355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 21)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 21 (всего у книги 27 страниц)

– Co to jest?

– Według wszelkiego prawdopodobieństwa człowiek, który zastrzelił prezydenta Rzeczpospolitej. Nagranie zostało wykonane tuż przed zamachem na parterze biurowca, z dachu którego strzelano.

– Zamachowiec? – zapytała, jakby nie rozumiejąc wypowiadanych przez Tolaka słów.

– Najprawdopodobniej tak.

– Skąd to masz?

Milczenie.

– Puść jeszcze raz.

Powtórkę obejrzała w jeszcze większym skupieniu niż poprzednio. Potem przez chwilę zastanawiała się, a następnie odtworzyła film ponownie, już bez pomocy Tolaka.

– Mamy poważny problem – powiedziała, gdy obraz zatrzymał się po raz czwarty.

– Jeszcze jeden?

– Ten jest naprawdę poważny.

Tolak tylko gorzko się zaśmiał.


27.

Odległość od Pałacu Mostowskich, w którym mieści się Komenda Stołeczna Policji, do Dawidów Bankowych wynosi dwadzieścia kilka kilometrów. Teoretycznie, nawet przy tej pogodzie, podróż powinna zająć nie więcej niż godzinę. Zajęła blisko cztery i omal nie skończyła się całkowitą katastrofą.

Początkowo wszystko szło dobrze. Opady ustały, widoczność była więcej niż zadowalająca, mrok rozświetlały nieliczne co prawda, ale dające niezłą orientację w terenie latarnie, na wymarłe ulice wyjechało nawet kilkanaście pługów służb miejskich, które warcząc silnikami, próbowały stawić czoła nawałnicy.

Zuzanna dość szybko pokonała Marszałkowską i znalazła się na Puławskiej. Silnik land cruisera pracował miarowo, choć miała wrażenie, że z coraz większym wysiłkiem. Wewnątrz samochodu panowała znośna temperatura. Reflektory rozjaśniały mrok, powietrze było krystalicznie czyste.

Ze zdziwieniem przyjęła ogarniającą ją falę ulgi i spokoju. Doszła do wniosku, że tak czy inaczej wszystko się skończy. Że czekająca ją erupcja przemocy – nastąpi, Zuzanna nie miała żadnych wątpliwości – zakończy jej życie w dotychczasowym kształcie. Paradoksalnie, porwanie Zosi i zabójstwo matki przyszło w dobrym momencie; tak jak żyła przedtem, żyć już dalej nie mogła. Siła, która trzymała jej emocje na wodzy, która pomagała jej się opanowywać w tysiącu drobnych, codziennych konfliktach i upokorzeniach, zmniejszała się i w końcu niemal stuknęła o zero. Związek z Heleną tylko na moment podładował akumulatory. W jej ramionach odszukiwała spokój, piękno i harmonię; stany duszy, których na co dzień najbardziej jej brakowało. Rozstanie przypłaciła depresją i wyczerpaniem sił witalnych do dna.

Wczorajsze wydarzenia postawiły jasno określony cel. Wyzwoliły ostatnie rezerwy. Naprawdę ostatnie.

Bała się, że może zginąć. Nie, nie chodziło o nią; śmierć nie wydawała się złym rozwiązaniem. Martwiła się o Zosię, o istotę, której była coś winna, dla której była jedyną ostoją, a którą świat traktował z obojętnością, lekceważeniem i fałszywym współczuciem.

Zosia nie obchodziła nikogo, poza Zuzanną. Z tego punktu widzenia śmierć oznaczałaby koniec kłopotów matki i początek prawdziwych kłopotów córki. To z kolei kazało Zuzannie zachować ostrożność i kalkulować ryzyko.

Skupiła się. Przeanalizowała sposób przeprowadzenia operacji, zadania, poszczególne etapy.

Główna sześć.

Hipoteza: dziecko jest pilnowane, ale nie nadmiernie. Niepełnosprawna dziewczynka, której mózgowe porażenie dziecięce było najmniejszym z problemów, nie stanowiła dla nikogo żadnego zagrożenia. Nie mogła knuć, zrealizować planów ucieczki ani stawiać oporu; nie miała żadnej możliwości wyrażenia swej woli. Porwania są wbrew pozorom operacjami skomplikowanymi, w których łatwo o błąd. Im mniejszy krąg wtajemniczonych, tym lepiej. Wniosek: porwania i dozoru podjęła się ta sama ekipa. Walkiewicz został wyeliminowany, pozostało zatem dwóch ochroniarzy, to wszystko.

Nie powinni stanowić problemu, jeśli zdeterminowana matka rozegra to dobrze.

