355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 9)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 27 страниц)

– Absurd.

– Nie taki bardzo. Śledztwo wykazało, że przeciek nastąpił u nas. I zamachowiec też raczej krajan.

– Niemożliwe.

– Możliwe. Ostatnio dzieją się różne dziwne rzeczy.

   Krzeptowski już otwierał usta, ale w końcu nie powiedział nic.

Za to odezwała się Jadwiga.

– A jaki to ma związek z nami? I z tobą?

– Nasze władze zdecydowały się, wbrew oskarżeniom, działać. Utworzono szereg grup specjalnych działających niezależnie od siebie i poza strukturami służb. Istnieją podejrzenia, że służby są nieszczelne i wróg, kimkolwiek jest, ma tam sporo swoich ludzi: przekupionych, zastraszonych, na których są teczki, diabli wiedzą co.

– Więc ty…?

– Owszem – Tolak skinął głową ze znużeniem. Był nieludzko zmęczony i choć gorąca herbata świetnie mu zrobiła, najchętniej położyłby się spać. – Istotnie nazywam się Jan Tolak. Nie jestem komisarzem z Komendy Miejskiej w Krakowie. Smotrycz odkrył, że to przykrywka, a w rzeczywistości pracuję jako inspektor z wydziału wewnętrznego. Też nieprawda. Mam stopień majora i jestem pracownikiem kontrwywiadu wojskowego.

Cisza. Nawet wiatr za oknem ucichł, nie chcąc się narzucać. Jadwiga i Krzeptowski spojrzeli po sobie. Coś tu bardzo nie pasowało.

– Skoro śledztwo jest tajne do tego stopnia, że nawet prasa niczego nie zwąchała, dlaczego nam o tym mówisz? I co robisz w zespole zajmującym się jakimś Wicherkiem? Wicherek ma z tym związek?

– Wicherek nie.

– A kto?

Tym razem Tolak namyślał się przez dłuższą chwilę. Jakby starał się podjąć jakąś decyzję. Lub coś sobie przypomnieć.

– Kapitan osiemnastego batalionu desantowo-szturmowego. Dwie tury w Iraku i jedna, niecała, w Afganistanie – odezwał się po dłuższej chwili. – Wyszkolony snajper. Dowódca jednej z grup bojowych. Bohater największej bitwy z talibami w historii naszego udziału w misji. Nagum Thal, cztery godziny regularnej jatki. Tamci zaskoczyli naszych podczas rutynowego patrolu, ale w wyjątkowo niekorzystnym otoczeniu. Góry z trzech stron, idealne miejsce na zasadzkę. Kapitan nie chciał wchodzić do wioski, ale rozkaz był wyraźny. Weszli, wsparcie zostało z tyłu. Dostali ostrzał. Odpowiedzieli. Kapitan sam załatwił trzech snajperów, i to ze zwykłego beryla. Wezwał wsparcie. Oskrzydlenie przeciwnika, kontratak, snajperzy, rosomaki, moździerze. Nasi: siedmiu rannych. Tamci: sześćdziesięciu zabitych, osiemnastu schwytanych. Talibowie jeszcze przez pół roku nie podejmowali żadnych akcji zaczepnych, mieli dość. A to wszystko dzięki naszemu kapitanowi. Bohater. Ale dwa miesiące później wyleciał z wojska, razem ze swoim najbliższym kumplem, porucznikiem – specem od rozpoznania, również doskonałym strzelcem, również uczestnikiem bitwy. A dlaczego wyleciał? Bo był zbyt dociekliwy. Odkrył, że duża część kadry oficerskiej wpisuje się na lipne patrole i bierze za nie kasę, nie wyściubiając nosa za bramę. Pomimo nacisków nie chciał milczeć. Zrobił aferę. Zagrożono mu dyscyplinarką. Olał to. Kumpel porucznik go poparł. I obaj wylecieli, i to z zarzutami prokuratorskimi za jakieś rzekome przestępstwa. Zrobił się straszliwy smród, groziło, że po powrocie do kraju staną się gwiazdami mediów, więc zawarto kompromis. Wycofano dyscyplinarkę i zarzuty, a nasi bohaterowie zobowiązali się milczeć. W zamian w nadzwyczajnym trybie zainteresował się nimi pewien inny resort i zaproponował pracę oraz utrzymanie stopni i brak najmniejszej wzmianki w aktach o aferze. Delikwenci poszli na układ. Odbyli półroczne, przyspieszone szkolenie i teraz pracują w resorcie na niezbyt eksponowanych, ale wysokich stanowiskach. Wiecie może, o kim mowa?

Krzeptowski siedział bez ruchu i nie odzywał się. Jadwiga przeniosła wzrok z Tolaka na komisarza.

– Staszek, dlaczego on to mówi? Co to za historia? Kim są ci ludzie?

– Ten porucznik to ja – mruknął Krzeptowski.

Na Tolaku oświadczenie nie zrobiło żadnego wrażenia. Stanowiło potwierdzenie faktu, o którym doskonale wiedział.

– Dla wyjaśnienia: niezłomny kapitan to Jakub Tyszkiewicz.

– Pięknie – powiedziała Jadwiga. Już do niej dotarło. Niech to szlag. Facet wydawał jej się prostolinijny i szczery. A tymczasem gówno o nim wiedziała. – Masz jeszcze jakieś tajemnice? Coś jeszcze ukrywasz?

– Już nic – odparł Krzeptowski i uśmiechnął się nieśmiało. Sporo roboty go czeka, z nią. Na razie zwrócił się do Tolaka. – Śmierdzieliśmy? Dlatego cię do nas wsadzili?

– Idealnie pasowaliście do profilu. Po zamachu na szefów służb szybko doszliśmy do wniosku, że to krajowy cyngiel. Mniejsza o źródła. Rzecz została fachowo przygotowana od strony wojskowej i technicznej. Automatyka ładowania moździerza, choć większość śladów uległa zniszczeniu w wyniku eksplozji, była wykonana pomysłowo. Tak więc szukaliśmy bardzo biegłego wykonawcy z przeszkoleniem i praktyką wojskową. Zaczęły spływać rozmaite informacje. W żadnym środowisku nie słyszano o takim zabójcy. Natomiast pewne ślady prowadziły do jednostek specjalnych wojska i policji. Stąd pomysł wsadzenia kretów takich jak ja.

– Jakub i ja jesteśmy twoimi głównymi podejrzanymi. Po co nam to wszystko opowiadasz?

Przez twarz Tolaka przemknął cień. Wahanie było widoczne z odległości kilometra.

– Dziś po południu dostałem w waszej sprawie raport. Na czas zamachu macie alibi. Byliście na dwudniowej konferencji w Zegrzu. Jest przynajmniej kilkunastu świadków, którzy was widzieli. Wasze życiorysy zostały gruntownie prześwietlone. Podsłuch też nie wykazał niczego szczególnego. To raczej nie wy.

– Podsłuchujecie nas?

– Już nie. Wygląda na to, że jesteście czyści.

– Co za ulga. Więc dlaczego?

– Dlatego, że potrzebuję sojuszników. Urwał mi się kontakt z centralą. Nikt nie odbiera telefonów alarmowych, a pod alarmowym adresem nikogo nie ma. Takie rzeczy się nigdy nie zdarzają. Dziś wieczorem zabity został prezydent państwa. Do tego raport Wicherka i samo zabójstwo. Nie uważacie, że sprawa ostro śmierdzi?




ROZDZIAŁ III


24 grudnia 2011 roku

1.

Radio eksplodowało.

…zamach terrorystyczny…

…miliony ludzi w szoku…

…nieuchwytny snajper…

…śmierć trzech oficerów Biura Ochrony Rządu…

…nowo wybrany marszałek sejmu Joachim Terlecki przejmuje obowiązki głowy państwa…

…kompromitacja służb…

…konieczność głębokich zmian w państwie…

…obywatele czują się zagrożeni…

…szok w Europie…

…niepokój na świecie…

Wszystkie kanały wypluwały z siebie słowa z szybkością wielolufowych dział systemu Gatlinga. Dominował ton głębokiego oburzenia. Troski. Współczucia. I strachu.

Gdy minęło zaskoczenie, Jakub zaczął słuchać uważniej. Wyglądało na to, że gdy przeżywał swoje osobiste Waterloo, kraj, w którym mieszkał, zmienił się w dość gruntowny sposób.

Wrażenie: chaos.

Jak to się ma do jego spraw?

Pendrive otrzymany od Smotrycza spoczywał w kieszeni. Jakub sam się dziwił, jak to możliwe, że zawodowe odruchy zadziałały i zdołał rano przejrzeć zawartość. Było tak, jak Smotrycz obiecywał. Dane. Fakty. Wnioski.

W ciągu dziesięciu minut scalił kilka plików w jeden dokument, rzucił okiem na śpiącą żonę i z pustką w skacowanej głowie ruszył do Warszawy.

Automatycznie włączył radio.

Skutek? Był, a jakże. Mieszanka: Helena i prezydent, Wicherek i Zuzanna, aberracje pogodowe i zmiana warty w sejmie.

Widok dwóch nagich kobiecych ciał splecionych w miłosnym uścisku.

Obraz śnieżnej czapy zamarzniętej na kość.

W kieszeni pisnęła komórka.

– To ty? – głos Krzeptowskiego był słaby i daleki.

– Ja – mruknął. Nie miał ochoty na rozmowy.

– Wiesz już?

– To i owo.

– Nie słyszę, żebyś się przejął.

– Przejąłem się. Bardzo.

Chwila ciszy.

– Stało się coś? Oprócz?

– Owszem. Ale nic takiego.

Jakub kłamca. Sprawa jasna dla obu rozmówców.

– Co robisz?

– Jadę do fabryki. A potem nie wiem.

– To niedobrze, że nie wiesz – Krzeptowski właściwie odczytał komunikat. – Zadzwoń do mnie. Potem. Mam małą sprawę. Dzwoniłem wczoraj wieczorem, nie odbierałeś.

Tyszkiewicz odsunął komórkę od ucha, wcisnął przycisk i przyjrzał się displayowi.

– Faktycznie. Może nie miałem zasięgu.

– Może. Zadzwonisz?

– Za godzinę. Trzask.

Jakub jechał dalej.

Słońce świeciło, okrywając krajobraz wesołym blaskiem. Gdyby jednak przyjrzeć się temu obrazkowi uważniej, można byłoby zauważyć, że światło jest płaskie, a świat jakby wyprany z kolorów. Jakby czegoś brakowało.



2.

Obudził go zgrzyt klucza w zamku.

Otworzył oczy. Pustka w głowie doskonale komponowała się z widokiem dwóch mężczyzn, którzy weszli do pomieszczenia. Ani zamaskowani faceci, ani miejsce nie przypominały niczego, co znał.

Pomieszczenie było niewielkie. Umieszczone pod samym sufitem okienko zdawało się wskazywać, iż znajduje się pod poziomem gruntu.

Wnioski: piwnica, mała i obskurna. Temperatura: chłodniutko, ciśnienie… bez jaj, kogo obchodzi ciśnienie? Łóżko niewygodne i wąskie, kocyk cieniutki, ściany pomalowane na mysi kolor, jakieś liszajowate.

Wrażenie artystyczne: dwójeczka. I to słaba.

Pomyślał leniwie, że mimo wszystko bardzo dobrze, że sobie tu leży. Leży i będzie leżał, odpoczywał. Należy mu się, nie? Ostatnimi czasy harował jak wół.

Zmarszczył brwi. Harował?

A co robił?

Ach tak.

Przypomniał sobie.

Był w swoim mieszkaniu, pracował, nastawiając się raczej na bezsenną noc.

A potem…

Co się stało potem?

No właśnie, może ci faceci coś wiedzą. Z ich zdecydowanych ruchów można wywnioskować, że na pewno.

Niższy pochylił się nad pryczą.

– Obudziłeś się? To bardzo dobrze. Byłeś nieprzytomny trochę dłużej, niż chcieliśmy, ale teraz już naprawdę musimy pogadać. – Miał niski, przyjemny głos. Pachniał kosztowną wodą kolońską.

– Pogadać? O czym? – Swoim brzmieniem głosu Smotrycz z kolei się zdziwił: miejsce dźwięcznego barytonu zajął żabi skrzek. Co się dzieje u diabła? Kim są ci faceci? Czego chcą? Czy…

Myśli zaczęły krążyć żwawiej, działanie narkotyku ustępowało.

– O dwóch rzeczach. Potem damy ci spokój. Odpowiedź na dwa pytania to nie jest jakiś straszny wysiłek, prawda?

Smotrycz zamknął oczy. Gdy je otworzył po chwili, widział już znacznie lepiej i znacznie lepiej kojarzył. Pytający był uprzejmy, ale za tą uprzejmością…

Kątem oka dostrzegł drugiego faceta. Niezbyt imponującego wzrostu, ale sądząc ze sposobu poruszania się, silnego i zręcznego.

Oczy, patrzące żywo przez otwory kominiarki…

Zwierzę.

 Szybkie. Śmiercionośne. Okrutne. Bezwzględne. Bez sumienia.

Smotrycz chciał wstać. Gwałtownie. Wtedy poczuł, że lewy przegub ma przykuty do ramy łóżka zwyczajnymi, policyjnymi kajdankami.

Żołądek w gardle. Ślina na zewnątrz. Wysiłek, by zwieracz funkcjonował jak należy.

– Och, nie ma się czym denerwować – mężczyzna uśmiechnął się samymi kącikami ust. Jego głos zdradzał człowieka myślącego i oczytanego. Smotrycz nie zdziwiłby się, gdyby facet był wielkim miłośnikiem teatru, opery i baletu na najwyższym poziomie.

La Scala, Comedie Française, te sprawy. Teatr Bolszoj też jest niezły, podobno.

– Nie denerwuję się – Smotrycz zaczął drżeć. Niemożliwe do ukrycia. Punkt dla tamtych. Przesłuchanie się właściwie nie zaczęło, a przesłuchiwany już brudzi spodnie.

– To bardzo dobrze. A więc zacznijmy. Połóż się i spokojnie mnie wysłuchaj. O tak, doskonale. Otóż pytanie pierwsze brzmi: z jakiego powodu szukałeś w sieci danych dotyczących… – gdy mężczyzna wymienił nazwisko, Smotrycz drgnął. Już wiedział, o co chodzi. Wiedział także, jak się skończy to, w co wpadł.

Ci ludzie podsłuchiwali jego rozmowy i śledzili komputer. Dokładnie wiedzieli, czego szukał, co udało mu się znaleźć i na czyją prośbę to robił. Pytanie jest logiczne. Nie ma się co dziwić, że je zadali. Sam by je zadał na ich miejscu.

