razem pykamy w gierki na Strumieniu. To ichni administrator IT, więc ma pełny dostęp do danych. Uprzedziłem go, że przyjdziesz.
– Super, nie ma to jak osoby trzecie. Można mu ufać?
– W tej chwili ja siedzę w bazie, a on stoi pod drzwiami na pauzie. Lezie za nim czterech typów z włóczniami, a on ma tylko kamień w ręku.
– Co...?
– Można mu ufać, Chudy – powiedział uspokajająco.
Jeszcze wsiadając do samochodu, próbowałem zrozumieć, o co mogło mu chodzić. To jakaś metafora, powiedzenie? Rodzaj, nie wiem, tajemnego kodu hakerów?
Nieważne. Przerzuciłem adres z zegarka do nawigacji, popatrzyłem na wytyczoną trasę: dwadzieścia dwa kilometry po najkrótszej. Pięknie.
Szpital był dokładnie tym, czego można było się spodziewać: paskudnym, betonowym pudełkiem z odpadającym tynkiem, pokrytym niezliczonymi naroślami klimatyzatorów, filtrów, wywiewów, instalowanych jedne na drugich anten, rur odpływowych i wiszących przewodów. Na parkingu oczywiście nie było miejsc, na ulicy nie było miejsc, nie było nawet miejsc na chodniku ani nigdzie indziej, więc w końcu zostawiłem merca kawał drogi dalej i poszedłem piechotą.
Już kiedy szedłem wybetonowanym podjazdem, w twarz uderzył mnie podmuch gorącego, wilgotnego wiatru. Daleko na horyzoncie majaczyły ciemniejsze chmury, nawet i samo niebo nie miało aż tak dziko błękitnego odcienia. Oho, czyżby jednak szło to od dawna zapowiadane ochłodzenie?
Minęła mnie wyjąca karetka, która zahamowała z piskiem opon przed samym wejściem. Spomiędzy rozsuwanych drzwi od razu wybiegli sanitariusze, skoczyli niczym rącze charty ku wysuwającemu się z wozu podajnikowi z noszami.
W pierwszej chwili spodziewałem się, że przywieźli kogoś z jakiegoś potwornego wypadku albo co najmniej strzelaniny, że zaraz zobaczę krew, respiratory i kroplówki... Zamiast tego okazało się, że na noszach leży sobie zadowolony z życia, w sumie nawet uśmiechnięty jegomość w średnim wieku, próbujący uprzejmie przekonać sanitariuszy, że on to może sam pójdzie, to przecież tylko zwichnięta ręka i nic mu tak naprawdę nie jest.
– Proszę leżeć i się nie wysilać. Zaraz przeniesiemy pana do osobnej sali – zapewnił przesłodzonym głosem lekarz, który już czekał w drzwiach.
No tak, posiadacz złotego ubezpieczenia, klient priorytetowy w naszym systemie opieki zdrowotnej.
Izba przyjęć była w zasadzie przedsionkiem piekła. Na ławeczkach, krzesełkach, pod ścianami, dosłownie wszędzie stali, siedzieli i koczowali ludzie; zaduch był taki, że powietrze można by kroić, podłoga lepiła się od krwi i środków czystości. Ktoś jęczał, ktoś chlipał cicho, płakało jakieś dziecko... Kilka osób na zmianę kłóciło się z rejestratorką, usiłującą jednocześnie przyjmować petentów, rozmawiać przez telefon i wprowadzać dane do systemu przy pomocy przedpotopowego panelu z wystającymi klawiszami i ręcznym wskaźnikiem kursora.
Próbowałem dopchnąć się do jej biurka z boku, ale dosłownie odbiłem się od ściany ludzi. Potem usiłowałem stanąć w kolejce, ale żywy wąż jak gdyby wyczuwał, że nie przychodzę jako pacjent i niemalże samoczynnie zawijał się i splatał, wypychał mnie na bok... Wreszcie podszedłem do stojącego z boku znudzonego i spoconego ochroniarza.
– Dział IT? – rzuciłem krótko.
– Czego?
– Informatycy?
– Panie, tu szpital jest...
– Komputery?
– A, że tamci... – wreszcie zajarzył. – Tymi schodami na górę i w prawo.
Na schodach też siedzieli ludzie, jakaś matka tuliła dziecko, któremu najwyraźniej oderwał się fragment wszczepu żuchwy, i teraz ślina kapała bokiem, przez wyrwaną pomiędzy tkankami a tworzywem dziurę... Ech, uroki naszego systemu i naszej medycyny.
Prawda była taka, że odkąd cybernetyka upowszechniła się na dobre, możliwości stały się niemalże nieograniczone: można było dowolnie wymieniać utracone kończyny, zamiast organów wewnętrznych wstawiać ich prawie niezniszczalne bioodpowiedniki, praktycznie od ręki załatwiać do tej pory nieuleczalne schorzenia.
Po raz kolejny od rewolucji w połowie zamierzchłego dwudziestego wieku wydawało się, że ludzkość nareszcie zatryumfuje nad własnymi słabościami.
Tyle tylko, że w tym wszystkim pozostał element z założenia ułomny i wadliwy, nieuchronnie psujący wszystko inne: sam człowiek.
Bo co z tego, że każdy miał zagwarantowaną, ba! wpisaną do konstytucji opiekę zdrowotną, skoro realizowana ona zawsze była „na miarę możliwości”, żeby zacytować dokładne brzmienie ustawy zasadniczej?
Szybko okazało się, że owszem, każdy dostanie zamienną kończynę – ale zrobioną z przysłowiowego gównolitu, czyli ZnAlu, na podobieństwo tandetnych chińskich zabawek gnącego się i kruszącego w rękach. Owszem, była pewna pula dostępnych wszczepów, ale system szedł po najmniejszej linii oporu i przepisywał przeszczep dosłownie na wszystko.
Dla przykładu: ktoś łamie nogę, przyjeżdża do kliniki. Robią mu przeliczenie i okazuje się, że jego hospitalizacja, koszt założenia endoprotezy stabilizującej, następnie wizyt kontrolnych, rehabilitacji i wszystkiego innego wynosi X. Dla porównania wszczepienie mu najprostszej protezy to koszt rzędu dziewięćdziesięciu procent sumy X oraz gwarancja, że dany pacjent nigdy już z określonym problemem się nie zetknie.
Zaraz, od razu powinna zapalić się lampa ostrzegawcza logiki, ale jak to? Przecież jeśli komuś dadzą protezę, to nie znaczy, że ona się nigdy nie zepsuje.
No nie znaczy. Zepsuje się – statystycznie prawdopodobnie, praktycznie być może, życiowo na pewno. Ale wtedy delikwent nie przyjdzie na izbę przyjęć, a do osobnego oddziału mechaprotetyki, który miał w budżecie zupełnie inne zaszeregowanie.
Poza tym klient z nogą złamaną i zrastającą się odzyskiwał sprawność i zdolność produkcyjną po miesiącu, dwóch. Po zabiegu amputacji i cyberprotetyki – nominalnie po trzech dniach. Logiczne więc, że wybierano opcję społecznie bardziej zasadną.
Więc jak to działało? Ano tak, że przychodzi facet do szpitala ze złamaną nogą, a wychodzi – w zasadzie wywożą go – bez nogi. Po jakimś tygodniu, dwóch wzywają, żeby przykuśtykał na przymiarkę. No tak, bo kolejki, niedobory, obciążenie systemu, logistyka, zapisy, refundacje i limity. Jak jest dobrze, to od razu wstawiają wszczep, po trzech dniach wypisują do domu. Gratulujemy, dziękujemy, do widzenia, ku chwale ojczyzny.
No i tu się zaczynają schodki, bo dają zawsze wersję budżetową. Chcesz lepszą? Dopłać. Albo teraz, albo potem sobie zamień. Albo... albo pójdź do znajomego, który prowadzi cyberklinikę, i niech on ci robi na niej ulepszenia.
Nie każdego, a w zasadzie mało kogo było na to stać, więc ludzie bali się chodzić do szpitali, próbując opatrywać się w półlegalnych ambulatoriach medycznych. Ja, na ten przykład, nie dałbym sobie uciąć palca tylko dlatego, że jest zwichnięty, i duża część ludzi myślała podobnie. W ambulatoriach, oczywiście, robotę partolili, więc prędzej czy później nasz pacjent trafiał na OIOM – i kółko się zamykało.
Przeszedłem ciemnym, wąskim korytarzem, przecisnąłem się obok stojącego pod ścianą zakrwawionego łóżka na kółkach, wreszcie stanąłem przed drzwiami z porysowaną tabliczką: „Informatyka, administrator danych, wstęp wzbroniony”.
Zapukałem i po prostu nacisnąłem klamkę. Heh, zamknięte? Spróbowałem jeszcze raz, dopiero wtedy dioda przy zamku zapaliła się na zielono: no tak, pewnie otwierane od środka.
Wnętrze pokoju wyglądało w zasadzie podobnie do nory Kulasa, chociaż bałagan był nieco mniejszy i na podłodze nie leżały resztki jedzenia. Siedzący w obrotowym fotelu, lekko nalany typek odwrócił się do mnie, już otwierał usta, zapewne żeby zrugać i wyprosić za drzwi – ale zmrużył oczy, przechylił głowę.
– Ach. Ty pewnie od Wasilija? – zapytał.
Wasilij. No tak, przecież Kulas miał też imię. Kiwnąłem twierdząco.
– Podobno masz coś dla mnie.
Jakby celowo powolnym, nonszalanckim gestem sięgnął ku konsoletce, pogmerał w plastikowym pudełku po chińskim żarciu.
Zauważyłem, że na raptem dwóch ekranach jest obraz w jakikolwiek sposób związany z życiem szpitala: przełączające się kamery, na drugim przesuwały się komunikaty techniczne... Pozostałe monitory wyświetlały głównie porno, jakieś dość krwawe czystki etniczne, komputerowo renderowane filmy i chyba transmisje na żywo z jakichś gier w wirtualu.
– Masz. – Podał mi nośnik pamięci, wysuwając od razu drugie przedramię z gniazdem czipa. – Płatne od ręki.
Przysunąłem swój nadgarstek, puknąłem w zegarku potwierdzenie żądanej płatności. Informatyk tylko mrugnął okiem, na którym wyświetliło się okno powiadomienia, uniósł brew ze zdziwieniem.
– Nadal ręcznie to robisz? Człowieku, to przecież niewygodne...
– Lanie na stojąco też jest niewygodne, a mimo to mężczyźni tak właśnie robią – odwarknąłem, nie wiedząc nawet, czemu poczułem się urażony.
Typek odwrócił się do swoich ekranów, znów nasunął gogle do wirtuala: rozmowa najwyraźniej była skończona. Wyszedłem, zatrzasnąłem za sobą drzwi, dioda znów zapaliła się na czerwono.
Mijałem już matkę, siedzącą z nadal chlipiącym dzieciakiem w tej samej pozycji i miejscu, kiedy uderzyła mnie myśl: ja pierniczę, przecież tam mógł zapukać i wejść ktokolwiek! Nawet przypadkiem: puk, puk, wchodzi. A, to ty? No tak, to ja. To masz, tutaj są dane z całego K-Merowa.
Oczywiście, że tamten musiałby zapłacić. A gdyby zapłacił? Aż się wzdrygnąłem na samą myśl o tym, jak debilnie prosto było wypuścić coś w Strumień.
Na przykład nagrania z gubernatorem, chwalącym się, czyją żonę przeleciał.
Samochód zdążył nagrzać się jak głupi, ale chmury były coraz bliżej. Czyżby jednak wymarzony deszcz? Oby.
Doturlałem się wreszcie do domu, wtoczyłem do mieszkania. Powietrze na dworze zgęstniało jeszcze bardziej, do tego stopnia, że oddech trzeba było dosłownie wypychać z płuc jak galaretę ze strzykawki. Kurtka zipała już na resztce wydajności akumulatorów, metal wokół promienników ciepła nagrzał się tak, że prawie parzył...
Zebrałem w sobie resztkę sił i cierpliwości, wyprowadziłem jeszcze psa, który przestępował z łapy na łapę u wejścia. Potem definitywnie ściągnąłem buty i resztę ubrania, wskoczyłem pod szybki prysznic ciśnieniowy, zawinąłem się w stary, wysłużony szlafrok i walnąłem na kanapę. Dość. Dziś już się stąd nie ruszam.
Poklikałem trochę po kanałach telewizji, starannie omijając wydania wiadomości i gadające głowy. Wiem, że powinienem to oglądać, chociażby po to, żeby być na bieżąco z wydarzeniami, ale... nie. Nie byłem w stanie.
Znalazłem w końcu jakiś durny, stary film sensacyjny, popatrzyłem chwilę, jak główny bohater rozwala bandziorów w rzekomej niedalekiej przyszłości.
Czyli co tam miało być wedle prognoz? Miasta ze szkła, budynki wysokie ponad chmury, latające samochody i broń energetyczna, tak? Cycate laski, umięśnieni maczomeni, wszystko gładkie i lśniące. Kolonizacja Marsa i Księżyca, loty w nadprzestrzeni, klonowanie i teleportacja.
A zamiast tego słyszałem rytmiczne: łup, łup, łup, brzdęk, łup... To sąsiad zza ściany znów napierdalał żonę.
Próbowałem skoncentrować się na akcji filmu: protagonista wychylał się właśnie zza ściany, nieświadom, że wraży strzelec wyborowy tylko na to czeka. Wierny pies biegł już przez halę magazynową, gotów rzucić się na swego pana i uratować mu życie...
– Ty kurwo, szmato jebana ty! Myślisz, że możesz innemu obciągnąć i potem do mnie wrócić?! Tobie się wydaje, że...!
Kliknąłem pilotem, ukryte w ścianach głośniki zaczęły emitować niski, kojący szum, idealnie głuszący odgłosy spoza mieszkania. Zapłaciłem za ten system aktywnego tłumienia niemały pieniądz, ale ani chwili nie żałowałem.
Bohater już był przy schodach, przeładowywał pistolet. Ranny pies skamlał, krwawiąc, i wiadomo było, że zbliża się punkt kulminacyjny sceny.
Nadal słyszałem gdzieś na granicy postrzegania miarowe, głuche dudnienie uderzeń.
Bardziej nawet czułem w trzewiach, tak jak czuje się odgłos, kiedy ktoś pośliźnie się i uderzy potylicą o betonową posadzkę. Takie suche „trzask!”, i nagle masz gęsią skórkę.
Zrobiłem głośniej, na filmie akurat zaczęli strzelać.
Patrzyłem chwilę tępo w przelewające się po ekranie kolorowe plamy, a potem po prostu zerwałem się z kanapy. Kusto też aż podskoczył, zaczął bez sensu ujadać... Wciągnąłem na dupę spodnie, narzuciłem na siebie kurtkę i tak jak byłem, w samych klapkach, wypadłem przez drzwi na korytarz, zleciałem po schodach i niczym burza przebiegłem do sąsiedniej klatki.
Domofon był zepsuty od lat, więc szarpnąłem tylko, drzwi ustąpiły. Przesadzając po dwa schodki, wbiegłem na piętro, załomotałem do drzwi, zacząłem dusić dzwonek.
– Otwieraj! – ryknąłem, cisnąc guzik tak, że w plastikowej obudowie aż coś trzeszczało.
Zachrobotał zamek wewnętrznych drzwi, potem błysnęło światełko w judaszu... Nie przestawałem walić pięściami ani na chwilę, dzwoniłem to krótkimi, to długimi sygnałami. Musiał, musiał otworzyć.
W końcu zgrzytnął zamek, drzwi szarpnięciem otworzyły się do środka, zobaczyłem za nimi zarośniętą, zapitą mordę sąsiada zza ściany.
– Czego się, chuju... – zdążył tylko powiedzieć, zanim zamachnąłem się i z całej siły zajebałem mu lampę w ryj.
Machnął rękoma i wyłożył się jak długi. Od razu chciał się zerwać, zaczął zamykać drzwi, ale ja skoczyłem już za nim, otworzyłem z kopniaka – nie lada sztuczka, jak ma się na nogach gumowe klapki! – wpadłem na niego całą swoją masą.
– Ratunku! – wrzasnął, a chwilę po tym moja pięść trafiła go centralnie w nos, zamieniając i tak już paskudny organ w krwawą miazgę.
Widziałem, że ma na podkoszulku i na kostkach rąk krew. Znów ją lał, skurwysyn jeden, po raz kolejny od tylu miesięcy!
Zamachnął się na oślep, nawet trafił mnie w ucho, ale to tylko mnie rozwścieczyło. Instynkty bojowe, warunkowana agresja, pamięć mięśniowa, sztuki i techniki walki, których uczyli nas najpierw w milicji, a potem w Afryce...
Wszystko to jest gówno warte, jak się naprawdę bijesz. Wtedy są łokcie i kolana do przodu, celujesz w twarz i koniec. Kostki pięści raz po raz uderzają w miękkie i twarde, coś chrzęści i trzaska miękko.
Od czasu przeszczepu przerzuciłem się na leworęczność, ale w gniewie biłem nadal prawą – a naprawdę, naprawdę było czym bić.
– Przestań, zabijesz go! Co ty robisz?! – Żona sąsiada rzuciła się na mnie, zaczęła okładać pięściami, ciągnąć za włosy, wbijać palce w oczy i wrzeszczeć: – Ratunku! Ratunkuuu, mordują, napad! Zostaw go, zostaw, aaa! Mój Dimkaaaa, ratuuunkuuuu...!
Odciągnęła mnie w końcu, uderzyła jeszcze raz, odepchnęła w tył, na szafę. Popatrzyłem na swoją rękę, porozcinaną tak, że spod kostek wyzierała stal nierdzewna, na sąsiada z mordą niczym dobrze rozbity soja-schabowy... Na sąsiadkę z podbitym okiem, potężnym sińcem na policzku i napuchniętymi niczym dwa balony ustami.
– Wooon! – wrzasnęła, tuląc do siebie męża i szlochając. – Wynoś się! Aaa! Ratuuunkuuuu!... Milicjaaa...!
Przesunąłem się wzdłuż szafy, wystawiając przed siebie dwie ręce i próbując zasłonić od całej tej absurdalnej, patologicznej sytuacji. Kobieta płakała i krzyczała, sąsiad pluł i kasłał krwią, ja próbowałem to wszystko jakoś zrozumieć.
W końcu wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi. W sieni stała pomarszczona, siwa starowinka, ubrana w pocerowany niebieski fartuszek w kwiatki i bambosze.
– To... ja... – wydukałem, próbując schować za sobą rękę.
Ujęła mnie za ramię, wyciągnęła i obejrzała zakrwawioną dłoń. Pokiwała ze smutkiem, krzywo wszczepione cyberoczy zamigotały lekko już matowiejącymi diodami.
– Dobrze pan zrobił. A jeszcze lepiej, jakby go pan zabił. Należy mu się, skurwielowi jednemu. Może pan tam wróci? Ja zeznam jakby co, że to on zaczął. I pani spod dwudziestego siódmego też jakby co powie, co będzie trzeba.
Potrząsnąłem głową, wybełkotałem coś nieskładnego i wyszedłem na korytarz. Spłynąłem po schodach, na nogach niczym z gumy przeszedłem z powrotem do swojej klatki i schowałem się w mieszkaniu.
Kusto oczywiście od razu zaczął lizać mnie po ręce, a ja zorientowałem się dopiero po chwili. No tak, przecież brak czucia.
Znalazłem pudełko serwisowe, dobrze wymieszałem przed otwarciem i nałożyłem maść regeneracyjną na porwane tkanki. Warto by było to jakoś zaszyć, żeby brzegi trochę się zeszły... Pamiętam, jak coś mi tłumaczyli, że nie wolno, bo wtedy mogą powstać zrosty wokół ciała obcego, i że coś tam, coś tam.
Szurając klapkami, przeszedłem znów do kuchni, wyciągnąłem z szuflady w stoliku nitkę, znalazłem jakąś igłę nawet. Zawiązałem na końcu jebitny supeł, niezgrabnie nawlokłem i zacząłem szyć.
Prosta, jednostajna czynność. Jak rzadko kiedy w życiu naprawienie czegoś zamiast zepsucia. Poskładanie do kupy.
Poczułem, że mam straszną ochotę albo się napić, albo rozpłakać.
Wróciłem na kanapę, film nadal leciał. I niech leci... Wygrzebałem stare nośniki pamięci, wrzuciłem w projektor i zacząłem na chybił trafił przeglądać zdjęcia.
Patrzyłem na małego chłopaka, potem na młodego kadeta, na podrostka na zakończeniu jedenastej klasy. Na czteroletniego berbecia, płaczącego, jakby go ze skóry obdzierali, kiedy źli rodzice oddali go pierwszy raz do przedszkola. W końcu na dumnego jak paw absolwenta akademii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, składającego przysięgę na sztandar Federacji.
Moment graniczny, poczułem. Albo się rozbeczę jak baba, albo pobiegnę do sklepu po wódkę, albo... No właśnie. Albo wezmę się w garść i ogarnę życie.
Nie robiłem tego w końcu dla siebie. Nie chodziło o mnie, w każdym razie nie tylko. Ktoś mi zaufał, a ja nie mogłem go zawieść – tak jak kiedyś, dawno temu, sam zostałem zawiedziony.
Pociągnąłem nosem, otarłem zawilgocone oczy. Wyjąłem z projektora kartę, zgasiłem holowizor. Włączyłem sobie na głośnikach dyżurną składankę francuskich szansonów, przyniosłem z kuchni piwo i wsunąłem w gniazdo projektora nośnik ze szpitala.
Zapaliłem papierosa, nikotyna zaczęła powoli wsączać się w płuca, uspokajając rozszalałe serce i kojąc nerwy. To znaczy: ja wiedziałem, że szlugi wyłącznie pozwalały uciszyć strach, wynikający z głodu nikotynowego.
No ale czułem się spokojniejszy, i tylko o to chodziło.
Już patrząc na ekran, pomyślałem sobie: oho, dużo tego. Lista rozwinęła się od góry do dołu, spłynęła nieco niżej... Ile? Sto dwadzieścia kilka osób?!
No tak, przecież były te cholerne upały. Nadal są zresztą, deszczu jak nie było, tak nie ma. Ludzie padali jak muchy, więc się nazbierało.
Zacząłem od sprawdzania jednego po drugim, ale odpadłem po trzydziestym którymś. Nie no, tak to mi nic nie da przecież... To jakieś dziadki borowe były, część w ogóle znajdowano na ulicach, więc pewnie bezdomni. Głupiego robota.
Wpiąłem w drugie gniazdo kartę z danymi od Daniłowa, rozwinąłem siatkę powiązań. Jak by to zrobić, żeby miało ręce i nogi? Zacząłem zaznaczać i kopiować do oddzielnego pliku nazwiska z wykresów. Mozolnie, jedno po drugim: zaznacz, kopiuj, przenieś, wklej, i następne.
Tak, na pewno można było jakoś szybciej, automatycznie. Mówiłem już, że nie lubię technologii? No to powtarzam jeszcze raz: nie lubię.
W końcu skopiowałem ostatnie nazwisko, zaznaczyłem i wrzuciłem wszystkie w wyszukiwanie na liście. System pomielił, pomielił, na chwilę zawisł... I podświetlił mi dobre pół tuzina rekordów!
Aż mi się gorąco zrobiło z wrażenia.
Szybko przejrzałem, odsiałem te, które na sto procent do niczego nie pasowały: stary dziad, dwuletnia dziewczynka, dwa takie same nazwiska, ale jedna osoba jest nikim. Zostały mi cztery plus Matwieszuk.
Na próbę wstukałem pierwsze lepsze z brzegu w wyszukiwarkę strumieniową, kliknąłem „wprowadź” – i aż gwizdnąłem przez zęby.
No proszę, pan prezes kolejnej spółki. I jeszcze jednej, i następnej, i znów... Przejrzałem historię pacjenta w pliku oryginalnym: zdrowy jak byk, serce wymienione rok temu, porobione wysokoprzepustowe arterie. Trzeba mieć kasę na coś takiego, swoją drogą.
I bęc: podejrzenie czerniaka skóry sprzed kilku miesięcy. Niby nic wielkiego, normalna rzecz, kiedy powłoka ozonowa jest dziurawa niczym rajstopy dziwki po owocnej nocy. A mimo to interesujący zbieg okoliczności.
Kolejne badanie: po czerniaku nie ma śladu. Tak po prostu, bez wpisu o zabiegu, nic. Ozdrowiał.
Następne nazwisko, kobieta tym razem. Młoda, bogata, trzy spółki, akcje i obligacje na giełdzie, nieruchomości... I rak jajnika. Najpierw lewego, potem prawego. Potem szyjki macicy. Potem przerzut na płuca. I za każdym razem badania takie same: ojej, jest rak, a potem: o, a już nie ma.
Interesujące.
Skopiowałem nazwy ich spółek, wrzuciłem w prostą, ogólnodostępną wyszukiwarkę rejestru przedsiębiorców, żeby sprawdzić bezpośrednie powiązania. Skopiowałem wyniki, odpaliłem plik od Daniłowa.
Jest, a jakże. I kolejna. I jeszcze jedna.
I wszystkie co do jednej zapinają się ze spółkami zależnymi od Sobkowa. Nigdy w pierwszym rzędzie, ale zawsze w drugim. Minimalne konieczne oddzielenie, jak kartka postawiona przed reflektorem: dalej nie zajrzysz.
No dobrze, ale czego to dowodziło? O czym świadczyło?
Cztery, nawet pięć osób z orbity Sobkowa – tak ją zacząłem w myślach nazywać, „orbita” – umiera tego samego dnia na to samo, z tego samego powodu. W dodatku wszyscy mieli historię chorób nowotworowych, i to skutecznie leczonych... Albo przynajmniej do niepoznania zaleczanych.
Musieli coś wszyscy brać, uświadomiłem sobie. Przyjmować jakiś lek, który hamował rozwój komórek rakowych. Brali go z jednego źródła, wzięli z tej samej dostawy... I bęc, trupy.
Trefny towar? Więcej niż możliwe, wręcz pewne. Ktoś zaczął lecieć po taniości, ludzie się potruli czarnorynkowymi podróbkami.
Podrabiane leki, trefne płyny, hormony z drugiego obiegu – brzmiało znajomo.
Coś takiego gdzieś się przecież produkuje, nie? Potrzebna do tego infrastruktura, instalacje chemiczne, wręcz cały zakład. Laboratorium badawcze, w którym...
Zaraz.
Przewinąłem plik Sobkowa, zerknąłem na jedną z jego spółek. Tę, na którą Valenta przerzucił wierzytelność ze spółki Matwieszuka. Najbardziej niepozorną, niewielką, mającą w zasadzie tylko dyrektora i prezesa zarządu. Szarą, smutną myszkę z minimalnym kapitałem zakładowym pięciu tysięcy rubli.
– „Nowoczesne technologie, działalność badawczo-rozwojowa, inżynieria biologiczna i genetyczna” – szeptem przeczytałem raz jeszcze przedostatnią pozycję wpisu.
Chyba miałem już swoją faworytkę, o którą będę musiał znowu dopytać Kulasa. Tak, najpierw zrobię rozpoznanie na odległość, dowiem się, ile dam radę, a następnie trzeba się tam wybrać i zobaczyć, co w trawie piszczy.
A potem złożyć wizytę w wysokościowcu SybirTower.