W końcu dojechała do toru wyścigów konnych. Warunki jazdy były coraz trudniejsze, zaspy jakby urosły i wdarły się z poboczy na drogę. Zuzanna już dawno zapomniała o prostym torze jazdy; musiała manewrować i omijać większe wzniesienia, niektóre dochodzące nawet do dwóch metrów. Jazda przypominała kluczenie krętym wąwozem.

System kontroli trakcji land cruisera pracował poprawnie, mimo to koła co i rusz traciły przyczepność. Dno samochodu szorowało o śnieg, który pod wpływem mrozu uzyskał twardość pancernej blachy. Kilkukrotnie zakopała się; tylko czołgowej konstrukcji samochodu, ogromnej mocy silnika i własnym, niemałym umiejętnościom zawdzięczała wydostanie się z pułapek; za każdym razem kosztowało ją to coraz więcej nerwów i sił.

W końcu minęła skrzyżowanie z Poleczki. O ile bliżej centrum miasta dostrzegła kilka wozów służb komunalnych – w równej proporcji porzuconych gdzieś na poboczu oraz jeszcze funkcjonujących – o tyle teraz ulica, szeroka, trzypasmowa arteria była opustoszała. Zresztą trudno byłoby nazwać ją arterią: martwe księżycowe pole było znacznie lepszym określeniem. Zuzanna miała nawet wrażenie, że stojące przy drodze domy i budynki są oświetlone w znacznie mniejszym stopniu niż zazwyczaj; ludzie instynktownie oszczędzali prąd, jakby podświadomie liczyli na to, że jeżeli będą go mniej zużywali, starczy na dłużej.

Przeciętne tempo jazdy spadło do piętnastu kilometrów na godzinę. Chwilami samochód jechał na wprost i po równym, chwilami kluczył niby wytrawny slalomista. Czasami zatrzymywał się, cofał i tracił czas na poszukiwania lepszej drogi.

Termometr wskazywał czterdzieści pięć stopni poniżej zera.

W końcu stało się to, co musiało się stać i czego Zuzanna przez cały czas podświadomie oczekiwała. Silnik zakrztusił się. Zuzanna zerknęła na deskę rozdzielczą, która przygasła, po czym zaczęła falować różnokolorowymi lampkami. Samochód szarpnął, Zuzanna mocno przytrzymała kierownicę, potem znowu przeniosła wzrok na szybę. Popełniła błąd, który i tak zresztą nie miał wielkiego znaczenia; land cruiser umierał.

Dwutonowa maszyna z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę wbiła się w ogromną, blisko półtorametrowej wysokości zaspę, usypaną w najbardziej niekorzystny z punktu widzenia Zuzanny sposób: od północy łagodna, niczym ośla łączka, po kilkunastu metrach gwałtownie wznosiła się ku górze, by na południowym końcu osiągnąć maksymalną wysokość. Zuzanna wjechała na nią właśnie od owego łagodnego zbocza. Samochód zagrzebał się po osie, a to, że był taki silny i wytrzymały, podziałało, paradoksalnie, na jego niekorzyść. Silnik pchał auto do przodu, dwudziestocalowe opony uzbrojone w łańcuchy wgryzały się w zmrożony na kość firn i land cruiser, nim utknął na dobre, zdołał przejechać jeszcze blisko dziesięć metrów. Gdy śnieg sięgnął maski i wsypał się na nią, samochód stanął z gwałtownym szarpnięciem. Silnik zgasł. Bezwładnościowy pas spełnił swe zadanie, Zuzannie udało się uniknąć uderzenia nosem w kierownicę.

Chwilę siedziała w bezruchu. Szybko porzuciła początkowe zdumienie i złość. Brała pod uwagę taki obrót spraw; w gruncie rzeczy nastąpił i tak później, niż zakładała. Po prostu liczyła na cud, wiedziała, że przy tej temperaturze każdy kilometr, każde sto metrów pokonane w osłoniętej od wiatru i mrozu kabinie samochodu szybko przybliża ją do celu. Pokonywanie dystansu na własnych nogach to jeden wielki znak zapytania.

W końcu roześmiała się nerwowo, po czym odetchnęła z ulgą. Zerknęła na zegarek. Osiemnasta.

Obliczała, że od celu dzieli ją sześć, może siedem kilometrów. Mapa, zanim jeszcze GPS wyzionął ducha, wskazywała, że numer szósty znajduje się od północy, czyli od strony, z której nadejdzie. Tak więc siedem kilometrów to maksimum. Odpięła się z pasa i z mozołem przedostała na tylne siedzenie. Otworzyła plecak. Do tkwiącego w nim MP-5 i sig sauera dorzuciła z torby kilka dodatkowych magazynków, kilka kostek C4, dwa ostatnie granaty hukowe, mapę, dwie tabliczki czekolady, termos z gorącą herbatą – rano była gorąca, teraz byłoby nieźle, gdy po prostu nie zamarzła – oraz kompas.

Z torby wyjęła papachę, najlepszą czapkę na tego typu pogodę, futrzany hełm z opuszczanymi nausznikami. Na głowę założyła kominiarkę. Na dłoniach miała cienkie bawełniane rękawiczki. Dopięła zamek błyskawiczny puchówki, założyła czapkę, rękawice z jednym palcem podbite grubym futrem, gogle i neoprenową maskę śnieżną, westchnęła, po czym wysiadła.

Mróz ogarnął ją, odebrał oddech, stłamsił. Wiatru właściwie nie było, tylko lekkie podmuchy delikatnie szeptały wśród zasp, ale Zuzanna zachwiała się i oparła o maskę samochodu, jakby uderzona ciosem wytrawnego boksera. Przez chwilę walczyła z paniką, z instynktem samozachowawczym, który nakazywał natychmiastowy powrót do samochodu, tej wyspy nadziei i ratunku.

Powstrzymała się ostatkiem sił. Z zaciśniętymi ustami i zdesperowanym wzrokiem przeszła na tył samochodu i z trudem otworzyła bagażnik. Wyciągnęła z niego narty oraz kije. Zmieniła buty ze zwykłych na narciarskie. Moment, kiedy była w samych, podwójnych i wełnianych co prawda, skarpetach, przyprawił ją o kolejną porcję dreszczy. Zarzuciła na ramię narty i z kijami w ręku zaczęła przedzierać się ku początkowi zaspy. Dobrnęła do celu zdyszana, postawienie nawet jednego kroku, gdy śnieg sięga wyżej pasa, zdawało się wysiłkiem niemal nadludzkim. W końcu dotarła do mniej więcej równego kawałka podłoża. Rzuciła narty w śnieg i z niemałym trudem przypięła je. Przełożyła dłonie przez pętle przy kijach i poczyniła pierwszy, niepewny krok.

Świecący gdzieś wysoko księżyc beznamiętnie przyglądał się martwemu krajobrazowi.


28.

– Zygmunt Wieszczycki – Jakub wpatrywał się to w kartkę z wydrukowanym nazwiskiem i adresem, to w zdjęcie przedstawiające twarz mężczyzny z półprofilu. – Zamieszkały w Warszawie przy Malczewskiego czternaście.

– Przystojny. Arystokratyczny nos – mruknął Krzeptowski.

– Sprawia wrażenie zamożnego.

– Jeżeli rzeczywiście robi to, co robi, musi być. A chce jeszcze bardziej.

Siedzieli w ratraku zaparkowanym przed ambasadą. Silnik pracował na wolnych obrotach, powoli rozgrzewając kabinę. Dookoła panowała ciemność, rozświetlana przez nieliczne palące się w mieszkaniach lampy i latarnie uliczne stojące w Alejach Ujazdowskich. Twarz Krzeptowskiego była ledwie widoczna w blasku kabinowej lampki.

Ben Barlow pożegnał się przed pięcioma minutami, mówiąc, że ma coś jeszcze do załatwienia. Zapewnił, że na własną rękę wróci do domu. Pogoda obecnie, jego zdaniem, nie odbiega od pogody panującej rok temu na Kasprowym. Dał sobie wtedy radę, da i teraz. Oni się spieszą i nie będzie ich zatrzymywał. Chce podkreślić, że nadal pozostaje ich dłużnikiem, bo to, co dzisiaj zrobił, w żadnej mierze długu nie spłaciło. Tak uważa on sam i jest pewien, że Francesca podzieliłaby jego zdanie.

Ogólnie: czas na was, chłopcy, a trąbka do boju gra.

– Co robimy? – zapytał Jakub. Pytanie zawierało w sobie wszystko: rozpacz, bezradność i strach. I brak pomysłu na dalsze działanie.

Krzeptowski wiedział z doświadczenia, że to niebezpieczny stan; Jakub nigdy nie zdradzał się z wahaniami. Pytał o zdanie, ale z reguły miał własne. Dociekał, co dalej, jednak przeważnie wiedział, jaki powinien być następny krok.

– Nic o facecie nie wiemy – powiedział ostrożnie Krzeptowski. – Mamy jego imię, nazwisko, zdjęcie i adres, pod którym go ewentualnie zastaniemy. Wiemy, że kupił obraz. Nie mamy cienia dowodu, że jest zamieszany w porwanie. Tylko niejasną interpretację niejasnej wskazówki. Stanowiącej w najlepszym razie poszlakę.

– Nie pomagasz mi…

– Sam nie wiem, co robić – Krzeptowski wzruszył ramionami. – Normalnego śledztwa nie poprowadzimy. Nie ma czasu. Jest całkiem prawdopodobne, że za chwilę będziemy naprawdę musieli pomyśleć o jakimś schronieniu. Może powinniśmy wrócić do tego naszego mieszkania, kwatery głównej. Wiem, że…

– Nie, nie wiesz – Jakub w końcu spojrzał na Krzeptowskiego i Krzeptowski przestraszył się; takiego wyrazu twarzy jeszcze nie widział. – Nie wiesz. Jak dłuży mi się każda minuta. Jak…

– Przestań – Krzeptowski nie miał zamiaru wdawać się w żadne licytacje. On też, na swój sposób, przeżywał porwanie. Czuł się odpowiedzialny za nich oboje. – Nie musisz mi opowiadać, jaki jesteś biedny.

Zamilkł. Obaj siedzieli i patrzyli przed siebie. Silnik mruczał usypiająco.

– To nie było fair.

– Przepraszam.

– Masz za co. Nieważne. Mam pewien pomysł – powiedział Tyszkiewicz cicho.

– Świetnie. Ja nie mam żadnego.

– Zadzwoń do Jadwigi i poproś ją, żeby poszukała czegoś o tym gościu. Może gdzieś figuruje. Jeżeli był na wernisażu i kupił obraz Heleny za czterysta tysięcy złotych, musi mieć kasę. O takich ludziach sporo wiadomo. Niech poszuka i w zasobach policji, i w Internecie.

– Zadzwonię. Ale wątpię, żeby gość swoje szemrane interesy publikował w Internecie, jak w niektórych kiepskich kryminałach.

– Ja też wątpię. Ale im więcej będziemy o nim wiedzieli, tym lepiej. Może nam się coś skojarzy.

W czasie, gdy Krzeptowski odbywał rozmowę telefoniczną, Jakub myślał intensywnie. Wszystko, czego się dowiedział, próbował złożyć w jedną całość. Wahał się. Tak bywa; gdy zyskasz dowód, ogarniają cię wątpliwości, bo sprawa robi się z gatunku prostej alternatywy: tak lub nie. Prowadzenie śledztwa jest w pewnym sensie mniej obciążające psychicznie; możesz cały czas cyzelować szczegóły. Uzyskanie śladu, wyraźnego, ale nierozstrzygającego, bywa utrudnieniem.

Niestety, nie było innych dowodów. Nie było czasu. I nie było wyboru. Jakub westchnął, sięgnął po kartonową teczkę otrzymaną od premiera i otworzył ją.

„Niech pan zapamięta – szeptał niemal do ucha premier, gdy Jakub trzymał rękę na klamce, a pozostali, siedzący przy szklanym stoliku uczestnicy narady byli oddaleni o kilka metrów i zajęci swoimi sprawami. – Gdyby pan potrzebował wsparcia, po prostu fizycznej pomocy na najwyższym poziomie, proszę zadzwonić pod ten numer i wypowiedzieć sześciocyfrowe hasło, które ma pan zapisane obok numeru telefonu. Ktoś oddzwoni, wtedy proszę wyjawić swoją prośbę. Człowiek, z którym będzie pan rozmawiał, jest ze wszech miar godny zaufania. O ile oczywiście w obecnej sytuacji jeszcze ktokolwiek może być”, dodał, widząc sceptyczną minę Jakuba.

Do tej pory Tyszkiewicz nawet nie pamiętał tego fragmentu rozmowy, nie przywiązywał do niego zbytniej wagi. Szczerze mówiąc, myślał, że śledztwo ułoży się nieco inaczej.

Tyle że jeszcze wtedy, w kancelarii premiera, Helena cieszyła się wolnością.

Odczytał napisany długopisem numer i powoli, uważnie wcisnął odpowiednie klawisze. Nim pojawił się sygnał, w panice zastanawiał się, co powie temu człowiekowi. Zamierzał go przecież poprosić o coś, co nie jest związane ze sprawą Wicherka. Przynajmniej: nie ma dowodów, że jest.

Głos w słuchawce był schrypnięty i ostry.

– Halo?

– Piętnaście, osiemnaście, trzydzieści dwa.

– Przyjąłem. Oddzwonię.

Połączenie zostało przerwane. Po piętnastu sekundach aparat zawibrował.

– Słucham.

– Potrzebuję wsparcia.

– Rozumiem. Gdzie i kiedy?

– Teraz. W Warszawie.

– O jakiego rodzaju wsparcie chodzi?

– Dwunastu ludzi, w tym dwóch strzelców wyborowych.

– Każdy z moich ludzi jest strzelcem wyborowym. Rodzaj zadania?

– Wejście do obiektu zamkniętego. Najprawdopodobniej wolno stojącego domu jednorodzinnego.

– Zakładnicy?

– Brak pewności. Ale to bardzo możliwe.

– Nie ma pan przeprowadzonego rozpoznania?

– Jeszcze nie. Właśnie tam jadę.

– Proszę zostawić to nam. Adres?

Jakub zawahał się przez moment. Od tej chwili nie będzie odwrotu. Wojna wkroczy na ulice Warszawy.

– Malczewskiego czternaście.

– Możemy tam dotrzeć w ciągu godziny. Proszę bez nas nie zaczynać.

– Chciałbym być dobrze zrozumiany. Prowadzę śledztwo dotyczące bardzo poważnych przestępstw. Nie chcę się pchać przed szereg, ale najpierw muszę porozmawiać z właścicielem tego obiektu. Dopiero potem, w zależności od rozwoju sytuacji, zaatakujemy. Lub nie. Najpierw przesłuchanie, potem atak. Rozumiemy się?

– Zrozumiałem już za pierwszym razem – w głosie rozmówcy zadźwięczał lód.

– Dobrze. W takim razie spotkajmy się za godzinę. Proszę zadzwonić, gdy będzie pan ze swoimi ludźmi w pobliżu.

– Skontaktuję się.

Połączenie zostało zakończone.

– Kto to był? – zapytał Krzeptowski. Skończył rozmawiać z Jadwigą i od pewnego czasu przysłuchiwał się uważnie rozmowie.

– Nie znam gościa. Jakiś lokalny Rambo.

– Prosisz o wsparcie lokalnego Rambo, którego nawet nie znasz?

– Premier dał mi namiar na kogoś, kto pomoże w razie potrzeby.

– A twoim zdaniem jest taka potrzeba?

– Stasiu, pobudka. Jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z gościem, który porywa Helenę i być może Smotrycza, śledzi członków policyjnego zespołu dochodzeniowego, to nie jest chłopiec z piaskownicy. Jego siedziba czy mieszkanie, wszystko jedno, jest dobrze zabezpieczona. Wyobrażam sobie, że ma kilku albo kilkunastu ochroniarzy, byłych żołnierzy, którzy potrafią zabić bez mrugnięcia okiem. Więc wezwałem kawalerię.

Krzeptowski popatrzył przeciągle i zrezygnował z zabrania głosu. W ratraku zrobiło się niemal gorąco. Przednia szyba była czysta, a widoczność więcej niż zadowalająca. Zgrzytnął biegiem i ruszył. Czekała ich droga na Mokotów.


29.

Aspirant Jadwiga Stec jeszcze nie ochłonęła po najnowszym seansie filmowym i szybkim przetrawieniu niesionej przez niego treści, gdy odebrała telefon od Krzeptowskiego. Zwykle, zwłaszcza ostatnio, kontakt z tym olbrzymim troglodytą sprawiał jej niekłamaną przyjemność; teraz poczuła się rozkojarzona. Miała przy tym wrażenie, że siedzący obok Tolak, bezmyślnie wpatrujący się w ekran, ma w głowie taki sam galimatias.

– Kto to był? – zapytał w końcu major.

– Staszek. Chce, żebyśmy kogoś sprawdzili.

– Aha. Kogo?

– Niejakiego… – zerknęła na kartkę, na której w pośpiechu zanotowała kilka słów – Zygmunta Wieszczyckiego.

– Wieszczycki? – Tolak zamyślił się. Podjął ogromny wysiłek, by wyrzucić z głowy postać z filmu i to, o czym rozmawiali z Jadwigą jeszcze kilka minut temu. Coś mu zaczęło świtać. – Zygmunt Wieszczycki?

– Znasz go?

– Nie. Ale być może coś o nim słyszałem.

– Być może? Nie jesteś pewien, że słyszałeś?

– Niczego nie jestem pewien. O co chodzi Krzeptowskiemu?

– Nie był łaskaw wyjaśnić. Ma to związek z porwaniem żony Jakuba. Tak mi się wydaje.

Tolak zrezygnował z prób przypominania sobie faceta. Brzmienie nazwiska zapaliło w mózgu światełko, ale zbyt słabe, by obejrzeć w jego blasku konkrety.

– Mamy dwa komputery. Wejdź do bazy danych, ja poszukam w Internecie.

Jadwiga wzruszyła ramionami. Policyjna baza danych była dziurawa jak rzeszoto, a w Internecie można było znaleźć najczęściej bezwartościowe śmieci. Ale posłusznie weszła na policyjny serwer i zaczęła poszukiwania.

Już na początku poczuła się zaskoczona, ponieważ nazwisko Wieszczycki figurowało w bazie kilkakrotnie.

Po pierwsze facet kilka lat temu wystąpił o pozwolenie na broń. Otrzymał je po przebyciu standardowej procedury. Do wniosku został dołączony krótki życiorys (nic nadzwyczajnego, biznesmen, jakich tysiące) oraz opinia psychologa, niezawierająca niczego ponad standardowe formułki. Drugi plik zawierał wystąpienie spółki, w której Wieszczycki był udziałowcem, o pozwolenie na nabycie ziemi. Spółka była podmiotem z dominującym kapitałem zagranicznym spoza obszaru UE; według prawa musiała ubiegać się o pozwolenie; spotkała się z odmową.

Trzeci plik – inna lokalizacja nieruchomości. I znowu odmowa. Czwarta – to samo.

Piąty plik zawierał skany odwołań spółki od decyzji. Sprawy przeszły przez wszystkie instancje sądowe. Najwyższy Sąd Administracyjny decyzje podtrzymał. Wszystkie sprawy były dość stare, najświeższa zakończyła się przed półtora rokiem.

Trzy nieudane transakcje. Trzy różne lokalizacje, ale wszystkie sprawy bliźniaczo do siebie podobne.

Jadwiga weszła do Krajowego Rejestru Sądowego i wpisała nazwę spółki, w której Wieszczycki był udziałowcem. Zarząd, rada nadzorcza, kapitał zakładowy. Nic nadzwyczajnego. Profil działalności: tak szeroki, że firma mogła zajmować się dosłownie wszystkim. Od handlu gumką od majtek poprzez wydobycie ropy naftowej i innych surowców energetycznych, aż po produkcję komputerów.

Uruchomiła drukarkę i wydrukowała skany wniosków o nabycie ziemi, życiorys dołączony do pozwolenia na broń, zdjęcie (przystojny, siwy pan – lubię takich, pomyślała) i parę innych drobiazgów, które wydały jej się istotne.

– Masz coś? – zapytał Tolak, odchyliwszy się na krześle.

– Nic rewolucyjnego. Facet jest biznesmenem, prowadzi rozległą działalność, ma udziały w kilkunastu firmach. Wszystkie średniej wielkości, obroty największej nie przekraczają trzydziestu milionów rocznie.

– To nie tak mało.

– Średni kaliber, powiedziałabym. Do naszych rekinów biznesu bardzo mu daleko.

– Ja dotarłem do informacji, że gość uchodzi za coś w rodzaju guru od młodej polskiej sztuki. Zobacz – wskazał na ekran. Jadwiga pochyliła się.

„Na aukcji zorganizowanej w warszawskim hotelu Bristol został sprzedany obraz Heleny Berezowiec, największej gwiazdy młodego polskiego malarstwa. Cena wywoławcza, wynosząca sto tysięcy złotych, nie utrzymała się nawet piętnastu sekund. Licytacja była niezwykle zażarta. Ostatecznie obraz «Rozpacz» sprzedano za rekordową kwotę czterystu pięćdziesięciu tysięcy złotych. Nabywcą został pan Zygmunt Wieszczycki, biznesmen mający opinię mecenasa sztuki, człowiek wielce zasłużony w promocji polskiej kultury za granicą, co zarazem nie przeszkadza mu robienia na tejże polskiej sztuce doskonałych interesów. Należy przypuszczać, że obraz «Rozpacz» również został potraktowany przez nabywcę jako lokata kapitału. Biorąc pod uwagę wzrost cen dzieł Heleny Berezowiec na przestrzeni ostatnich dwóch lat, inwestycja ta wydaje się nawet pewniejsza niż najbardziej operatywne fundusze kapitałowe”.


30.

Zuzanna miała nadzieję, że tylko pierwszych kilka kroków, powiedzmy: sto metrów albo pół kilometra, sprawi jej trudność. Potem złapie właściwy rytm ruchu, nauczy się wybierać optymalną trasę, organizm choć trochę przyzwyczai się do warunków atmosferycznych.

Nic z tego. Pierwszy krok był męczarnią. I każdy następny.

Choć ciężar ciała rozłożyła równomiernie na powierzchni obu nart, nogi zapadały się do pół łydki. Zuzanna miała wrażenie, że kolejny krok będzie krokiem ostatnim. Już po kilkunastu metrach poczuła się wyczerpana i osłabiona; nabrała żelaznej pewności, iż nie posunie się choćby o centymetr. Musiała stanąć, by zaczerpnąć tchu i opanować narastającą panikę. Zimno wdzierało się pod ubranie, atakowało ze wszystkich stron, bez wytchnienia, bez chwili przerwy i bez litości. Ciałem wstrząsały dreszcze. Każdy oddech był walką o życie.

W końcu ruszyła dalej. Panika ustąpiła, przynajmniej częściowo, oddech mniej więcej wrócił do normy. Powietrze parzyło, na to nie było rady.

Zuzanna wmówiła sobie, że to histeria napędzana wyobraźnią: maska śnieżna funkcjonowała prawidłowo i mocnym, choć niedoskonałym filtrem izolowała od bezpośredniego zetknięcia się dróg oddechowych z powietrzem.

Utrzymanie się na powierzchni śnieżnej pokrywy kosztowało w dalszym ciągu ogromnie dużo sił, jednak niektóre fragmenty terenu były zmrożone, skorupa podobna do szkła trzymała ciężar ciała Zuzanny na powierzchni i wtedy jakoś szło. Można było złapać właściwy biegowy krok i sporymi odcinkami posuwać się naprawdę szybko.

Zmiana podłoża za pierwszym razem zakończyła się upadkiem. Zuzanna jechała szybko, lód pozwalał na długie kroki i mocne odepchnięcia kijkami. W jednym momencie lód zamienił się w puch, sypką mączkę, zmrożoną co prawda, ale o luźnej konsystencji. Dzioby nart poleciały w dół, Zuzanna straciła równowagę i upadła na twarz, nurkując co najmniej pół metra pod powierzchnię śniegu. Błyskawicznie zabrakło jej powietrza. Zaplątała się w kije, narty majtały gdzieś nad głową. Wydostanie się na powierzchnię zajęło dwie minuty. Przez ostatnie trzydzieści sekund była pewna, że przegra.

Cudem się udało. Gdy stanęła z powrotem na nogach, drżała. Nie zwracała uwagi na pokłady śniegu, które zaległy pod kurtką, za kołnierzem, w rękawiczkach. Była szczęśliwa, że żyje. Była szczęśliwa, że znowu może działać.

Rozejrzała się. Domy wzdłuż Puławskiej stały ciche, skąpo oświetlone i wyglądały na martwe. Zwykły hałas wielkiego miasta był tylko odległym wspomnieniem. Zuzanna postanowiła posuwać się wzdłuż ulicy. Miała nadzieję, że tak będzie mimo wszystko bezpieczniej i prościej. Stałe punkty orientacyjne pozwalały pokonywać trasę bez ryzyka zabłądzenia.

Ruszyła. Pierwszy krok był ostrożny, jakby wchodziła na cienki lód ze stumetrową otchłanią pod spodem. Następny również ostrożny, badawczy. Ale potem już poszło.

Po piętnastu minutach stwierdziła, że posuwa się w przeciętnym tempie wolno idącego piechura. Jeżeli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego i pogoda nie sprawi kolejnych niespodzianek, powinna dotrzeć do celu za godzinę i kwadrans. Niechby – półtorej godziny. Obliczała, że na ten czas wystarczy jej sił i ciepłota ciała nie spadnie poniżej krytycznej.

Jeżeli nie zdąży…


31.

Mężczyzna był niski i szczupły. Miał mocny uścisk dłoni. Stalowo-szare oczy lustrowały rozmówcę badawczo.

– Dreszer, dowódca jednostki specjalnej GROM – powiedział. Jego głos brzmiał jeszcze surowiej niż przez telefon.

Tyszkiewicza zatkało. Może to wina niewiedzy, rozkojarzenia albo ogólnego gapiostwa. Ale, nie wiedzieć czemu, wsparcie i uosabiającego je człowieka wyobrażał sobie inaczej, może bardziej… anonimowo.

O generale brygady Lucjanie Dreszerze było głośno kilka lat temu. W sierpniu dwa tysiące siódmego sformowano wzmocniony batalion Wojska Polskiego przeznaczony do wsparcia polskich sił stabilizacyjnych w Afganistanie. Batalion ów, wydzielony głównie z sił dowodzonej przez Dreszera Piątej Brygady Pancernej, udał się na garnizonowy poligon, by zapoznać się z nowymi systemami broni oraz przećwiczyć zgranie jednostek, po czym jeszcze tego samego wieczora po prostu rozpłynął się w powietrzu. Po prostu zniknął, jakby nigdy nie istniał.

Skandal miał zasięg międzynarodowy. Bataliony nie znikają bez śladu. Wnikliwe śledztwo nie przyniosło rezultatów. Formalnie nikomu nie postawiono zarzutów; jednak kilka miesięcy później generał Dreszer został odwołany ze stanowiska. Przez jakiś czas pozostawał bez przydziału. Zaszłe w wyniku wyborów zmiany na scenie politycznej okazały się dla niego szczęśliwe, nowy minister obrony narodowej mianował go dowódcą jednostki specjalnej GROM.

Tak czy inaczej, Tyszkiewicz i Krzeptowski sporo o nim słyszeli jeszcze przed aferą ze znikającym batalionem. Uchodził za wybornego stratega, szczycił się ukończeniem West Point i miał prawdziwy, niezłomny charakter.

Teraz patrzył prosto w ich zdumione oczy i czekał.

– Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz – wybąkał w końcu Jakub, odwzajemniając uścisk dłoni.

– Komisarz Stanisław Krzeptowski.

– Premier uprzedził mnie, że możecie panowie dzwonić. Służyliście obaj w wojsku, prawda?

Po raz kolejny zaskoczył ich. Ale zdumienie trwało krócej niż za pierwszym razem. Możliwe, że zaczęli się przyzwyczajać.

– Owszem.

– Macie za sobą udział w misjach?

– Tak jest.

– Nagum Thai? To pan dowodził?

– Ja. Stare dzieje… – Tyszkiewicz poczuł się jak na egzaminie. Nawet nie zapytał, skąd facet w ciągu godziny od anonimowego przecież telefonu zebrał o rozmówcy tak szczegółowe informacje. Już dawno postanowił niczemu się nie dziwić i starał się tej linii konsekwentnie trzymać.

– Pewnych zachowań i umiejętności się nie zapomina – dyskusja z tym człowiekiem musiała być niezwykle trudna. W dziewięciu przypadkach na dziesięć jednostronna i skazana na niepowodzenie. Chociaż akurat w tym momencie opinia zabrzmiała niemal jak pochwała.

– Proszę powiedzieć, czego panowie ode mnie i moich ludzi oczekujecie.

Jakub rozejrzał się. Nie dostrzegł żadnych ludzi. Ulica wyglądała na wymarłą. Nie tylko konkret i błyskawiczne przejście do rzeczy okupowały górę hierarchii priorytetów generała. Maskowanie również.

– Szukamy sprawcy poważnych przestępstw. Być może mieszka on pod adresem, który panu podałem. Facet nazywa się Zygmunt Wieszczycki. Mam pewien numer telefonu… Mniejsza z tym, skąd. Ten numer jest kluczowy w udowodnieniu przestępstwa. Zadzwonię na niego. Jeżeli Wieszczycki odbierze, będzie to oznaczało, że jest tym, kogo szukamy.

– Mam techniczną możliwość zlokalizowania dzwonka telefonu i przy sprzyjających okolicznościach również podsłuchania rozmowy – Dreszer miał kamienną minę, ale zdawał się już planować operację.

– Wtedy wejdziemy i aresztujemy go. Jeżeli jest tym, o kogo nam chodzi, może nie chcieć do tego dopuścić. Prawdopodobnie dom jest chroniony, zarówno przez zabezpieczenia elektroniczne, jak i strażników. Wtedy byłaby robota dla pana chłopaków.

– Priorytety?

– Jeżeli jest winny, możliwe, że w tym domu znajduje się jeden lub więcej zakładników. Mało prawdopodobne, ale całkowicie wykluczyć tego nie można. Więc priorytetem numer jeden jest ich życie. Priorytetem numer dwa jest pochwycenie żywcem głównego lokatora.

– Sugeruję inne rozwiązanie. Po prostu wejdźmy i schwytajmy tego człowieka. Wtedy go pan przesłucha. Jeżeli okaże się, że to pomyłka, wycofamy się.

– A jeżeli nie? Jaką będę miał pewność, że działając pod presją, nie wyprze się wszystkiego? Niczego mu nie udowodnimy.

– Jak pan chce. Są sposoby, by skłonić ludzi do mówienia.

– Wiem. Ale na razie chcę spróbować inaczej.

Generał wzruszył ramionami.

– Odezwę się za pół godziny.

– Niezłe jaja – mruknął Krzeptowski, gdy drobna sylwetka dowódcy GROM-u zniknęła w ciemności.

Ratrak stał pół kilometra od posesji Wieszczyckiego, z wyłączonymi reflektorami, ale pracującym silnikiem.

– Lepszego wsparcia nie można sobie wymarzyć.

– Jak go nazwała prasa? „Kontrowersyjny generał”? – I jeszcze „Generał Znikający Punkt”.

– Kurna.

Zamyślili się.

– Ale słyszałem też inne rzeczy – powiedział Krzeptowski.

Temperatura w kabinie usypiała.

– No?

– Że to podobno facet, któremu o coś chodzi. O coś więcej niż odbębnienie od pierwszego do pierwszego.

– Obiło mi się o uszy. Patriota.

– No, w ustach części ludzi to niemal obelga.

– W moich na przykład nie.

– No to jest nas dwóch.

– Wiem.

Zamyślili się ponownie.

– Jak to rozegramy?

– Zadzwonię na numer Heleny. Facet odbierze. Mam nadzieję, że Dreszer go usłyszy. Wtedy będziemy wiedzieć, że gość jest w domu. Wejdziemy i aresztujemy go. – Jakub wyprostował się. Zaczął odczuwać zmęczenie. I głód. Musiał zacząć działać.

– Zły pomysł. Nadal nie mamy żadnego dowodu.

– Jeżeli ma przy sobie komórkę Heleny, to będzie dowód.

– A jeżeli nie? Jeżeli komórka Heleny leży Bóg wie gdzie, a do niego zadzwoni urządzenie przekierowujące o anonimowym numerze? Będziesz tylko wiedział, że do faceta przekręcił ktoś z zastrzeżonego numeru. A zeznanie Dreszera, że akurat wtedy, kiedy dzwoniłeś…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю