Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 27 страниц)
ROZDZIAŁ II
23 grudnia 2011 roku
1.
– Dobrze. Podsumujmy – powiedział nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz, mieszając lurowatą kawę. Wypił łyk. – Jezu, to coś nie nadaje się do picia. Jadwiga?
– Zgadzam się.
– Ja też – dodał Krzeptowski, tocząc wokół marsowym spojrzeniem.
– Nie mówię o kawie. Mówię o śledztwie.
– A prowadzimy jakieś? – Smotrycz przechylił głowę i spojrzał uważnie na nadkomisarza.
Stałość repertuaru. Niezmienność początków zebrań. W tej czy innej konfiguracji ludzkiej, zawsze tak było. Tolak – Nowy Nabytek skrzywił się z niesmakiem.
I właśnie o to chodzi. Może sam zrezygnuje.
Nowy Nabytek zjawił się w komendzie kwadrans przed czasem, co tym bardziej potwierdzało, że ocena Tyszkiewicza w kwestii bycia dupkiem została dobrana całkowicie trafnie. Reszta zespołu schodziła się niespiesznie, ostatni jak zwykle przyszedł Henio Niespodziany, sapiąc z wysiłku i robiąc w piętnaście sekund kosmiczny bałagan w promieniu kilku metrów od siebie.
Siedzieli w małym i zagraconym pokoiku na drugim piętrze Komendy Stołecznej. Odkąd rozkazem szefa zespół został powołany do życia, przydzielono im to pomieszczenie, uzasadniając, że znajduje się w nim „najszybsza sieć w całym województwie i inne udogodnienia”. Sieć rzeczywiście funkcjonowała sprawnie, innych udogodnień Jakub nie mógł się, mimo szczerych chęci, dopatrzeć. Każde biurko prezentowało inny trend wzornictwa przemysłowego, krzesła pamiętały początki policji, komputery, również dość antyczne, były trzy – po jednym na dwie osoby.
Mimo wszystko nominacja była krokiem w karierze. Tyszkiewicz miał trzydzieści pięć lat, nieczęsto z jego stażem zostaje się szefem specjalnego zespołu dochodzeniowo-śledczego. Czuł się wyróżniony, choć przesłanki, którymi kierował się komendant przy wyborze, nie były do końca jasne i, szczerze mówiąc, mocno Jakuba niepokoiły. Konkurentami do objęcia funkcji było przynajmniej dwóch znacznie bardziej doświadczonych policjantów.
– Prowadzimy. Aha, gwoli wyjaśnienia. Heniu, jak zwykle nie było cię na treningu...
– Przecież mówiłem, że ćwiczę w domu...
– ...więc nie poznałeś pana komisarza – ciągnął Tyszkiewicz, próbując przebić się przez śmiech Krzeptowskiego, Jadwigi i cieniutkie rechotanie Smotrycza. – Komisarz Jan Tolak, oddelegowany z Komendy Miejskiej w Krakowie – skinął głową w stronę nieruchomo siedzącego Nowego Nabytku. – A to komisarz Henryk Niespodziany z wydziału dochodzeniowo-śledczego.
– Miło poznać – mruknął Tolak tonem, którego zwykle używa się do rozmów o pogodzie.
– Mnie również – chrząknął Henio, wiercąc się niecierpliwie. Już mu było niewygodnie. Miał kaca, głowa łupała zdrowo, a poranny telefon od tego człowieka wprawił go w niezbyt komfortowy miks konfuzji i lekkiego podniecenia. Święta za pasem, a te telefony zwykle oznaczały przypływ gotówki, choć jej zdobycie nigdy nie było bezproblemowe.
– Okej. Zaczynajmy. Jadwiga?
– Zgon nastąpił pomiędzy północą a drugą nad ranem półtorej doby temu, w nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego grudnia. Ofierze zadano jeden śmiertelny cios nożem. Narzędzia zbrodni nie znaleziono. – Jadwiga: precyzyjna, dokładna, wręcz pedantyczna. Żadnych wątpliwości, że swoją robotę wykonała rzetelnie. Porzuciła żartobliwy ton. Poranną policyjną kawę piła bez słowa skargi. – Mieszkanie zostało dokładnie wysprzątane, zespół oględzinowy nie znalazł żadnych istotnych śladów, odcisków palców, nic. Drzwi wejściowe nie noszą śladów włamania. Zabójca był praworęczny. Cios został zadany fachowo, prosto w serce. Może to przypadek, ale nie wierzę w to. Zabił człowiek, który umiał posługiwać się nożem. Myślę, że zabójca był tego samego wzrostu co ofiara: około metr siedemdziesiąt pięć, metr osiemdziesiąt. To tyle.
Jakub spojrzał na Zuzannę.
– Kto znalazł ofiarę? – zapytał.
– Matka. Ma klucze. Nie mogła się dodzwonić ani na komórkę, ani na telefon stacjonarny, ani do pracy. Przyszła, znalazła syna leżącego na środku pokoju, zadzwoniła na policję. Od tej pory nie powiedziała ani słowa. Próbowałam ją przesłuchać, bez rezultatu. Lekarze mówią, że szok może potrwać.
Tyszkiewicz skinął głową. Kłopoty ze świadkami to był chleb powszedni.
– Co dalej?
– Krytycznej nocy żaden z sąsiadów ani na klatce, ani w ogóle w całej kamienicy nie widział, o której ofiara wróciła do domu. Także nikt nie zwrócił uwagi, czy ktoś Wicherka odwiedzał. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział. Nie mamy żadnego świadka, który mógłby coś wnieść – pozbawiony intonacji głos, brak emocji, wzrok wbity w notatki. Ogólne wrażenie: zainteresowanie sprawą sprowadzone do mechanicznej wyliczanki. – Drzwi wejściowe nie noszą śladów włamania, w mieszkaniu brak śladów walki. W ogóle nie dało się stwierdzić śladów obecności kogoś innego niż ofiara. W rzeczach osobistych nie znaleźliśmy niczego ciekawego ani wartościowego.
– Ofiara to Bartosz Wicherek, mężczyzna, rasy białej, lat trzydzieści dwa – Krzeptowski płynnie przejął od Zuzanny pałeczkę. Po wczorajszej scysji nie zostało śladu. – Rozwodnik. Zamieszkały przy Waliców 17. Mieszkanie własnościowe, bez obciążonej hipoteki. Otrzymał je w spadku. Naukowiec, zatrudniony w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Współpracownicy i szefowie twierdzą, że facet był cichy, pracowity i nie sprawiał żadnych kłopotów.
Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Smotrycz, mocno skupiony, świetnie zorganizowany i logiczny. Jak maszyny, z którymi przestawał na co dzień.
– W mieszkaniu znajdował się pecet wyposażony w najmocniejszy z dostępnych na rynku procesorów, osiem gigabajtów pamięci RAM i dwa terabajty miejsca na twardym dysku – nawet dla Tyszkiewicza, z informatycznymi nowinkami zaprzyjaźnionego wyłącznie w użytkowym zakresie, brzmiało to imponująco. – Na komputerze zainstalowanych jest szereg profesjonalnych, specjalistycznych aplikacji, związanych, tak mi się na razie wydaje, z wykonywanym zawodem. Zawartość poczty elektronicznej ma w zdecydowanej większości związek z pracą. Prywatne e-maile tylko do i od niejakiej Patrycji – zajrzał do notesu – Winiarskiej. Poza tym...
– No? – zachęcił go Tyszkiewicz, dolewając nieco mleka do kawy. Nie mógł rozstrzygnąć, która wersja jest gorsza: z mlekiem czy bez. – Chyba przyniosę własną, pomyślał. Albo zacznę słodzić.
– Jest jeden folder. Zamknięty i na razie nie mogę go otworzyć. Mam też podejrzenia, że zawartość została zaszyfrowana. Co najciekawsze, wydaje mi się, że plik jest tak skonstruowany, że w razie nieautoryzowanego otwarcia uwalnia aplikację, która rozpoczyna nieodwołalny i błyskawiczny proces formatowania dysku. Krótko mówiąc, jeżeli coś pójdzie nie tak, utracimy wszystkie dane.
– Sprawdziłeś jego komputer służbowy? – zapytał Tyszkiewicz.
– Jeszcze nie. Mam go u siebie, ale na razie stoi i czeka. Obejrzałem tylko. Ma również dość mocne zabezpieczenia. Uznałem, że ważniejszy jest komputer domowy i ten zaszyfrowany plik. Chociaż, jeżeli pytasz mnie o zdanie, sądzę, że w obu tych maszynkach nie ma nic, co nam pomoże.
Znowu zapadła cisza.
– Podsumujmy więc – powiedział spokojnie nadkomisarz. – Mamy naukowca, meteorologa. Spokojnego. Miał nudne i uporządkowane życie zawodowe, o życiu prywatnym nie wspominając. Sprowadzało się do pracy w domu. Szefowie go chwalą, współpracownicy lubią i cenią. Facet nie miał żadnego majątku, bo trudno nazwać majątkiem czterdziestometrową klitę w zrujnowanej kamienicy, gdzie nie przejdziesz korytarzem bez dania w mordę jakiemuś sikającemu żulowi. Stan konta: tysiąc sześćset złotych. Zgadza się?
Pytanie miało w sobie pewien haczyk, co wszyscy obecni wyczuli, ale zgodnie kiwnęli głowami. Nawet komisarz Tolak.
– Gość był biedny i nie zajmował się żadną strategiczną dziedziną nauki. Nie miał nic, co warto by mu ukraść, i nie zajmował się niczym, dla czego warto by go zabić. A jednak zginął od ciosu nożem zadanego przez zawodowca, bo zgadzam się z Jadwigą: to mógł być zawodowiec, ponieważ nie zostawił po sobie żadnych śladów i umiał się maskować dostatecznie dobrze, by go nikt nie zauważył, a nawet jeżeli – nie zapamiętał. Wszyscy zatem zgadzacie się, że jesteśmy w dupie, koleżanki i koledzy. Pracujemy prawie drugą dobę i nie mamy nic, z czym mógłbym pójść do szefa.
Tyszkiewicz omiótł spojrzeniem zebranych. Wszyscy milczeli. Całe szczęście komisarz Tolak nie pozwolił sobie na jakikolwiek gest, który można by opacznie zinterpretować. Prawdę mówiąc, nie wykonał najmniejszego ruchu.
– Może jest coś takiego – powiedziała Zuzanna. Była skupiona i ostrożna. Doktor Jekyll i pan Hyde. Pani Hyde, poprawił się w myślach Tolak, wpatrując się w jej idealnie wykrojone wargi. Złapał się z niesmakiem na tym, że Zuzanna jednak działa na niego, w jakiś niezbyt uświadomiony sposób. A właściwie, szlag by trafił, uświadomiony. – Wicherek był rozwodnikiem. Rozwiódł się niespełna pół roku temu. Ta Patrycja Winiarska, o której mówił Antoni, to jego była żona. Krótkie małżeństwo, trwało niewiele ponad dwa lata, ale przebiegało dość burzliwie, zdaje się. Winiarska jest znaną modelką, sądząc z tytułów prasy kolorowej, dość rozrywkowym dziewczęciem – nadal zero intonacji i emocji, mechaniczny profesjonalizm. Zuzanna Maszyna, I am the robot, te rzeczy. – Państwo Wicherek postawili na swobodę obyczajów, trójkąty, całoweekendowe balety, swingers party. Pogadałam z paroma znajomymi, głównie jej, bo on prawie nie miał swojego kręgu towarzyskiego. Wszyscy zgodnie i bez skrępowania twierdzą, że raczej ona była prowodyrem wszystkich akcji, on robił to dla niej, zakochany po uszy.
– Jeśli był zakochany, dlaczego pozwalał, żeby bzykali ją inni faceci, i to jeszcze na jego oczach? – zapytała Jadwiga z irytacją. Pracowała w policji od wielu lat, co wcale nie oznaczało akceptacji niektórych aspektów ludzkiego życia.
– Zapytaj jakiegoś faceta, nie mnie – warknięcie. Zuzanna opuściła szczelnie przylegającą maskę, ale po sekundzie uniosła ją z powrotem. Wrócił spokojny ton. – Chciał spełnić wszystkie jej zachcianki. Nawet takie. Chciał, żeby była szczęśliwa.
– O matko! – Jadwiga westchnęła głośno i skrzywiła się.
– Okej. Miał trudne pożycie małżeńskie – Tyszkiewicz za wszelką cenę nie chciał dopuścić do dyskusji światopoglądowej. Ale może rzeczywiście to był jakiś trop. – Mamy dwóch facetów: tego z okresu małżeństwa, balowicza i hulakę, nawet jeżeli nie z własnej woli, oraz rozwodnika, skupionego na pracy mola książkowego. Dwóch różnych ludzi, tak na moje oko. Co dla nas z tego wynika?
– To chyba dość proste – Zuzanna wysforowała się na czoło peletonu i nie zamierzała nikomu oddawać żółtej koszulki lidera. – W czasie małżeństwa był wyraźnie pod jej wpływem. Niektórzy znajomi określają ten wpływ słowem: „toksyczny”. Ta laska może się podobać, jest efektowna, na swój sposób inteligentna i ma kupę forsy, zazdrośnie chronionej, nawiasem mówiąc, bo zanim zaciągnęła go do ołtarza, pamiętała o podpisaniu intercyzy. On wyszedł z tego małżeństwa goły. Rozwód nastąpił na jej wniosek. Wzięła adwokata, ten zrobił z Wicherka sodomitę, gwałciciela i pedofila. Sąd orzekł rozkład pożycia z winy małżonka. Świadkowie twierdzą, że to bardzo kopnęło Wicherkiem. Pewnie przejrzał na oczy. Rozmawiałam z jego siostrą. Powiedziała mi, że od rozwodu nie mógł dojść do siebie. Przeżył załamanie nerwowe, miał stany depresyjne. Był na bezpłatnym urlopie i właściwie przeszedł na utrzymanie siostry. Tylko dlatego nie umarł z głodu. Wrócił do pracy miesiąc temu. Raz, gdy już stanął na nogi, w przypływie szczerości zwierzył się siostrze, że ją zabije. Swoją byłą żonę, żeby nie było wątpliwości.
– Ludzie mówią różne rzeczy w takich sytuacjach – zauważył Krzeptowski.
– Siostra twierdzi, że był śmiertelnie poważny. I nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało.
– Masz zeznanie? – zapytał Tyszkiewicz.
– Mam – Zuzanna otworzyła leżącą przed nią na stole teczkę.
– Okej – Tyszkiewicz machnął ręką. Na tym etapie, czterdzieści minut przed spotkaniem z szefem, nie będzie zagłębiał się w lekturze protokołów. Wszyscy rozumieli, o co chodzi. Potem się będzie tłumaczył przed prokuratorem. – Na razie mamy cień poszlaki, i to nie na temat. Bo to Wicherek miał powód, aby zabić. A nie odwrotnie. Chyba że zdradził się byłej żonie ze swoimi planami i ona wykonała uderzenie uprzedzające, w swoiście pojętej samoobronie. Albo wynajęła kogoś.
– Mam bilingi jego rozmów – Zuzanna wyjęła z teczki wielokrotnie złożony arkusz papieru. – W ciągu ostatnich trzech miesięcy dzwonił do byłej żony trzydzieści pięć razy na telefon komórkowy i piętnaście razy do domu. Niektóre z połączeń trwały bardzo krótko, ale, zwłaszcza ostatnio, zdarzały się rozmowy po czterdzieści minut. O czym mógł gadać Wicherek z byłą żoną przez tyle czasu? Kobietą, która go tak potraktowała podczas rozwodu?
– Dobre pytanie – podsumował Tyszkiewicz. – A co ona robi teraz? Ta żona?
– Baluje. Zmienia facetów co dwa tygodnie. Zarabia coraz lepiej i bawi się coraz lepiej.
– Rozmawiałaś z nią?
– Była poza Warszawą. Umówiłam się na spotkanie. Na dzisiaj, zaraz po naradzie.
– Dobrze. Idź i przyciśnij. Chcę też znać bilingi pani Patrycji.
– Jej?
– Tak. Dowiedz się, czy ona dzwoniła do niego. W ogóle chcę wiedzieć wszystko o jej kontaktach. Rozmowy, esemesy, poczta elektroniczna. Bierzemy laskę pod lupę.
– Życia nam nie starczy, żeby się przez to przekopać.
– Antek ci pomoże. I może pan komisarz Tolak? – spojrzał na nowego. Tamten skinął głową. Zuzanna nie zareagowała w ogóle.
Dziś na treningu dostanę za swoje, pomyślał Tyszkiewicz. Ale przynajmniej tych dwoje zejdzie mi z oczu.
– Antek, ustal IP komputera byłej żony ofiary. Odczytaj jej pocztę...
– To nielegalne – Smotrycz ze świętoszkowatą miną wzniósł oczy do nieba.
– Poważnie? W takim razie zostaniesz przestępcą. Chcę wiedzieć wszystko, co się da. Druga sprawa: otwórz komputer służbowy Wicherka i ten zamknięty plik z prywatnego.
– Ale...
– Uruchom swoich znajomków, niech ci pomogą. Masz moje pozwolenie – z naciskiem powtórzył Jakub. Wszyscy zdawali sobie sprawę, o jakich znajomych Smotrycza mowa. – Jadwiga, badaj dalej mieszkanie i narzędzie zbrodni. Musi być jakiś ślad. W końcu go znajdziesz.
– Już szukałam – Jadwiga potrząsnęła głową. Szopa niesfornych loków rozleciała się na boki. Biust zafalował. Krzeptowski westchnął.
– Wiem. Ale zrób to dla mnie i poszukaj jeszcze raz. Myślę, że jesteś dokładniejsza niż sprawca.
– Tak jest. – Z Jadwigą pracowało się świetnie. Była empatyczna, dobrze wychowana i profesjonalna.
– Heniu, pogrzeb w przeszłości Wicherka. Pogadaj z jego znajomymi, kolegami z pracy i szkoły. Dowiedz się, kto go nie lubił.
– Pewnie nikt – komisarz wzruszył ramionami. Ból głowy nie ustępował. Chciało mu się pić.
– Pewnie nie. Ale dowiedz się. Pana komisarza poproszę ze sobą do szefa – skinął na Krzeptowskiego.
– Inspektor prosił, abym ja też był obecny – powiedział cicho Tolak.
– Pan dostał wyraźne polecenie, prawda? – Tyszkiewicz spojrzał na komisarza beznamiętnym wzrokiem. Krzeptowski kochał te chwile. – Został pan przydzielony do zespołu komisarz Cehak.
– Inspektor wyraźnie zaznaczył... – tamten nie zamierzał ustępować. Gładko wygolona szczęka zacisnęła się nieco.
– Podlega pan mnie, bez żadnych dyskusji. I ja panu wydaję polecenia służbowe. Przed chwilą właśnie je wydałem i mam nadzieję, że zostało właściwie zrozumiane.
Chwilę trwało milczenie. Pozostali członkowie zespołu nieźle się bawili. Doskonale znali zakończenie tej krótkiej wymiany zdań.
– Tak jest – ramiona Tolaka opadły nieznacznie.
– A my idziemy – rzucił Tyszkiewicz bez cienia satysfakcji i razem z nucącym pod nosem Krzeptowskim wyszli z pokoju.
Tylko Jadwiga rozpoznała, że fałszywie intonowaną melodią był temat przewodni z „Pszczółki Mai”. Wybór oczywisty: Wodecki też jest z Krakowa.
2.
– Co sądzisz?
– To samo co ty.
– Mów.
Stanęli w najdalszym końcu korytarza. Nie było to dyskretne miejsce, ale nie mieli wielkiego wyboru. Krzeptowski wyciągnął gumę do żucia, odwinął z papierka i nie poczęstowawszy Tyszkiewicza, zaczął żuć. Nie spieszyło mu się. Do spotkania z szefem zostały całe cztery minuty.
– Dostrzegam kilka problemów – odezwał się w końcu. – Pierwszy: mamy na tapecie klasycznego pana nikt.
– Prawda. Nieznośna przeszkoda nie do przejścia.
– Cicho! – Szorstki ton. Uśmiech. Krzeptowski à la carte. – W facecie nie ma nic ciekawego. Nie miał żadnych powiązań z nikim istotnym, nie miał pieniędzy, ani nawet nie był fizykiem atomowym. Miał tylko eks-żonę nimfomankę, ale to też żadna rewelacja. Połowa facetów ma takie. Pytanie: dlaczego do tej sprawy zostaje utworzony specjalny zespół dochodzeniowo-śledczy i kilku dobrych fachowców odrywa się od innych zajęć? Nie mówię nawet o sobie, ale Smotrycz i Jadwiga mają co robić. Nawet ta cała Zuzia to też gwiazda – skrzywił się leciutko. – Drugi problem, związany ściśle z pierwszym: pan Tolak z Krakowa. Po cholerę nam pan Tolak z Krakowa? Szpicel, wtyczka, kret. Jasne. To tylko potwierdza, że im bardziej się wszystko nie trzyma kupy, tym poważniej sprawę traktują nasi szefowie, albo szefowie naszych szefów, albo diabli wiedzą kto. Ladies and gentlemen, problem numero tri: nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz jako szef zespołu. Gliniarz z ciebie jak z koziej dupy trąba...
– No, no...
– ...ale masz dobry węch i jesteś uczciwy. Od kiedy to jest powód, żeby kogoś robić szefem? Na czele zespołu, jeżeli już został utworzony, powinien stać ktoś starszy, z trzy razy większym doświadczeniem. Gliński, Bondaruk albo jakiś inny, wicie, rozumicie, fachowiec – specjalista. Ty jesteś pięknoduch i dobry człowiek, bez żadnych politycznych układów. Na mój nos, ktoś cię chce udupić. I to jest właśnie to, co mi się nie podoba.
Ta sama myśl męczyła Tyszkiewicza od momentu, w którym dostał nominację.
– Problem last but not least czwarty: morderca. Całkiem możliwe, że mamy do czynienia z zawodowym kilerem. Powiedz mi, co takiego przeskrobał pan Wicherek, że zajął się nim zawodowiec? Nic mu nie ukradł ani się na nim nie mścił, bo za co niby mścić się na Wicherku? A ilu jest na rynku morderców zabijających nożem, i to w taki sposób? Ilu umie zniknąć bez śladu? Ja sobie żadnego nie mogę przypomnieć. Przeważnie wszyscy walą z pistoletu, kałacha albo podkładają bombę. Co więc zostaje?
– KGB – mruknął Tyszkiewicz.
– O kurwa, człowieku, że też na to nie wpadłem. Mi chodzili po głowie kosmici. Bez jaj. Wersję o zemście byłej żony, czy tam akcie samoobrony, jeśli wolisz, można między bajki włożyć. Pomijam fakt, że takie rozrywkowe panienki przeważnie nie są aż tak zdesperowane; żeby zlecić zabójstwo, trzeba mieć jaja. Postraszyć, może zlecić pobicie, ale nie zabić. To jest droga bez odwrotu. Panienka ma za dużo do stracenia. Więc odpada moim zdaniem.
– Zatem mamy wniosek, że Wicherka zabił zawodowiec, nie mając do tego najmniejszego powodu, na zlecenie żony, która nie ma jaj, aby wydać takie zlecenie.
– Właśnie. Jesteś na właściwym tropie. Co robimy?
– Prześwietlamy pana Wicherka na wylot. W jego życiu tkwi odpowiedź na pytanie, kto zabił i dlaczego.
– Poważnie? Myślałem raczej o tym, że powinieneś złożyć rezygnację. Tu, teraz i natychmiast.
– Naprawdę tak myślisz? – Jeszcze wczoraj Tyszkiewicz rozważał tę opcję całkowicie poważnie.
– Serio. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Tylko kłopoty.
– Uwielbiam kłopoty.
– Wiem. Jesteś ostatni osioł.
– Rozważny się znalazł.
Krzeptowski westchnął. Namawianie Jakuba do rezygnacji było zwykłą stratą czasu.
– Przynajmniej bądź ostrożny.
– Będę. A ty mi pomożesz nie robić głupstw.
– O Jezu. Dobra. Posłuchaj mnie uważnie – Krzeptowski spochmurniał. Jakub zadarł głowę, aby spojrzeć mu prosto w oczy. – We dwóch, dobra?
– Szpicel?
– Nie tylko. Cała sprawa śmierdzi na kilometr.
To dogłębne stwierdzenie zawisło w powietrzu. Sekretarka naczelnika wzywała ich na spotkanie.
3.
Gdy przekroczyli próg, uderzyło w nich zimno.
Widoczność pogorszyła się znacznie. Pędzony wiatrem śnieg, padający skośnie, tworzący zaspy i przedziwne formy małej architektury na dachach, wiatach przystankowych i kioskach z gazetami, pokrywał ziemię grubą na metr, falującą, zmrożoną skorupą. Temperatura wolno, ale nieuchronnie spadała, tego ranka osiągając dwadzieścia sześć stopni poniżej zera. Połączenie mrozu i wiatru powodowało, że ludziom zaczynało brakować tchu. Zimno bezlitośnie atakowało każdy nie dość starannie zakryty kawałek ciała.
Zuzanna przeszła przez drzwi pierwsza, toteż wzięła na siebie cały impet pierwszego uderzenia. Zachwiała się lekko, z pewnym wysiłkiem opanowała próbującą się wyrwać klamkę. Tolak wyciągnął rękę, aby przytrzymać drzwi, ale Zuzanna prychnęła lekceważąco i wyszła na zewnątrz. Komisarz poszedł w ślad za nią.
Brnęli przez parking gęsiego, niemal po kolana w śniegu. Choć do auta nie było dalej niż pięćdziesiąt metrów, Tolak poczuł się wyczerpany. