Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 1 (всего у книги 27 страниц)
Copyright © Marcin Ciszewski,
Ustroń 2010
„www.ciszewski.warbook.pl”
Redakcja i korekta:
Ewa Górska
Redakcja techniczna:
Dominik Trzebiński Du Châteaux
Projekt okładki: Mariusz Kozik
ISBN 978-83-62730-15-5
Wydawca: ENDER
Sławomir Brudny
ul. Bładnicka 65, 43-450 Ustroń,
www.warbook.pl
lesiojot
Wszystkie wydarzenia i postacie przedstawione w książce są fikcyjne i nie mają bezpośredniego odniesienia do rzeczywistości.
„Mróz” powstawał w dwóch etapach. Konstrukcję fabularną i pierwsze sto stron tekstu stworzyłem na przełomie 2008 i 2009 roku. Potem odłożyłem projekt, by napisać „Majora”. Zeszło dłużej, niż myślałem. Do mojej pierwszej w życiu powieści sensacyjnej wróciłem wczesną wiosną bieżącego roku. Zacząłem pisać i byłem już nawet nieźle rozpędzony, gdy nadszedł dzień 10 kwietnia.
Długo zastanawiałem się, czy kontynuować powieść w kształcie, który sobie obmyśliłem. Zbyt wiele analogii wydało mi się oczywistych, zbyt wiele wydarzeń, jeszcze przed kilkoma dniami uchodzących za niemożliwe, wydarzyło się w rzeczywistości. Doszedłem jednak do wniosku, że życie i tak najczęściej przerasta najwymyślniejszą nawet fikcję.
Proponuję zatem historię, która, mam szczerą nadzieję, nigdy się nie wydarzy...
Marcin Ciszewski
PROLOG
3 grudnia 2011 roku
1.
Strzelec nacisnął spust o szesnastej, po blisko dwóch tygodniach przygotowań.
2.
Trzynaście dni wcześniej dostał zlecenie od koordynatora.
Realizację zaczął od spacerów. Miał świadomość, że interesujący go obiekt jest monitorowany, dlatego zachował ostrożność. Odbył trzy rekonesanse, udając różne osoby: atrakcyjną młodą kobietę, brodatego studenta zaczytanego w najnowszym hicie modnego pisarza, samotnego emeryta z psem.
Tego sympatycznego kundelka o imieniu Szrek pół godziny wcześniej wziął ze schroniska. Po rekonesansie otruł go za pomocą cyjanku zawiniętego w plaster szynki, po czym zakopał daleko od celu. Nie chciał, aby cokolwiek, nawet zapach zachowany w anonimowej psiej pamięci, łączyło go z miejscem zdarzenia. Zniszczył użyte podczas akcji ubrania, materiały do charakteryzacji, a także fałszywe dokumenty.
Wynik: Plan. Katalog sprzętu. Lista działań.
Strzelec dysponował pełną autonomią decyzyjną, koordynator przyjął zatem plan bez zbędnych dyskusji. Rozpoczął od wynajęcia – poprzez podstawione osoby posługujące się fałszywymi dokumentami – dwóch posesji. Pierwszą była prymitywna wiejska chałupa okolona sypiącym się płotem. Spełniała najważniejsze warunki postawione przez strzelca: położona na odludziu, prawie osiemdziesiąt kilometrów od celu, posiadała obszerny, ogrzewany pusty garaż wyposażony w gniazdko z napięciem trzystu osiemdziesięciu woltów. Druga nieruchomość, rezydencja o wysokim standardzie, znajdowała się w odległości półtora kilometra od obiektu i poza doskonałą lokalizacją wyróżniała się najważniejszą, z punktu widzenia strzelca, cechą: była otoczona wysokim, kamiennym ogrodzeniem.
Uzbrojenie, amunicja, sprzęt, narzędzia oraz wyposażenie zostały dostarczone do pierwszej z baz nierzucającym się w oczy, leciwym volkswagenem transporterem, ze specjalnie podrasowanym silnikiem i wzmocnionym zawieszeniem, a następnie złożone w garażu.
Zgodnie z założonym planem, jako podstawowe narzędzie niezbędne do realizacji zadania został wytypowany moździerz dziewięćdziesiąt osiem milimetrów wraz z dwunastoma minami. Pociski były zwykłymi, niekierowanymi ładunkami i jako takie w niewystarczającym stopniu spełniały podstawowe kryterium – celności. Strzelec nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą pomyłkę. Pierwszy strzał musiał siedzieć prosto w celu.
Konieczna była modyfikacja amunicji.
Strzelec w pierwszej kolejności odciął nieruchome lotki znajdujące się z tyłu pocisku. Do skorupy dospawał lotki ruchome, poruszane za pomocą niewielkiego siłownika i umożliwiające nakierowanie pocisku na cel. Wewnątrz korpusu zamontował urządzenie GPS, a następnie, po wielu próbach, zestroił je z lotkami. Operację tę powtórzył dwunastokrotnie, coraz zręczniej posługując się narzędziami i szybciej wykonując poszczególne czynności. Po kilku wypełnionych znojem i emocjami nocach dysponował inteligentnymi pociskami, zdolnymi z dużą precyzją wykonać postawione przed nimi zadanie.
Jako że moździerz jest bronią strzelającą ogniem pojedynczym i zasilaną w amunicję przez obsługę, strzelec stanął przed problemem pozyskania ładowniczego. Pomocnik? Bez sensu. Pomocnik kosztuje i trudno liczyć na stuprocentową dyskrecję.
Zatem?
Koordynator dostarczył na teren rezydencji przemysłowego robota najnowszej generacji. Było to urządzenie wyposażone w dwa uniwersalne chwytaki, dzięki systemowi hydraulicznych ścięgien wykazujących zręczność niemal równą ludzkiej. Dla potrzeb zadania robot miał nawet spory naddatek umiejętności. Sterujący nim komputer dawał się łatwo programować. Ściśle stosując się do instrukcji producenta, strzelec wprowadził do komputera odpowiednie polecenia, po czym przećwiczył dwie sekwencje ruchów. Zgrał komputer z modułem telefonu komórkowego pełniącym rolę przekaźnika poleceń. W efekcie zyskał niezawodnego, precyzyjnego pomocnika, na dodatek milczącego niezależnie od okoliczności.
Następnie w dwóch pociskach głowice bojowe zastąpił równoważnymi wagowo atrapami. Zaprogramował w GPS-ie parametry ćwiczebnego celu, wprowadził do komputera sterującego robotem dwa esemesowe hasła i w ciemną, bezksiężycową noc, trzydzieści osiem godzin przed akcją, stojąc metr od moździerza, wysłał z komórki pierwszą wiadomość.
Po sekundzie, podczas której strzelec wstrzymał oddech i która zdawała się trwać w nieskończoność, robot podniósł jedną z atrap i umieścił ją tuż nad wylotem lufy. Strzelec nacisnął przycisk po raz drugi. Robot rozwarł chwytaki, pocisk zjechał w dół rury, huk wystrzału odbił się kilkukrotnym echem od zabudowań i mina poleciała w dal. Gdy tylko opuściła lufę, robot obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, mechanicznym, ale płynnym ruchem wziął ze skrzynki następną atrapę i po zamarkowaniu uzbrojenia zapalnika posłał ją w ślad za pierwszą.
Strzelec odczekał pięć minut, aby sprawdzić, czy nikt nie zainteresował się nocnymi detonacjami. Ale posesja była znacznie oddalona od najbliższych zabudowań, więc zgodnie z oczekiwaniami próba wzbudziła tylko odległe ujadanie wiejskich kundli. Strzelec wsiadł na rower i pojechał do celu. Okazało się, że oba pociski trafiły nie dalej niż dwa metry od starej, porzuconej w polu cembrowiny, którą strzelec wypatrzył kilka dni wcześniej podczas jednego ze zwiadów i której położenie wprowadził do GPS-u.
Zasypał dziury po pociskach – oceniał, że mogły wbić się w ziemię na głębokość półtora metra, nie było sensu ich wydobywać – wsiadł na rower i nucąc cichutko pod nosem, wrócił do bazy. Biorąc pod uwagę amatorskie warunki przeróbki pocisków oraz fakt, że robota widział i programował pierwszy raz w życiu, uznał rezultaty próby jako więcej niż zadowalające.
W noc poprzedzającą operację strzelec zapakował do volkswagena uzbrojenie, amunicję i sprzęt; w ciągu półtorej godziny, ani razu nie przekraczając dozwolonej prędkości, dotarł do rezydencji.
Było całkowicie jasne, że w dniu akcji teren otaczający obiekt stanowiący cel ataku będzie patrolowany, prawdopodobnie także z powietrza. Zainstalowanie moździerza pod gołym niebem groziło dekonspiracją, dlatego strzelec nawet nie rozważał takiej możliwości. Stanowisko ogniowe zorganizował w stojącej na tyłach rezydencji drewnianej szopie.
Budyneczek wyglądał całkiem typowo, został jednak przez ludzi koordynatora poddany pewnej istotnej modyfikacji. W dachu wycięto kwadratowy otwór o wymiarach dwa na dwa metry, po czym zasłonięto klapą poruszaną elektrycznie i również sterowaną za pomocą esemesowych poleceń. Umieszczony w szopie moździerz, wraz z amunicją i mechaniczną obsługą, pozostawał całkowicie niewidoczny dla jakichkolwiek obserwatorów.
Plan przewidywał również drugą pozycję ogniową, obsługiwaną bezpośrednio przez strzelca. Była zlokalizowana w kępie jałowca rosnącej na skraju lasu, mniej więcej o sto dwadzieścia metrów od obiektu: eleganckiej, otoczonej ceglanym murem willi, której goście stanowili cel zadania.
Strzelec miał do dyspozycji wyposażony w celownik optyczny karabinek szturmowy M-4 z podwieszonym granatnikiem, policyjnego glocka z tłumikiem oraz pokaźny zapas amunicji. Długa, zawiła i najeżona fałszywymi tropami droga, którą wyposażenie to przebyło od producentów do strzelca, była niemożliwa do wyśledzenia.
Noc poprzedzająca akcję była ciemna. Chmury zasłoniły księżyc.
3.
Strzelec zajął stanowisko w kępie jałowca pół godziny przed wyznaczonym terminem. Ustawił broń na dwójnogu, kolejny raz sprawdził nastawy celownika. Brama oraz ogrodzenie były widoczne jak na dłoni – można było dostrzec niemal każdą cegłę i każde pękniecie cementowej spoiny.
Opuścił na chwilę stanowisko, po czym skropił otoczenie środkiem odstraszającym psy. Gdy ponownie znalazł się w środku, nawet najwprawniejszy tropiciel, znajdujący się o metr od zarośli, nie zauważyłby ani nie wyczuł niczego podejrzanego.
Było zimno – temperatura spadała przez ostatnie dni, osiągając kilka stopni poniżej zera – i zaczął prószyć pierwszy tej zimy śnieg. Strzelec poczuł chłód.
Zapadał zmrok.
Cel oddalony o ponad sto dwadzieścia metrów – sto dwadzieścia trzy po dokładnych pomiarach – niemal wtapiał się w szare, zimowe tło. Widoczność pogarszała się i nie chodziło o ciemności. Z tym strzelec był gotów sobie poradzić, karabin wyposażony był w celownik optyczny z noktowizorem. Jednak nawet najlepszy noktowizor nie jest w stanie przebić się przez padający śnieg.
Mógł liczyć tylko na to, że śnieżyca nie rozhula się w ciągu najbliższych piętnastu minut.
Przybycie gości stanowiących cel zostało określone przez koordynatora na szesnastą. Zgodnie z przypuszczeniami strzelca pięć minut wcześniej przed bramę rezydencji wyszło dwóch strażników. Byli ubrani w szare kombinezony i uzbrojeni w broń maszynową.
Strzelec usłyszał leciutki szelest po lewej. Padający śnieg tłumił i zniekształcał wszelkie odgłosy, ale wątpliwości nie było – patrol. Dwadzieścia metrów. Dwóch ludzi. Jeżeli utrzymają kierunek i dotychczasowe tempo, za kilka sekund przejdą tuż obok stanowiska.
Błyskawicznie skalkulował opcje. Likwidacja strażników niosła za sobą ryzyko przedwczesnej dekonspiracji. Nawet nie chodziło o to, że któryś z zaatakowanych ludzi mógł wystrzelić bądź w jakiś inny sposób powiadomić ochronę rezydencji. Bezszelestne likwidowanie przeciwników należało do podstawowych umiejętności strzelca. Jednak zniknięcie patrolu z eteru oznaczać będzie alarm.
Z drugiej strony pozostawienie członków patrolu przy życiu nie rozwiązywało niczego: mogli po prostu zauważyć strzelca i zaatakować go; skutków takiego starcia nie sposób przewidzieć.
Strzelec szybkim ruchem wyciągnął glocka z tłumikiem. Gdy strażnicy przeszli tuż przed stanowiskiem, cicho odczołgał się w tył. Wydostał się z kępy, gdy dwójka ochroniarzy rozmazywała się w mroku. Cicho pobiegł za nimi. Bezszelestne przebycie ostatnich kilku metrów było niemożliwe, toteż na ostatniej prostej, uznając, że jest dostatecznie blisko, darował sobie środki ostrożności. Klęknął na jedno kolano, złożył się i oddał dwa szybkie strzały w głowę lewego strażnika. Tamten chrząknął krótko i poleciał do przodu, na twarz. Strzelec przeniósł ogień na jego partnera, gdy ten kończył półobrót i podnosił karabin szturmowy. Pierwsza kula trafiła go w ramię, odrywając je od broni, druga, celniejsza, przeszyła na wylot gardło. Ochroniarz opadł na kolana, po czym wywrócił się na plecy.
Minutę później, po upewnieniu się, że obaj mężczyźni nie żyją, strzelec znalazł się z powrotem na stanowisku. Rozpaczliwie starał się uspokoić oddech.
Niemal natychmiast usłyszał pomruk silników. Podniósł lornetkę do oczu. Na drodze prowadzącej do rezydencji pojawiło się pięć samochodów. Kolumnę otwierało osobowe bmw z ochroną, za nim podążały trzy opancerzone vany. Na końcu, w pewnej odległości od kawalkady, jechało drugie bmw. Samochody poruszały się z dużą prędkością, kolebiąc się na nierównościach gruntowej, zasypanej śniegiem drogi. Strażnicy przy bramie otrzymali najwyraźniej radiowy sygnał o zbliżających się gościach, bo ożywili się wyraźnie.
Strzelec, z oczami przyklejonymi do noktowizyjnej lornetki, wyłuskał z kieszeni telefon komórkowy, wybrał zaprogramowany numer, po czym wysłał wiadomość. Półtorej sekundy później oddalony o przeszło kilometr siłownik uniósł klapę do góry. Następny esemes. Robot pewnym ruchem wyjął z otwartej skrzynki pierwszą minę moździerzową, uzbroił zapalnik i wzniósł chwytaki w górę. Lotki pocisku niemal dotykały patrzącej w niebo lufy.
Strzelec tymczasem liczył sekundy. Aby atak się powiódł, musiał nastąpić w momencie, gdy pasażerowie vanów wysiądą i będą przemierzać obszerny dziedziniec rezydencji. Nie wcześniej. I nie później.
Samochody przystanęły przed bramą w oczekiwaniu na kontrolę. Strażnicy, choć oczywiście o żadnych niespodziewanych gościach nie mogło być mowy, starannie sprawdzili dokumenty dowódcy ochrony konwoju oraz upoważnienie do wjazdu na teren rezydencji. Po chwili jeden z nich machnął ręką i samochody powoli wtoczyły się do środka.
Brama zatrzasnęła się z hukiem.
Według przeprowadzonych przez strzelca obliczeń mina moździerzowa będzie potrzebowała na przebycie półtora kilometra około dwudziestu sekund. Przez pierwszych kilkanaście pokona pionowy parametr krzywej balistycznej. Gdy osiągnie apogeum, na krótki ułamek sekundy jakby zawiśnie w powietrzu, po czym zacznie z rosnącą prędkością opadać w dół. Wtedy uaktywni się urządzenie GPS, zgra parametry lotu z zaprogramowanymi danymi dotyczącymi celu i – w razie potrzeby – skoryguje ustawienie lotek.
Gdy wrota bramy zatrzasnęły się na dobre, strzelec wysłał kolejnego esemesa. Z ulgą skonstatował dochodzące z oddali, stłumione stęknięcie. Strażnicy przy bramie usłyszeli je również. Zaczęli uważnie nasłuchiwać. Dźwięk dotarł zniekształcony przez odległość i śnieg, ale na tyle wyraźny, że zastanowił i zaniepokoił ich. Strzelec nie miał chwili do stracenia. Przytulił policzek do kolby karabinu, odetchnął głęboko i spojrzał przez celownik. Śnieg prószył w dalszym ciągu, ale wieczór był stosunkowo jasny, rozświetlony przez biały puch. Na skrzyżowaniu poprzecznych nitek celownika ujrzał nieco rozmazaną i niewyraźną głowę strażnika znajdującego się po prawej stronie bramy. Strzelanie w głowę z takiego dystansu nie było rozsądne, ale strzelec zdawał sobie sprawę, że tamten pod kombinezonem nosi kamizelkę kuloodporną, więc chociaż lecący z prędkością przeszło siedmiuset metrów na sekundę pocisk raczej poradziłby sobie ze standardową warstwą kevlaru, strzelec wolał nie ryzykować.
Płynnym ruchem nacisnął spust. Strażnik dostał w prawe oko. Impet pocisku rzucił go na mur, po czym martwe ciało osunęło się na zmarzniętą ziemię. Partner zabitego zareagował z szybkością unikającej ataku mureny. Błyskawicznie skoczył w bok, przeturlał się i, zanim pierwszy strażnik upadł w śnieg, miał już w ręku odbezpieczony i gotowy do strzału karabin szturmowy. Świst nadlatującej miny zaniepokoił go i zdekoncentrował na chwilę. Podniósł lekko głowę i zaczął nasłuchiwać.
Strzał.
Głowa drugiego strażnika opadła.
W tym momencie kilka metrów nad dziedzińcem gromko eksplodował pocisk kasetowy. Strzelec energicznie poderwał się na nogi i zaczął biec. Po przebyciu mniej więcej połowy dystansu zatrzymał się, wycelował pomiędzy masywne, drewniano-stalowe odrzwia i nacisnął spust granatnika. Czterdziestomilimetrowy granat uderzył precyzyjnie, z siłą wystarczającą do wyrwania prawego skrzydła z zawiasów. Huk detonacji nie przebrzmiał jeszcze, gdy eksplodowała następna mina moździerzowa.
Strzelec ruszył dalej. Biegnąc niespiesznie, liczył coraz bliższe wybuchy. Zdawał sobie sprawę, że z każdym krokiem staje się coraz lepiej widoczny na tle rozprzestrzeniającego się pożaru i blasku eksplozji. Musiał jednak podjąć ryzyko. Zadanie obejmowało wejście na teren rezydencji, koordynator nalegał bowiem, aby strzelec osobiście potwierdził skuteczność wykonania zamachu.
Skończyła się pierwsza seria ładunków. Nastąpiła krótka przerwa, robot sięgnął do następnej skrzynki i zaczął wysyłać do celu pociski odłamkowo-burzące z opóźnionym zapalnikiem, których parametry lotu zostały zaprogramowane nieco odmiennie od min kasetowych. Miały uderzyć prosto w rezydencję. Ku zaskoczeniu strzelca pierwszy spudłował o dobre trzydzieści metrów.
Eksplozja zniszczyła kawał muru tuż obok bramy. Podmuch wyrwał pół ciężarówki cegieł i kawałków tynku i wyrzucił je w górę, przy okazji obalając strzelca, pozbawiając tchu i ogłuszając.
Na swoje szczęście uniknął opadających cegieł. Powrót do pełnej świadomości zajął mu dłuższą chwilę. Po następnej podniósł się, obolały i kulejący.
Cholerna elektronika, pomyślał. Można sobie było darować wywalanie bramy. Ze stoickim spokojem oczekiwał następnych eksplozji. Wyszedł z założenia, że jeżeli urządzenia sterujące pociskami zadziałają prawidłowo, nie ma się czego obawiać, pozostałości muru osłonią go. Jeżeli nie – nawet najszybsza ucieczka nie na wiele się zda, jako że nie sposób przewidzieć rozmiarów błędu, a zatem i określić miejsc trafień.
Trzy ostatnie pociski, oddzielone piętnastosekundowymi interwałami, precyzyjnie trafiły w cel.
Strzelec odetchnął z ulgą. Minął martwego strażnika, po czym ostrożnie zajrzał przez zrujnowaną bramę w głąb dziedzińca. Zamknięta wysokim murem przestrzeń mogłaby służyć za scenografię wojennego filmu. Wszędzie: auta poszatkowane niezliczonymi stalowymi cząsteczkami rozrywającej się nad nimi subamunicji. Jeden z vanów leży na boku, drugi płonie niczym pochodnia. Wszystkie: powyrywane drzwi, powybijane szyby, karoserie dziurawe niczym durszlak. Eleganckie, starannie wypielęgnowane drzewa i krzewy – większość iglasta, a więc zielona mimo zimy – zamienione w celulozową miazgę.
Okazała, utrzymana w modernistycznym stylu willa stała się właściwie płonącą ruiną. Dach, rozerwany eksplozjami, runął. Frontowa ściana, złożona w większości z ogromnych rozległych przeszkleń, wyleciała na zewnątrz, ukazując zamieniony w wulkan szalejących płomieni hol wejściowy. Pożar szybko się rozprzestrzeniał, po chwili z głośnym hukiem wybuchła instalacja gazowa.
Ciała.
Leżące na eleganckiej granitowej kostce dziedzińca wykręcone, porozrywane postacie, zastygłe w najdzikszych piruetach. Rozbite o samochody głowy, poodcinane kończyny. Eleganckie garnitury zamienione w brudne i zakrwawione szmaty.
Roztapiający się od żaru płonącego budynku śnieg barwił się na różowo. Cisza przerywana była jedynie hukiem płomieni.
Strzelec ostrożnie przekroczył linię bramy. Zauważył ruch. Ze środka willi, z miejsca, w którym kiedyś zapewne znajdowały się drzwi wejściowe, wyskoczył czarno odziany człowiek. Odzież płonęła w kilku miejscach, facet był w szoku i najprawdopodobniej nie stanowił żadnego zagrożenia. Pomimo tego strzelec podniósł karabin i oddał krótką serię.
Ochroniarz upadł na ziemię.
Strzał. Drugi. Trzeci.
Kule przeleciały tak blisko głowy strzelca, że poczuł ruch powietrza. Jedna rozerwała kominiarkę na wysokości skroni. Ostrzał, o czym poinformowały strzelca trzy nikłe błyski widoczne w półmroku, pochodził z oddalonego o dwadzieścia kroków bmw ochrony.
Upadł w bok, przeturlał się i otworzył ogień. Celowanie w takich warunkach bywa niedokładne, ale mimo trudnych warunków przynajmniej pół serii, krzesząc błyski rykoszetów, weszło w cel. Tamten przestał strzelać.
Strzelec turlał się dalej, aż skrył się za obszerną tują, szczęśliwym trafem niezniszczoną przez moździerzowy atak. Klnąc pod nosem, zmienił magazynek i wycelował – tym razem dokładnie – w bmw. Szyby były wybite, w środku panowała ciemność. Agent, o ile przeżył serię, raczej nie zdążył opuścić auta; strzelec miał w polu widzenia wszystkie drzwi.
Bmw było opancerzone, więc ostrzał z karabinka szturmowego kalibru 5,56 nie mógł wyrządzić ukrytemu we wnętrzu agentowi specjalnej krzywdy, o ile ten nie wystawi głowy i nie ukaże się w którymś z wybitych okien. Na to strzelec nie mógł liczyć. Ochroniarz, nawet ranny i w szoku, z pewnością posiadał dość wspomaganego wyszkoleniem instynktu samozachowawczego, by jak najstaranniej korzystać z osłony pancernych blach samochodu.
I to właśnie była szansa...
Strzelec przestawił M-4 na trzystrzałowe serie, poderwał się i strzelając z biodra, zygzakiem pobiegł w stronę bmw. Gdy od celu dzieliło go nie więcej niż pięć kroków, skończyła się amunicja, o czym poinformowało głośne szczęknięcie opadającej w pustkę iglicy. Strzelec zaklął i zaczął mocować się z magazynkiem. Agent, wciśnięty w przestrzeń pomiędzy przednim a tylnym fotelem, właśnie na to liczył. Wyprostował się gwałtownie, uniósł broń...
...i padł z przestrzeloną głową.
Strzelec podszedł do auta, spojrzał na martwego ochroniarza – dwa strzały w głowę z reguły powodują zgon – schował glocka do kieszeni i po raz ostatni omiótł wzrokiem pobojowisko. Leżący na dziedzińcu ludzie nie dawali znaku życia. Z dwunastu zakontraktowanych VIP-ów miał w polu widzenia dziesięciu. Dwóch pozostałych spaliło się w jednym z vanów.
Dom płonął coraz gwałtowniej. Strzelec uznał, że zadanie zostało wykonane. Po raz ostatni spojrzał na swoje dzieło i opuścił teren rezydencji. Tym razem biegł szybko, najszybciej jak się dało, miarowymi susami przesadzał przestrzeń pomiędzy rezydencją a lasem.
Gdy zagłębił się między drzewa, oddychał zupełnie swobodnie. Ponownie wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Wstukał numer i ostatni, trzeci esemes poleciał w eter. Po kilku sekundach dobiegł go odgłos silnej eksplozji. Ładunek C4 połączony z dwoma kanistrami benzyny zniszczył szopę, moździerz, skrzynie po amunicji, a także przemysłowego robota, bezużytecznego już mechanicznego mordercę.
Strzelec zasiadł za kierownicą, ukrytego wcześniej nissana pathfindera, niespełna cztery minuty po opuszczeniu terenu rezydencji. Po pięciu minutach szybkiej jazdy był już pewien, że żaden pościg nie zdoła go dogonić.
Śnieg padał coraz mocniej.
4.
Dwie godziny później strzelec włączył komputer. Wiatraczek chłodzący procesor zaszumiał cicho. Duży, ciekłokrystaliczny ekran rozjarzył się zimnym blaskiem. Strzelec otworzył pocztę i w ciągu pięciu minut napisał krótki, rzeczowy raport. Zgodnie z oczekiwaniami po następnych pięciu minutach otrzymał odpowiedź od koordynatora.
Dzięki skomplikowanemu systemowi połączonych ze sobą kont na różnych serwerach niemal niemożliwe było wyśledzenie korespondujących ze sobą komputerów, a treść wiadomości była zaszyfrowana.
Zawartość e-maila spowodowała, że strzelec zamyślił się głęboko. Pierwszych kilka akapitów było standardowych. Koordynator wyrażał zadowolenie z wykonania zadania. Informował, iż pieniądze zostały przelane na zagraniczne konta, znacznie przybliżając strzelca do założonego przed dwoma laty celu. Gdy strzelec przeczytał jednak dalszą część wiadomości, aż zmarszczył brwi ze zdumienia, choć od dawna starał się nie dziwić niczemu. Kwota proponowana jako honorarium za następne zlecenie niemal dwukrotnie przewyższała wszystko, co tej pory zarobił, pracując dla koordynatora. Łączna wysokość środków na koncie po zakończeniu operacji wyniesie grubo ponad dwa i pół miliona euro, co pozwoli wycofać się z interesu i zrealizować cele, dla których strzelec podjął się robić to, co robił. Ale samo zadanie...
Strzelec nie obawiał się o techniczną stronę zlecenia – trudniejsze akcje udawało mu się zakończyć pełnym sukcesem. Chodziło raczej o skutki – z pewnością do tej pory nie robił niczego, co przyniosłoby tak daleko idące konsekwencje. Chaos i paraliż decyzyjny w państwie to tylko najłagodniejsze z nich.
Nie dziwiła także kwota zaproponowana jako honorarium. Zarówno zleceniodawca, jak i zleceniobiorca zdawali sobie sprawę, że po wykonaniu zadania strzelec będzie poszukiwany i ścigany przez połowę służb specjalnych świata. Nawet z dwoma i pół milionami euro w kieszeni zniknięcie nie będzie sprawą ani prostą, ani bezpieczną.
Z drugiej strony było zobowiązanie. Cel.
Po dłuższej chwili strzelec wystukał odpowiedź.
5.
Po otrzymaniu wiadomości od strzelca koordynator uśmiechnął się. Spojrzał na zegarek: dziesiąta wieczorem. Jeszcze nie za późno na telefon. Na taki telefon.
– Proszę połączyć z senatorem Kołodyńskim – powiedział do interkomu.
Czekając na rozmowę, wpatrywał się w trzymaną w ręku szklaneczkę z trzydziestoletnią whisky.
Za przejście Rubikonu, pomyślał.