Sposoby postępowania?

Taktyka opóźniania. Powolne wycofywanie się na wcześniej przygotowanie pozycje. Bohaterska obrona, a potem odwrót. Nieprzyjaciel musi opanowywać teren kawałek po kawałku i z każdej zdobyczy powinien być zadowolony.

Przestał drżeć, a zaczął myśleć.


3.

Helena wstała natychmiast po tym, jak za Jakubem zamknęły się drzwi. Ubrała się błyskawicznie, bez zbytniej dbałości o szczegóły. Polar i dres are the best. Wyszła z psem i celowo, z uporem brnęła przez najgłębsze zaspy. Yamato zapadał się po brzuch, ale prychał szczęśliwy. Wyczuwał oczywiście wczorajsze napięcie, jednak instynktownie też czuł, że spacer pomoże pani uwolnić się od kłopotów. Toteż zachęcał do wspólnej zabawy: nurkował, skakał i wykonywał skomplikowane ewolucje. Parę razy zdobył się nawet na szarpanie za nogawki spodni.

Gdy wrócili, przypominali leśne sople.

W istocie, wysiłek pomógł nieco.

A jeszcze bardziej: butelka Bordeaux.

Helena czuła się pusta.

Wiedziała już przedtem, że wyznania będą sporo kosztowały, ale rezultat zaskoczył ją: bezsprzecznie, pustka w głowie, ale… …brak poczucia winy, tęsknota – za obojgiem?

Specyficzna euforia?

A i owszem.

Próbowała doszukać się powodów, dla których miałaby zrezygnować ze znajomości z Zuzanną. Wszystkie wydały jej się błahe. O ile wczoraj postanowienie było nienaruszalne, rozmowa z Jakubem przyniosła odwrót od tej myśli.

  Szczerze? Jedno i drugie było najwyższą wartością w jej życiu.

Szczęście i pełna paleta fizycznych rozkoszy.

Dreszcz.

Kolejny kieliszek Bordeaux.


4.

Zuzanna miała swój klucz, więc gdy otworzyła drzwi na klatkę schodową, jeszcze niczego nie podejrzewała. Zresztą w głowie przebywała już zaplanowaną trasę. Liczyła, że zdąży przed tym zrobić trzysta kilometrów. Może, jeśli będzie miała szczęście, czterysta.

Powoli weszła na trzecie piętro. Pachniało kapustą i grzybami. Zza drzwi dochodziły odgłosy awantur i ulubionych seriali. Przygotowania do Wigilii szły pełną parą.

Co powie matce? Dobre pytanie.

Brak dobrej odpowiedzi.

Pewnik: bez walki się nie obędzie.

Włożyła klucz do zamka, ale nie przekręcił się. Spróbowała jeszcze raz.

Cisza. Bezruch. „M jak miłość”.

Najciszej jak mogła cofnęła się i skryła za framugą. Glock, wyciągnięty bezgłośnie z kabury na biodrze, sam znalazł się w dłoni.

Regulamin mówił, że nie wolno nosić broni z nabojem w komorze, ale miała w dupie regulamin, jak zresztą wiele innych rzeczy. Niesubordynacja? Trzymała w ręku broń gotową do strzału, bez konieczności wywołującego hałas przeładowania i tylko to się liczyło.

Przyłożyła ucho do chłodnego drewna. Cisza.

Delikatnie nacisnęła na klamkę. Drzwi ustąpiły. Postąpiła krok i znalazła się w dobrze znanym przedpokoju. Na wprost salon. Kawałek stołu nakrytego świątecznym obrusem. Po lewej wejście do pokoju Zosi.

Stojące otworem.

Alarm.

Drzwi do pokoju Zosi powinny być zamknięte. Dziecko nie tolerowało przeciągów. Zuzanna wstrzymała oddech. Z bronią wyciągniętą przed siebie zajrzała do pokoju.

Pusto.

Ani Zosi, ani wózka.

Opuściła broń. Wiedziała, co znajdzie w salonie.

Z zaciśniętymi ustami i zimnym wzrokiem przekroczyła próg pokoju. Obeszła stół.

Matka leżała na podłodze. Na plecach. Miała zamknięte oczy. Sprawiała wrażenie, jakby spała. Mała dziurka pośrodku czoła wyglądała jak narysowana. Równiutki, okrągły otworek.

Rana wylotowa musiała być znacznie większa. Na podłodze zebrała się już spora kałuża krwi.


5.

– Mówisz dużo i nawet z sensem – przesłuchujący usiadł na krześle stojącym naprzeciwko łóżka i założył nogę na nogę. Nadal się uśmiechał. Nadal było całkiem przyjemnie. – Ale niestety mam wrażenie, że kłamiesz.

– Nie – Smotrycz włożył w zaprzeczenie całą pozostającą jeszcze do dyspozycji energię. – Po co? Wiem, że możecie mnie zmusić do gadania. Mówię prawdę.

Mężczyzna westchnął, pokręcił głową niczym ojciec zafrasowany dwójkami syna, po czym wyciągnął z kieszeni mały dyktafon.

Wcisnął „start”.

„…Więc uważaj. Kilka dni temu wymienialiśmy uwagi na temat pewnej osoby.

…Podejrzanego?

…Niezupełnie. Niezupełnie.

…Ach tak.

…Tak.

…Pamiętam tę rozmowę.

… Chwytasz w lot. Chodzi o… tę osobę.

…Zrozumiałem za pierwszym razem. No i?

…Powęszysz?

…Oficjalnie?

…Oczywiście, że nie. Interesuje mnie wszystko, pełne menu. Najmniejszy brud za paznokciem. Najdrobniejsza skaza na portrecie.

…Jakieś konkretne podejrzenia?

… Raczej konkretne przeczucia.

…Ach tak. Przeczucia.

…Przypomnę sobie, poszukam i dam wam znać, magistrze inżynierze.

…Dziękuję wam, magistrze.”

Trzask. Koniec nagrania.

Dźwięk krystalicznie czysty, bez żadnych zakłóceń. Wyraźnie słychać oddechy rozmówców, a w tle niewyraźne odgłosy.

Technika!

Przez głowę Smotrycza w sekundę przebiegło wiele tysięcy bitów informacji.

Faceci. Sytuacja. Wiedza.

Lojalność.

– Dobrze słyszałeś? – mężczyzna nachylił się. Uśmiech zniknął. – W tym nie ma niczego nadzwyczajnego, prowadzę rozległe interesy i stosuję adekwatne zabezpieczenia. Dlatego jest istotne, byś podzielił się ze mną swoją wiedzą. Przypomnę pytanie pierwsze: dlaczego zainteresowałeś się wymienioną przeze mnie osobą i dlaczego interesuje się nią twój kolega Staszek? Od razu, do kompletu zadam drugie pytanie: jaki jest związek Wicherka i raportu z waszymi poszukiwaniami?

No, tego już za wiele. Podsłuch? W komendzie…?

A czemu nie? Skoro gość nagrywa rozmowy telefoniczne (a to nie byle co, zdobyć dostęp do danych operatora komórkowego), może też mieć podsłuch. Chociaż… w takim razie wiedziałby, skąd raport się wziął.

Wahanie trwało zbyt długo.

Mężczyzna westchnął, jakby zmartwiony. Skinął głową towarzyszowi. Ten otworzył drzwi i warknął niezrozumiałe polecenie. Do pokoju wszedł następny zamaskowany mężczyzna. Z tych całkiem dużych.

Dwa na dwa plus uziemienie, jak niegdyś mawiano.

Smotrycz szarpnął się w tył, ale na tamtych nie zrobiło to żadnego wrażenia. Przesłuchujący usunął się, na scenę wkroczyli obaj pomocnicy. Duży jednym ruchem poderwał Smotrycza do pionu, drugi odpiął kajdanki. Nim podkomisarz zdołał się zorientować, już siedział na krześle dotychczas zajmowanym przez uprzejmego mężczyznę, a ręce miał skute z tyłu za poręczą.

Nogi obwiązali mu taśmą, scalając z nogami krzesła.

Głównodowodzący obserwował te zabiegi obojętnie, paląc cienkiego papierosa.

Smotrycz miał przed oczami kojący widok odrapanej ściany nad pryczą. Kolor ohydny, widok ohydny, samopoczucie jeszcze gorsze.

Drżenie całego ciała, zaciśnięte szczęki.

Duży trzymał głowę w uścisku. Ani w lewo, ani w prawo, ani w ogóle.

Niższy otworzył niewielką czarną skrzyneczkę i wyciągnął akumulatorową wiertarkę. Ze zwykłym, cienkim i długim wiertłem.

– Musisz wiedzieć, że każdy mówi. Bez wyjątku. Opór tylko przysporzy cierpienia. Wiertło w uchu to nie są wczasy w siodle. Przebije błonę bębenkową, potem dostanie się do jamy bębenkowej, gdzie natrafi na strzemiączko, by w końcu zaatakować ślimaka. Ale nie bój się, Jurij jest najwyższej klasy fachowcem. Będziesz odczuwał spory ból, ale zachowasz przytomność. Twojemu życiu nic nie zagraża.

Ulga. Jak wyrazić radość przy szczękościsku?

Uprzejmy westchnął.

Duży zacieśnił chwyt. Bez sensu. I bez tego głowa Smotrycza tkwiła niczym w kowalskim imadle.

– Poczekam na zewnątrz – mruknął koordynator.

Niższy kiwnął głową. Uruchomił wiertarkę. Wiertło zaczęło się obracać. Ten nowoczesny sprzęt jest naprawdę bezszmerowy.

Tym wyraźniej kontrastował z wrzaskiem, który odbił się od ścian piwnicy.


6.

Tyszkiewicz wpadł w sam środek kotła.

Szum. Bieganina. Brak organizacji.

Komenda sprawiała wrażenie nawiedzonej przez najazd Obcych. Nigdy – a był to już czwarty sezon Tyszkiewicza w firmie – te szacowne mury nie widziały takiego ruchu. Wigilia stanowiła zwykle czas szybkich życzeń, szybkiego załatwiania resztek niedokończonych spraw i równie szybkiego wymykania się do domu.

Jakub na razie zapomniał o kłopotach.

– Coś się stało? – złapał za rękaw jednego z przebiegających kolegów.

Równocześnie uświadomił sobie, że pytanie w kontekście wczorajszych wydarzeń musi brzmieć zabawnie.

Ale rozmówca nie potraktował go jako zabawnego.

– Gdzie ty żyjesz, człowieku? – wyszarpnął rękaw i zaczął biec. – Naczelnik…

– Co: naczelnik?

Odpowiedź zginęła w gwarze.

Jakub ruszył na górę. Niezależnie od tego, „Co: naczelnik?”, i tak miał się u niego zameldować.

Ale na piętrze został zatrzymany przez barczystego typa, z napisem „przejście wzbronione” w oczach. Drugi, jeszcze sympatyczniejszy, stał obok.

– Gdzie? – warknięcie. Ten drugi. Rządzi.

– Do szefa – ton odpowiedzi wart pytania.

– Po co?

– Po nic. Nie twoja sprawa – Tyszkiewicz zrobił pół kroku, chcąc wyminąć barczystego. Zbędny trud. Tamten nie dał się wyminąć, a łapy miał ze stali.

– Moja. Pytam, po co idziesz do naczelnika? – Obaj usta wąskie. Wzrok dziki. Suknia plugawa.

– Służbowo – Tyszkiewicz jeszcze grał, ale już wiedział, że gada po próżnicy.

– Bardzo zabawne. Masz jakąś legitymację?

– A wy?

Rządzący leniwym ruchem sięgnął za pazuchę. Legitymacja, a jakże. Gość nawet ładnie wyszedł na zdjęciu. Nadkomisarz Ludwik Mailert, Centralne Biuro Śledcze.

Przystojniaczek.

No, skoro do pilnowania porządku na schodach wysłali nadkomisarza z cebeesiu wraz z pomocnikiem…

Człowiek może się naprawdę czuć bezpieczny w miejscu pracy.

Niemal żałował, że zabawa się skończyła. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął swoją legitymację.

– Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz.

– Zgadza się.

– Po co idziesz do szefa?

– Byłem umówiony.

– W jakiej sprawie?

– Wiesz – Jakub nachylił się i zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu. – U nas w policji istnieje coś takiego jak tajemnica służbowa.

– W jakiej sprawie?

Jakub pokręcił głową.

Kac. Problemy osobiste. I cebeeś jak wrzód na dupie.

Gwar na dole nie sprzyjał milczeniu, mimo to milczeli.

W końcu odezwał się Mailert.

– Chodź – odwrócił się i poszedł. Kolega pomocnik został, przyspawany do funkcji pilnowacza schodów.

Jakub ruszył za Mailertem. Korytarz był jak wymarły, drzwi do wszystkich gabinetów, zwykle pootwierane na oścież, teraz zamknięto na głucho. Brak sekretarek. Brak oficerów. Brak kogokolwiek.

Weszli do sekretariatu inspektora. Dwóch ludzi w lateksowych rękawiczkach przeszukiwało biurko i szafy. Mailert otworzył drzwi gabinetu.

Naczelnik siedział za biurkiem i opierał się plecami o fotel. Na biurku stało parę standardowych drobiazgów: komputer, zdjęcie żony i dzieci, dwa telefony, staroświecki kałamarz bez atramentu. W pokoju panował idealny porządek, szef generalnie był pedantem, zwracającym uwagę na najmniejszy nawet przejaw bałaganiarstwa. Ogólnie: fajny z niego gość…

…tyle że nieżywy.

Kula wleciała ustami, przebiła podniebienie, mózg, czaszkę i oparcie fotela, po czym wbiła się w ścianę, o pół metra nad głową komendanta. Z boku, niemal pod biurkiem, leżał pistolet, piętnastostrzałowy walther.

Nawet bez żadnego śledztwa wyglądało to na samobójstwo.

– Nawet bez żadnego śledztwa wygląda to na samobójstwo – powiedział Mailert. – Prawda?

Kac przeszedł jak ręką odjął.

– Kiedy to się stało?

– Sekretarka znalazła go o ósmej rano. Dokładnego czasu zgonu nie znamy, patolog jeszcze się nie wypowiedział. Może jednak pogadamy?

Tyszkiewicz skinął głową. Wychodząc, zerknął jeszcze raz na siedzącą w fotelu postać: cham i skurwysyn, ale dobry glina, odporny na stres i naciski z góry. O skórze nosorożca.

Na pewno niezdolny do strzelenia sobie w łeb.

Weszli do jednego z opustoszałych pokoi. Na początek gra wstępna: a co, a z kim, a po co, a kiedy ostatni raz, a kim jest i tym podobne. Rytualna gadka szmatka. Potem przeszli do ciekawszych rzeczy.

– Po co szedłeś do szefa?

– Miałem zdać raport z prowadzonego śledztwa.

– Czego dotyczyło śledztwo?

Jakub był skłonny oddać mecz przeciwnikowi.

– Morderstwo niejakiego Wicherka. Meteorologa geniusza.

Mailert podniósł brwi do góry. George Clooney w nadwiślańskiej wersji soft.

– Mów dalej.

– Wyglądasz, jakbyś słyszał to nazwisko.

– Nie. Mów dalej.

– Dostałem sprawę trzy dni temu. Wczoraj szef zamknął dochodzenie i rozwiązał zespół.

– Zamknął dochodzenie? Wykryliście sprawcę?

– Nie. Nawet się nie zbliżyliśmy. Okoliczności zabójstwa, głównie domniemany motyw, a precyzyjniej, odkrycie Wicherka, którego ujawnienie mogłoby posłużyć za motyw, przekazałem szefowi. Pięć minut później już nie istniałem jako szef zespołu. Wszyscy dostaliśmy bezterminowe urlopy, bez słowa wyjaśnienia. Miałem się dzisiaj zjawić ze szczegółowym raportem podsumowującym śledztwo i to miał być koniec mojego udziału w sprawie.

– Masz ten raport?

Zaprzeczenie było zbędne.

– Owszem.

– Pokaż.

Wahanie. Kruchy lód, podtopiony wodą.

Sięgnął do kieszeni. Wyjął pendrive’a. W innej kieszeni miał drugiego, z kopią.

– Tu masz raport i materiały ze śledztwa.

– Dobrze. Powiedz mi, dlaczego twoim zdaniem zespół został rozwiązany bez wykrycia sprawcy?

– Chyba najpierw musisz przeczytać raport. Tam jest przyczyna.

– Opowiedz. Postaram się zrozumieć.

Jakub wzruszył ramionami. Sprawy zaszły i tak za daleko, by mieć jeszcze jakieś tajemnice.

Opowiadanie trwało piętnaście minut. Syntetyczne. Nasycone szczegółami. Imponujące. Ponure.

Gdy Jakub zamilkł, Mailert pozwolił wybrzmieć ostatnim sylabom. Zdecydowanie miał wyczucie dramatyzmu.

– Kto oprócz ciebie wchodził w skład zespołu?

Jakub wymienił nazwiska wraz z telefonami kontaktowymi. Przy nazwisku Tolaka Mailert wyraźnie się zawahał. Dostrzegł też, że nie uszło to uwagi Tyszkiewicza.

– To na razie wszystko – Mailert wstał. – Miej włączoną komórkę. Skontaktujemy się. Być może jeszcze dziś.

Wow. To z pewnością będzie Wigilia dwudziestolecia. W drzwiach Tyszkiewicz odwrócił się. Jak jakiś Columbo.

– Jeszcze jedno – powiedział. – Samobójstwo to zdecydowanie ostatnia pozycja na liście ulubionych rozrywek naczelnika. On tego nie zrobił.


7.

Zuzanna siedziała w samochodzie.

Spędziła w mieszkaniu matki pięć minut. Miała świadomość, że powinna zostać dłużej i zacząć zachowywać się profesjonalnie, ale nie mogła wykonać najmniejszego gestu. Po prostu stała w pokoju Zosi i wpatrywała się w miejsce, gdzie zwykle stał wózek. Wspomnienia przebiegały przez głowę niczym kolorowy film w wysokiej rozdzielczości z wyłączoną fonią. Dziecko śmiało się. Rzadziej płakało. Najczęściej obracało w palcach zabawkę monotonnymi, powtarzającymi się ruchami. Kochało i tęskniło. I było kochane.

Zuzanna w końcu uczyniła pierwszy krok. Potem drugi. I trzeci. Zamknęła drzwi na klucz i powłócząc nogami, zeszła na dół.

Telefon.

Wyjęła służbową komórkę i wybrała numer z książki adresowej. Kiedyś używała go kilkanaście razy dziennie.

– Witaj. Chcesz do nas dołączyć? – męski głos, wysoki i piskliwy. W tle śmiechy i brzęk szkła.

– Nie – powiedziała. – Potrzebuję pomocy.

– Kochana, jasne, nie ma sprawy. Ale po świętach, co? – głos wyraźnie ubawiony, a właściciel pod wpływem.

– Nie, Stefan. Teraz.

Podinspektor Stefan Bondaruk spoważniał.

– Co się stało?

– Zabójstwo i porwanie. Weź ludzi i przyjedź.

Następnie wytrzeźwiał.

– Odpowiednich ludzi – dodała z lekkim, niemal niewyczuwalnym naciskiem.

– Jasne – już myślał, jak zwykle szybko i precyzyjnie. – Gdzie?

Podała adres.

– Będę za dwadzieścia minut. Czekaj na nas.

Odłożyła komórkę.

Siedziała, trzymała ręce na kierownicy i patrzyła przed siebie.

Łzy. Ból w piersiach. Ucisk w żołądku. Puls sto dwadzieścia. Zatykający dech żal. Rozpacz? Dobre słowo, jednak nijak nieoddające istoty rzeczy. Istota rzeczy musi pozostać nienazwana.

Ile to trwało? Długo. Łzy zdążyły obeschnąć, wszystko inne nie.

Wszystko inne raczej nie obeschnie nigdy.

Po kwadransie uruchomiła silnik, przejechała na sąsiednią ulicę i zaparkowała. Pod dom matki wróciła piechotą. Pięć minut po umówionym terminie pod budynek podjechały dwa nieoznakowane radiowozy. Wysiadło z nich kilku mężczyzn. Najniższy z nich, podobny do okutanej w kożuch kuli bilardowej, podszedł do Zuzanny i spojrzał jej prosto w twarz. Zobaczył czerwone, przekrwione oczy, blade policzki, sine usta. Nie-Zuzannę. Anty-Zuzannę.

– Które piętro? – zapytał.

– Czwarte. Mieszkania dwadzieścia.

– Daj klucze i poczekaj w samochodzie, jeśli nie chcesz wchodzić.

– Wolałabym nie.

– Zejdę do ciebie za chwilę.

Towarzysze Bondaruka wzięli z samochodów kilka niewielkich walizeczek i poszli. Po dwudziestu minutach podinspektor ponownie wsiadł do samochodu. Już się nie uśmiechał.

– Paskudna sprawa – powiedział. – Znasz ofiarę?

– Owszem. To moja matka. Oprócz tego z mieszkania porwano dziecko, dziewczynkę. Dwanaście lat, jest niepełnosprawna, porusza się na wózku. Nie widzi, prawie nie słyszy, nie je samodzielnie. To moja córka.

– Twoja córka? – Bondaruk obrzucił Zuzannę zdumionym spojrzeniem. Do tej pory wydawało mu się, że zna ją dość dobrze. – Nie wiedziałem, że masz dziecko.

– Wielu rzeczy nie wiedziałeś – głos matowy, głuchy i drżący. Wychodził z ust jakby wbrew woli właścicielki. – To teraz bez znaczenia. Chcę, żebyś poprowadził śledztwo.

– Oczywiście. Masz jakieś pomysły? Ktoś ci źle życzył?

– Pół miasta? Nieważne. Zróbcie wszystko zgodnie z procedurą. Zbierzcie ślady, ustalcie kaliber i rodzaj broni, z której moja matka została zastrzelona, popytajcie sąsiadów. To się musiało stać dziś w nocy albo nad ranem. Matka jest w koszuli nocnej, musieli ją wyrwać ze snu.

– Brak śladów włamania. Twoja matka albo im otworzyła, albo mieli zapasowe klucze.

– Jedno i drugie dość mało prawdopodobne. Musicie mocno powęszyć.

– Myślisz, że to może być zemsta?

– Możliwe. Nie wiem.

– Chyba nie mówisz wszystkiego.

– Chyba nie.

Bondaruk westchnął. Wiedział, że sprawa śmierdzi i najprawdopodobniej śledztwo nie przyniesie niczego dobrego. Ale nie miał specjalnie możliwości manewru.

– Co teraz planujesz? – zapytał.

– Poszukam na własną rękę – odparła i nacisnęła klamkę. Zimno natychmiast zaatakowało. Po chwili jakby sobie coś przypomniała, sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła telefon komórkowy i podała Bondarukowi. – To komórka na kartę, anonimowa. Jest w niej wbity mój nowy numer. Kontaktuj się ze mną tylko w ten sposób, dobrze?

– W porządku – wziął aparat. Nie był zdziwiony. Nie po tylu latach pracy z Zuzanną.

– Dzięki.

– Nie rób głupstw – powiedział ciepło. Zuzanna już była na zewnątrz i nie był pewien, czy usłyszała ostanie zdanie.

– Zastrzelono mi matkę i porwano dziecko, którego pewnie już nie zobaczę na oczy. Właśnie zostałam na świecie sama – powiedziała cicho, nachyliwszy się do uchylonych jeszcze drzwi. Więc jednak usłyszała. – Myślisz, że będę przejmowała się nierobieniem głupstw? Poprowadź śledztwo i jesteśmy kwita. Dług zostanie anulowany.

Zatrzasnęła drzwi i poszła w kierunku swojego samochodu. Skręciła za róg, upewniła się, że nikt jej nie obserwuje, po czym wyciągnęła z kieszeni kluczyki. Szczęknął centralny zamek. Wsiadła, zapaliła silnik i ruszyła w drogę. Wyjęła komórkę, tę prywatną, następnie wybrała numer z listy. Sygnałów było pięć, jak zwykle. Przerwała połączenie, po czym powtórzyła je, po półminucie.

– Halo? – znowu męski głos, tym razem ochrypły i nosowy. Znajomy. Przyjazny.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю