355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 26)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 26 (всего у книги 27 страниц)

Ciemna postać odwróciła się i zaczęła strzelać. Sekundę później otworzyli ogień członkowie grupy interwencyjnej.

Dowódca już tego nie widział. Pierwsza kula z serii trafiła prosto w gardło.


13.

Strzelec odwrócił się i upadł w śnieg. Za wysokim ogrodzeniem ktoś klęczał, najprawdopodobniej członek zespołu interwencyjnego, towarzysz zlikwidowanej przed chwilą pary. Strzelec nacisnął spust, pistolet kopnął krótko, trzy pociski poleciały w stronę przeciwnika.

Strzał w gardło. Krew trysnęła szerokim strumieniem, wyraźnie widocznym nawet z tej odległości.


14.

– Delta Dwa pod ostrzałem – krzyknął leżący obok Jakuba operator. Błyskawicznym ruchem zamienił noktowizor na karabinek szturmowy M-4.

Tyszkiewicz nie zdążył wydać żadnego polecenia, gdy przed budynkiem rozległa się kolejna, przytłumiona seria i pierwszy z grupy narciarzy upadł na ziemię. Pozostała trójka odpowiedziała ogniem.

Uciekinierzy walczyli z patrolem interwencyjnym przybyłym na nartach.

Jakub nacisnął spust.

Jeden z narciarzy upadł. Pozostali dwaj nadal ostrzeliwali znajdującą się przed budynkiem grupkę uciekinierów. Leżący obok Jakuba operator strzelił krótką serią. Liczba narciarzy zmniejszyła się do jednego.

Ostatni członek grupy interwencyjnej w końcu zorientował się w niebezpieczeństwie. Przeturlał się na bok i otworzył ogień w stronę śnieżnej hałdy, za którą skrywał się Jakub. Strzelał bardzo celnie – śnieg tuż przed twarzą Tyszkiewicza zagotował się, obok z gwizdem przeszła kula.

Operator jęknął i odjechał na brzuchu do tyłu, znacząc śnieg krwawą smugą. Z oddali Jakub usłyszał znane już, wytłumione szczeknięcie, daleki krzyk umierającego człowieka, po czym strzały ucichły.


15.

Strzelec obserwował przedpole. Słyszał serie dochodzące z obu stron. Strzelił. Usłyszał krzyk. Najprawdopodobniej uciszył ostatniego z grupy napastników atakujących z prawej flanki. Pozostał jeden, być może dwóch napastników leżących za hałdą po lewej. Miał dogodną pozycję strzelecką. Zmienił magazynek i skupił się na przyrządach celowniczych. Gdy tamci zaatakują, będzie gotowy.


16.

Operator jęknął. Przytknął dłoń do policzka. Kula rozorała szeroką bruzdę i spowodowała obfite krwawienie, ale większych szkód nie wyrządziła.

Jakub przeturlał się w bok, mniej więcej dwa metry od poprzedniego stanowiska. Ostrożnie wyjrzał na przedpole. Strzelec, który rozprawił się z ostatnim członkiem grupy interwencyjnej, był niemal niewidoczny. Jednak niewyraźny, podłużny cień przed jego stanowiskiem wskazywał jednoznacznie, że celuje dokładnie w stronę nadkomisarza.

Nie usłyszał, że za jego plecami, może o piętnaście metrów, wyrosło dwóch mężczyzn, ostatnich członków patrolu interwencyjnego. Popełnili błąd i poszli nieco za daleko. Dwie posesje dalej wyszli na drogę i zaczęli się cofać w stronę Głównej sześć. Zobaczyli wielką zaspę i leżącego na jej szczycie człowieka z karabinem. Nikt od nich. Decyzja była prosta.

Zdecydowanym ruchem podnieśli broń.


17.

Strzelec obserwował tajemniczego człowieka po lewej. Widział fragment jego głowy, reszta skryta była za wysoką hałdą śniegu. Tamten nie strzelał, czekał. Strzelec wiedział, że z tamtego miejsca padały strzały, jednak był niemal pewien, że nie w jego kierunku; raczej w stronę narciarzy przybyłych na odsiecz pokonanym w domu strażnikom. Strzelec zatem również nie otwierał ognia, ale nie zdejmował palca ze spustu. Intuicja podpowiadała mu, że to nie koniec, że limit ofiar nie został jeszcze wyczerpany.

Intuicja, jak zwykle, nie zawiodła go.

Za plecami zaczajonego mężczyzny zamajaczyły dwie niewyraźne sylwetki. Były może o piętnaście metrów od niego; zawahały się przez chwilę, analizując sytuację. Wahanie było naprawdę krótkie, napastnicy jak na komendę podnieśli broń i wycelowali w plecy ukrytego za hałdą przybysza, najprawdopodobniej nieświadomego niebezpieczeństwa.

Napastnicy stali blisko siebie; takich błędów nie powinno się popełniać. Odległość nie była duża, cel wyraźnie widoczny i niemal nieruchomy. Strzelec ustawił broń na ogień ciągły, po czym nacisnął spust. Piętnaście kul poszybowało w stronę celu.

Obie postacie upadły w śnieg.

Sekundę później padł ostatni strzał tego starcia.


18.

Kule zagwizdały Jakubowi nad głową.

Gdyby miał czas, by się nad tym zastanowić, z pewnością doszedłby do wniosku, że nie on był celem ataku. Seria poszła co najmniej półtora metra wyżej; leżący na śniegu strzelec do tej pory nie pudłował w ten sposób, przeciwnie. Jego strzały były niezwykle celne, świadczyły o wysokich umiejętnościach i stalowych nerwach. Jednak Tyszkiewicz dał się ponieść potężnemu kopowi adrenaliny, która wyzwoliła się w jego organizmie; zareagował odruchowo, starając się zlikwidować źródło potencjalnego zagrożenia.

To nie był ekstremalnie trudny strzał; Jakubowi zdarzało się wykonywać nieporównanie bardziej skomplikowane zadania bojowe. Wstrzymał oddech, w szkle celownika optycznego, dostrzegł sylwetkę strzelca, łagodnym, płynnym ruchem pociągnął za spust.

Wystrzał zabrzmiał ostro w mroźnym powietrzu, potem iglica stuknęła metalicznie…

Cisza zabrzmiała niemal tak samo donośnie jak kanonada.

Potem usłyszał krzyk. Straszny, przeszywający zew rozpaczy, bólu i strachu. Ten krzyk wydał się czymś znajomym, nawet nie wydał się, był czymś znajomym, bliskim, kochanym…

Mając świadomość, że popełnia błąd, poderwał się na nogi i biegiem ruszył przed siebie. Zmienił magazynek, wysunął lufę do przodu i biegł, ile tchu starczyło.

Strzelec leżał bez ruchu. Na kurtce, tuż obok szyi, powiększała się ciemna plama. Klęcząca nad nim zakapturzona postać nadal krzyczała. Obok, wprost na śniegu, leżał zrobiony z koców podłużny kokon, z którego dobywało się ciche kwilenie kojarzące się z czymś dalekim, mało uchwytnym, a jednocześnie dziwnie znajomym…

Najbliżej leżący człowiek próbował wstać. Jakub dostrzegł, że on również trzyma coś w rękach i to coś bynajmniej nie kwili, nie gada, w ogóle się nie odzywa. Wielkokalibrowe strzelby śrutowe z reguły są milczące jak głaz.

– Rzuć broń! – krzyknął. – Policja!

Postać znieruchomiała, pozostając na klęczkach. Po chwili wahania odrzuciła strzelbę.

– To ja, Smotrycz.

Jakub rozpoznał głos, słaby i przestraszony, ale nawet nie miał czasu ucieszyć się z tego nieoczekiwanego spotkania. Klęczący człowiek przestał tracić energię na nieproduktywne wrzaski. Pochylił się nad leżącą postacią, błyskawicznie rozpiął pokrytą krwią kurtkę i przytknął ucho do klatki piersiowej. Najwyraźniej nie był zadowolony z efektu, bo zdecydowanym ruchem zdjął okalający głowę kaptur, a potem narciarską czapkę. Kruczoczarne włosy rozsypały się po plecach.

Jakub drgnął.

Helena delikatnie zdjęła strzelcowi maskę śnieżną.

Zuzanna. Blada, z zamkniętymi sinymi ustami.

Jakub również klęknął, tuż obok żony. Zwróciła ku niemu twarz ściągniętą bólem i rozpaczą, z oczami zamglonymi przez łzy. Nie sprawiała wrażenia, że poznaje, kto przybył jej z pomocą. Nie liczyło się dla niej nic poza umierającym na śniegu człowiekiem.

Rana szyi krwawiła okropnie.

Zuzanna otworzyła oczy. Być może rozpoznała pochylające się nad nią twarze; wargi rozchyliły się nieco w smutnej namiastce uśmiechu. Jakub pochylił się.

– Zaopiekujcie… się… Zosią – usłyszał.


19.

Jechali w milczeniu.

Jakub, Helena trzymająca w objęciach Zosię, Smotrycz i krwawiący, ale przytomny operator.

Od strzelaniny minął kwadrans. Jakub długo trzymał w ramionach Helenę, potem serdecznie uściskał Smotrycza. Już w ratraku odbył krótką rozmowę z Krzeptowskim, w kilku zdaniach streszczając ostatnie wydarzenia i nakazując natychmiastowe przysłanie do Dawidów ekipy kryminalistycznej.

Uzgodnili następne posunięcia i Jakub rozłączył się.

Zima cofała się na całym froncie. Śnieg przestał padać, mgła ustąpiła, wiatr osłabł prawie do zera, temperatura podnosiła się zauważalnie. Wicherek najwyraźniej się pomylił. Anomalia trwała krócej i była znacznie słabsza od prognozowanej. Jakub niespecjalnie się tym martwił; szczerze mówiąc, w ogóle o tym nie myślał.

Było już całkowicie jasno, niebo przybrało normalną barwę, jakże odległą od wczorajszej ołowianej zasłony. Na ulicach pojawił się ruch. Za Wyścigami spotkali gąsienicowy, wojskowy pług, który mozolnie, z widocznym wysiłkiem, starał się utorować pierwszy ślad wśród księżycowego krajobrazu.

– Odwieziesz ich do Komendy Stołecznej, odszukasz aspirant Jadwigę Stec. Chcę, żebyś został z nimi, aż to się wszystko skończy – powiedział Jakub do żołnierza, gdy ratrak zatrzymał się na wprost wejścia do budynku Urzędu Rady Ministrów.

Operator kiwnął głową. Wyglądał na osłabionego, opatrunek trzymał się twarzy w dość prowizoryczny sposób, rozkazy jednak wykonywał dokładnie i miał twarz wzbudzającą zaufanie. Wyglądało na to, że da sobie radę. Jakub przechylił się do tyłu, pocałował Helenę (znacznie dłużej, niż pozwalał na to nieubłaganie upływający czas), mruknął „na razie” do Smotrycza, raźno wyskoczył z ratraka i przewiesił przez pierś karabin szturmowy. Ratrak wionął spalinami i ruszył w stronę centrum miasta.

Tyszkiewicz dojrzał stojącą nieopodal grupkę biało odzianych żołnierzy z bronią gotową do strzału. Na jej czele stał generał Lucjan Dreszer. Trzymał w ręku niewielki neseser. Spojrzał na Jakuba pytająco, a Jakub skinął głową.

W milczeniu uścisnęli sobie dłonie.

Gdy podeszli do budynku, otworzyły się drzwi i wyszło z nich kilku ludzi ubranych w cywilne płaszcze. Równie dobrze mogli mieć na sobie galowe mundury. Nawet z odległości kilometra wyglądali na funkcjonariuszy służb.

– W jakiej sprawie? – zapytał jeden z nich.

Asysta Jakuba zrobiła na nim wrażenie, ale starał się to ukryć.

– Jestem umówiony z panem premierem.

– Umówiony? Ciekawe. Nie widziałem w grafiku premiera żadnych spotkań – ponownie zerknął na stojących za Jakubem żołnierzy i nieco łagodniejszym tonem dodał: – Trwa nadzwyczajne posiedzenie Rady Ministrów. Pan premier nie ma czasu.

– Dla mnie znajdzie – Jakub starał się, by nie wypadło to nonszalancko, ale sądząc po minie rozmówcy, chyba tak właśnie wypadło.

– Nie sądzę – tamten starał się zachować spokój, podobnie jak stojący za jego plecami funkcjonariusze. – Pan premier nie życzył sobie widzieć nikogo.

Tyszkiewicz powolnym gestem sięgnął za pazuchę. Wyciągnął stamtąd złożoną we czworo kartkę, rozłożył ją i podsunął rozmówcy pod nos.

– Proszę uważnie przeczytać – powiedział. Drugą ręką dobył z kieszeni legitymację służbową.

Tamten powiódł wzrokiem po tekście, przyjrzał się legitymacji. Wszystko odbyło się w ciszy.

– Mimo wszystko… Otrzymałem bardzo wyraźne instrukcje, aby posiedzenie Rady Ministrów przebiegało bez zakłóceń.

– Od kogo?

– Proszę?

– Od kogo pan otrzymał instrukcje?

– Od swojego przełożonego, działającego z upoważnienia pana premiera – ostatnie dwa słowa mężczyzna wymówił z pewnym niemal niezauważalnym lekceważeniem.

– Nazwisko.

– Słucham?

– Nazwisko przełożonego. I kontakt do niego.

– Pan żartuje.

– W najmniejszym stopniu – Jakub postąpił krok do przodu i niemal zetknął się nosem z rozmówcą. – Chcesz załatwić to na siłę? Naprawdę? Za mną stoi sześciu żołnierzy jednostki specjalnej GROM. Może o niej słyszałeś. Mrugnę okiem i oni zdmuchną twoich harcerzy, zanim zdążą sięgnąć do kieszeni po swoje zabawki. Po co ci to? Zwłaszcza że – dodał jeszcze ciszej, jakby starając się, by nic z tego, co powie, nie dotarło do nikogo poza nimi dwoma – układ, któremu służysz, to karta bita. Starzy chłopcy rządzą i będą rządzić nadal. Jak myślisz, co zrobią, gdy kurz opadnie, a oni zaczną zastanawiać się, kto w godzinach próby nawalił, a kto nie? Kto brykał, a kto do końca stał po ich stronie? Uwierz mi, umieją pamiętać zasługi i zapomnieć przewiny. O ile chcą.

Wyprostował się. Powietrze było nieruchome, niebo jaśniało z każdą chwilą. Gdyby którykolwiek ze stojących pośrodku Alej Ujazdowskich mężczyzn zechciał zwrócić na to uwagę, stwierdziłby, że robi się całkiem przyjemny, świąteczny dzień.

– Dobrze – powiedział mężczyzna, gdy już kilkakrotnie przełknął ślinę i poruszył ustami w niemym dialogu wewnętrznym. – Przekażę panu premierowi, że pan chce się z nim spotkać.

– Trafię – powiedział Jakub. – Myślę, że wraz ze swoimi ludźmi powinien pan pilnować wejścia przed niepożądanymi gośćmi. Zarządzenie przełożonego nadal obowiązuje, do odwołania.

Tamten skinął głową. Jakub uśmiechnął się, obejrzał się ku swoim towarzyszom i wszedł do budynku.


20.

– Słyszał pan nazwisko Zygmunt Wieszczycki? – Jakub zadał pytanie, zanim jeszcze na dobre umościł się na wygodnej skórzanej kanapie.

Wcześniej zdjął kurtkę. Pistolet tkwił w kaburze na biodrze, w każdej chwili gotów do użytku. Tyszkiewicz udawał, że nie widzi wlepionych w broń spojrzeń zgromadzonych w pokoju dostojników.

Rzeczywiście, premier prowadził ostatnią, pożegnalną sesję gabinetu. Nastroje były łatwe do odgadnięcia. Za niespełna dwie godziny rząd miał stawić się w sejmie. Żadnych wątpliwości: wotum nieufności wobec premiera znajdzie wystarczające poparcie. Mimo wszystko szef rządu zgodził się na półgodzinną przerwę w posiedzeniu. Miał nieprzeniknioną twarz, gdy razem ze swoją starą gwardią zajmował miejsce przy niskim klubowym stoliku. Dreszer siedział obok Jakuba z neseserem na kolanach. Broni nie było widać, ale nadkomisarz był pewien, że pojawi się w razie konieczności.

– Nie – premier pokręcił głową. W oczach błysnęło zaciekawienie.

Być może zaczął mieć nadzieję, że nadkomisarz przynosi informacje, które pomogą rzucić choć odrobinę światła na przyczyny ostatnich wydarzeń. Lub rządzące nimi mechanizmy.

– Stefan Kowalczuk?

– Nie.

– Władysław Spingler?

– Być może. To jeden z naszych dużych biznesmenów, prawda?

– Owszem. Jan Barański? Karol Wleciałowicz?

– To samo. Miliardowy biznes. Spotkałem kilkakrotnie tych ludzi. Dlaczego pan pyta?

– Ponieważ to oni stoją za wszystkimi tragicznymi wydarzeniami, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

W gabinecie zapadła cisza. Towarzyszący premierowi dygnitarze przybrali zaskoczony wyraz twarzy. Jakub ostentacyjnie przyjrzał się każdej z osobna. Zaskoczenie to dopiero etap pierwszy. Na jednej z nich zaraz pojawi się coś jeszcze.

– Jest pan w stanie to jakoś wyjaśnić?

– O tym za chwilę. Chciałbym na razie zapytać, kiedy pan mniej więcej zorientował się, że służby zaczęły być kompletnie niewydolne?

– Pyta pan o prowadzenie śledztw?

– Między innymi. Pytam o zdolność wyegzekwowania wykonania poleceń. Dlaczego śledztwa w sprawach porwań, zabójstw i tajemniczych samobójstw nie przyniosły niczego konkretnego? I dlaczego w piętnaście minut po wyjściu z tego gabinetu porwano moją żonę, by złapać mnie za jaja i kontrolować dochodzenie, które mi pan zlecił?

– Porwano pana żonę?

– Ci ludzie nie cofają się przed niczym. A zatem?

Milczenie.

– Służby podlegają konkretnym ministrom.

– Właśnie – Jakub po omacku znalazł zielony przycisk i nacisnął go.

Zarówno ręka, przycisk, jak i reszta komórki tkwiły głęboko w kieszeni polarowej bluzy. Przez chwilę nie działo się nic. Tyszkiewicz był już pewien, że eksperyment się nie powiedzie, że omylił się w rachubach…

…gdy rozległ się dźwięk dzwonka.

Przytłumiony ubraniem, niewyraźny, pikający cienko jedną z tych idiotycznych fabrycznych melodyjek, niemniej wyraźnie wydobywający się z urządzenia, które znajdowało się w gabinecie. Jakub wstał gwałtownie i wyciągnął broń. Wszyscy siedzący naprzeciwko mężczyźni odchylili się w tył.

Minister spraw wewnętrznych zbladł tak, jakby z jego twarzy w ciągu ułamka sekundy wyparowała ostatnia czerwona krwinka. Uczynił gest, jakby chciał zerwać się z kanapy. Być może myślał o opuszczeniu gabinetu. Widok dziewięciomilimetrowego otworu lufy policyjnego glocka, umieszczony tuż przed jego twarzą, na razie odwiódł go od tego, jak i – zapewne – szeregu innych pomysłów. Usiadł naprawdę bardzo spokojnie, choć jego oczy do spokojnych z pewnością nie należały.

Siedzący po obu stronach ministrowie obrony narodowej i spraw zagranicznych odsunęli się, na razie jeszcze niewiele pojmując, ale zdając sobie doskonale sprawę, że sytuacja wymknęła się spod kontroli i lepiej siedzieć jak najdalej od faceta, którego mózg może rozprysnąć się na ścianie w razie najmniejszej pomyłki trzymającego pistolet człowieka.

O pomyłce nie było mowy. Jakub nigdy nie był tak pewny swego.

– Dochodzimy do sedna – powiedział w stronę siedzącego bez ruchu premiera. Wyciągnął drugą rękę z kieszeni. Trzymał w niej telefon komórkowy. – Ten aparat należy do wspomnianego przeze mnie na wstępie Zygmunta Wieszczyckiego. W książce telefonicznej znajduje się szereg numerów telefonów do rozmaitych osób, czasami występujących pod nazwiskami, czasami pod pseudonimami. Numer, który wybrałem, oznaczony był kodem „Przyjaciel numer dwa”. Panie generale, byłby pan uprzejmy? – zwrócił się do Dreszera.

Generał podniósł się, odłożył neseser i podszedł do kanapy.

– Proszę wstać – powiedział cicho.

Polityk spojrzał w panice na premiera, swego wieloletniego przyjaciela i towarzysza partyjnych walk. Razem weszli na szczyt. Jeden spadnie. Nie ten, którego katastrofa została zaplanowana.

Premier nadal nie wykonał najmniejszego gestu. Minister, blady jak ściana, niezgrabnie stanął na nogi. Dreszer wprawnym ruchem obszukał go. Wyciągnął z kieszeni dwa telefony komórkowe. Na displayu jednego nich widać było napis: „połączenie nieodebrane”.

– Po to mnie pan zatrudnił, prawda, panie premierze? – zapytał łagodnie Tyszkiewicz. Widział szefa rządu kątem oka, cały czas bowiem obserwował twarz swego najwyższego przełożonego przez przyrządy celownicze pistoletu. Ale i tak miał wrażenie, że premier się uśmiechnął.

– Jest pan bystry, mówiono mi o tym – odparł lekko drżącym głosem. Nic dziwnego; co innego snuć najbardziej nawet wyrafinowane intrygi gabinetowe, a co innego mieć bezpośrednio do czynienia z przemocą, mogącą w każdej chwili zakończyć się gwałtowną śmiercią.

– Pochlebia mi pan, będę się upierał, że niezasłużenie. Ale to jest właśnie rzecz, która już po opuszczeniu tych murów, a jeszcze zanim dowiedziałem się, że porwano mi żonę, najbardziej nie dawała mi spokoju. Dlaczego na centralną postać mającą rozwikłać gigantyczną aferę polityczną wybrał pan człowieka o znikomym doświadczeniu kryminalnym? Przecież pan mnie nie znał. A twierdzenia o mojej uczciwości i moralnym kręgosłupie można, za przeproszeniem, między bajki włożyć. Owszem, bywam uparty i potrafię osiągać cele, które sobie zakładam, ale tu chodziło o coś innego – podniósł rękę widząc, że premier zabiera się do zaprezentowania swojej wersji historii. Na wszystko przyjdzie czas. – Chodziło o to, że z dostępnych panu akt, które uznał za stosowne przedstawić panu obecny z nami minister, domyślił się pan, że śledztwo, które prowadziłem, w jakiś żywotny sposób dotknęło strefy interesów grupy, o której wspomniałem na początku.

Premier kiwnął głową. Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

– To wszystko nieprawda – powiedział minister. Już zdążył nieco ochłonąć. Opanował strach i zaczął myśleć. – Daj mi wytłumaczyć…

– Będziesz miał okazję, bez obaw – premier spojrzał na niego w taki sposób, w jaki z reguły obdarza się spojrzeniem psie gówno przylepiające się do buta. – Będziesz miał dużo czasu na pogawędki z prokuratorem.

– Nie…

– Proponuję, aby panem ministrem zaopiekowali się żołnierze, którzy czekają za drzwiami. Czy pan generał zechciałby?

Dreszer skinął głową, wstał, podszedł do drzwi, krótkim rozkazem uruchomił dwóch swoich ludzi. Po chwili drzwi zamknęły się, a na kanapie zrobiło się znacznie więcej miejsca. Ministrowie obrony narodowej i spraw zagranicznych, jeszcze biali na twarzach, dyskretnie odetchnęli z ulgą.

– Od jak dawna zdawał pan sobie sprawę, że ma pan w swoim otoczeniu kreta? – Jakub schował w końcu pistolet oraz komórkę Wieszczyckiego, po czym zajął miejsce naprzeciwko premiera.

– Podejrzewałem od dłuższego czasu. Pewności nabrałem po zamachu z trzeciego grudnia. Narada szefów służb otoczona była ścisłą tajemnicą, krąg ludzi, od których mógł wyciec termin i miejsce spotkania, był ściśle ograniczony.

– U nas. Spisek mógł być sterowany z zewnątrz.

– Wpadło mi to do głowy. Toteż osobiście skontaktowałem się z szefami państw, których przedstawiciele zginęli w tym ohydnym zamachu. Już wtedy wiedziałem, że nie mogę nikomu ufać. I po jakimś czasie otrzymałem wyniki wewnętrznych śledztw. Wynikało z nich, że przeciek nastąpił w moim otoczeniu.

– Rozumiem – Jakub w zasadzie wszystko to wiedział. Premier potwierdzał tylko przypuszczenia. – A domyśla się pan powodu?

– Mam pewne podejrzenia – szef rządu już się nie uśmiechał. Wymownym gestem spojrzał na zegarek. – Czas nam się kończy. Wolałbym usłyszeć konkrety. Potem czeka mnie dymisja.

– Niekoniecznie. Być może do dymisji nie dojdzie.

– Optymista z pana.

– Nie – Jakub wykonał gest w stronę Dreszera. Generał otworzył neseser i wyjął z niego laptop.

– Zarejestrowaliśmy zeznanie wideo Zygmunta Wieszczyckiego, koordynatora i można powiedzieć, dyrektora zarządzającego całego przedsięwzięcia. Opowiada on w dość obszerny sposób, kto wchodził w skład spółki, jakie były motywy jej udziałowców, jakie zgromadzili środki oraz jakich metod użyli, by osiągnąć cel. Nagranie jest dość długie, ale mogę streścić najważniejsze punkty. Chce pan posłuchać? Obiecuję, że nie zajmę dużo czasu.

Premier ponownie zerknął na zegarek. Westchnął.

– Najpóźniej za dwadzieścia minut powinienem ruszyć do sejmu. Nie chcę, by zaczynali beze mnie.

– Dwadzieścia minut w zupełności wystarczy. Spisek, mówiąc w największym skrócie, funkcjonował jak normalna firma. Miał udziałowców, zarząd oraz pracowników. Głównymi udziałowcami byli czterej wymienieni przeze mnie na początku rozmowy dżentelmeni. Wkład każdego: pół miliarda złotych. Wkład Wieszczyckiego w gotówce to pięćdziesiąt milionów, ale ponieważ wziął na siebie całość pracy organizacyjnej i zdecydowaną większość ryzyka, wszyscy udziałowcy mieli po dwadzieścia procent. Poza Wieszczyckim pozostali biznesmeni chcieli pozostać całkowicie anonimowi.

– Ponad dwa miliardy złotych. Gigantyczny kapitał – pokręcił głową premier.

– Chodzi o gigantyczne przedsięwzięcie, z gigantycznymi kosztami inwestycyjnymi. Po pierwsze należało zatrudnić armię ludzi, prawdziwych fachowców z różnych dziedzin: informatyki, łączności, ochrony, porwań, zabójstw, public relations i tak dalej. Wbrew pozorom nie jest to takie proste, na rynku co prawda jest bardzo dużo różnych fachowców, ale spiskowcom chodziło o pewien specyficzny typ pracowników, pozbawionych skrupułów, niezadających pytań, gotowych do wydajnej, długotrwałej pracy, niejednokrotnie w stresie. Wieszczycki spisał się na medal, zwerbował masę byłych żołnierzy, funkcjonariuszy i specjalistów służb specjalnych z kilkunastu krajów Europy, kusząc ich bajecznymi wynagrodzeniami. Dalej. Należało kupić szereg rozmaitych nieruchomości przeznaczonych na siedziby firm, stanowiących przykrywkę przedsięwzięcia, centra monitoringu, miejsca odosobnienia, miejsca przesłuchań, czy w końcu dyskretne lokale lub posiadłości, gdzie można by bez skrępowania prowadzić interesujące rozmowy, na przykład z posłami z pańskiej partii. Tak więc stworzono bazę organizacyjną oraz wypełniono ją treścią ludzką. Można było zacząć etap drugi, którego zwieńczeniem miało być przejęcie władzy w państwie. W tym celu bardzo głęboko zinfiltrowano najważniejsze służby państwowe, na czele z policją, cebeesiem, CBA, ABW, kontrwywiadem wojskowym i tak dalej. Tu poszły największe pieniądze. Nie wszystkich udało się kupić; tych likwidowano, zmuszano do samobójstwa lub usuwano w inny sposób. Ci, którzy przychodzili w ich miejsce, byli już ludźmi pracującymi na rzecz Wieszczyckiego. Nic dziwnego, że śledztwa w sprawie zabójstw i rozmaitych tajemniczych wypadków różnych państwowych dygnitarzy dreptały w miejscu. Wieszczycki zblatował Joachima Terleckiego i użył jego partii jako narzędzia realizacji celów spółki. Kolejnym, a zarazem ostatnim etapem było usunięcie prezydenta, zmiana konstytucji i przekazanie całej władzy w ręce Terleckiego, który, jak pan zapewne się domyśla, jest całkowicie zależny od Wieszczyckiego i reszty udziałowców, tańczy dokładnie tak, jak mu zagrają. Gdyby nie splot nieco przypadkowych okoliczności, za godzinę zostałby wybrany nowy premier i rząd w Polsce objęłaby spółka, z Wieszczyckim jako dyrektorem zarządzającym.

– Przecież to niemożliwe – wybuchnął minister spraw zagranicznych. Był czerwony na twarzy. – Zupełnie niemożliwe. Są zobowiązania międzynarodowe, regulacje prawne, Bruksela. U nas działają związki zawodowe, prasa. Nie da się tak po prostu zniewolić trzydziestu ośmiu milionów obywateli.

– Och, cele spółki nie były aż tak ambitne. Nie chcieli kontrolować wszystkiego. Ich cel był bardzo konkretny, obliczony na długotrwały, bezpieczny zysk.

– Mianowicie?

– Nie przychodzi panu do głowy nic, co byłoby na tyle opłacalne, by zaryzykować zamach stanu, zabójstwo prezydenta i szeregu innych osób oraz poniesienie tak ogromnych kosztów? Coś, co w wypadku uczciwej realizacji nie tylko wzbogaciłoby państwo polskie, ale i zmieniłoby geopolityczny układ sił w naszym regionie, a nawet w całej Europie?

Premier zawahał się przez chwilę, nawet wymienił krótkie spojrzenie ze swoimi współpracownikami, ale Jakub miał nieodparte wrażenie, że znał odpowiedź na zadane pytanie.

– Łupki.

– Tak jest. Chodzi o eksploatację gazu łupkowego. Wiedział pan o tym?

– No cóż…

Oczywiście, że wiedział. Był starym lisem. Już wcześniej wiedział wszystko, tyle że nie miał dowodów. Jakub odwalił brudną robotę i dowody się znalazły.

– Mniejsza z tym. Na ile eksperci obliczają nasze złoża?

– Trzy biliony metrów sześciennych. Wartości nawet biliona dolarów.

– A zatem zna pan stawkę, o którą grano. Przejęcie państwa było narzędziem do osiągnięcia zysku lub… – Jakub zawahał się.

– Lub?

– Powstrzymania się od wypracowywania go.

– Powstrzymania…?

– W niektórych wypadkach rezygnacja z zysku może być również niezwykle opłacalna.

Zapadła cisza. Premier wyglądał na zmęczonego i sfrustrowanego, ale słuchał bardzo uważnie. Wszystkie klocki były już na swoim miejscu.

– Myśli pan o naszych potężnych sąsiadach? – zapytał cicho.

– Dowodów nie mam. Przesłuchanie Wieszczyckiego było siłą rzeczy pobieżne. Ktoś, kto będzie prowadził śledztwo, musi sprawdzić jeszcze bardzo wiele faktów, powiązań, operacji finansowych i tak dalej. Praca na kilka miesięcy. Ale cel spółki już dziś jest dla mnie jasny. Spółka starała się o zakup ziemi w miejscach złóż. Dostała odmowy. Państwo przydzieliło koncesje wydobywcze komu innemu. Przeprowadzono opisaną przez mnie operację zmiany władzy. W nowej rzeczywistości politycznej wszystkie dotychczasowe umowy z zachodnimi koncernami miały być wypowiadane, koncesje przejmowałyby spółki zależne od Wieszczyckiego i pozostałych udziałowców. Jest międzynarodowa awantura? Trudno, państwo zapłaci odszkodowania. W gruncie rzeczy to robota dla prawników; jestem przekonany, że szereg znanych kancelarii bardzo by się wzbogaciło, prowadząc procesy. Jednak Wieszczycki i jego kumple wychodzą z tego czyści jak łza. Wszystko odbywa się legalnie, a cel jest wart każdej ceny. Kontrola złóż pozwoli trzymać w ręku karty o niewyobrażalnej sile rażenia. Zarówno eksploatacja, jak i powstrzymanie się od niej to atuty zmieniające siłę Polski. W tym wypadku, precyzyjnie rzecz biorąc, spółki, która trzymałaby w ręku lejce. Wyobrażam sobie doskonale, jak mając wszelkie koncesje na wydobycie gazu, rozmawiam z Rosjanami. Podstawowe pytanie brzmi; daragije druzja, ile jesteście skłonni zapłacić, byśmy przez trzydzieści lat nie wydobywali nic?

– Całkowicie słuszne rozumowanie. I można też sobie wyobrazić jeszcze inny jego wariant: Wieszczycki i spółka robili to na zlecenie – premier znowu sprawiał wrażenie, jakby przedstawiony przed chwilą scenariusz nie był dla niego całkowitym zaskoczeniem.

– Przyszło mi to do głowy. Podległe panu służby, jak już pan je oczywiście oczyści ze śmieci, powinny pójść tym tropem.

– Oczywiście – premier wstał i zwrócił się do ministra obrony. – Muszę porozmawiać z Warownym. Natychmiast. – Wiesław Warowny pełnił funkcję prokuratora generalnego. Minister obrony niemal wybiegł z gabinetu.

– Dobrze. Panie nadkomisarzu, nie będę się rozwodził, jak bardzo jestem wdzięczny i ile Polska panu zawdzięcza. Pan i pana ludzie zasługują na najwyższe uznanie. Dokończymy rozmowę później. Na mnie już naprawdę czas.

– Rozumiem. Proszę zabrać to – Jakub wziął od Dreszera laptop i podał premierowi. – Może na razie wystarczy, by pan w sejmie po prostu puścił to nagranie.

– Dziękuję. Acha – odwrócił się, będąc już niemal w drzwiach – czy udało się panu ustalić, kto dokonał zamachu na prezydenta?

Jakub zaklął w duchu. Liczył na to, że wśród gorączki pobieżnej relacji, pochłonięty zadaniem utrzymania władzy, premier nie zapyta o to. Poniewczasie przypomniał sobie, że premier i zmarły tragicznie prezydent byli najbliższymi przyjaciółmi od dwudziestu lat. Śmierć głowy państwa szef rządu potraktował bardzo osobiście.

– Owszem, panie premierze – z ociąganiem odparł Jakub. – Niestety tak.

– Niestety?

– To dla mnie dość bolesny temat. Zamachowcem okazał się członek mojego zespołu, komisarz Zuzanna Cehak. Nie żyje.

Zapadło milczenie – Policjantka? Kobieta? – szef rządu kręcił głową.

– To długa historia – Tyszkiewicz zrobił najbardziej zniechęcającą minę, na jaką go było stać. – Ma jeszcze sporo luk.

– Dobrze. Opowie mi pan później. Teraz naprawdę muszę iść.

– Powodzenia, panie premierze.

Premier raczej tego nie usłyszał. Drzwi zamknęły się, zanim Tyszkiewicz skończył zdanie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю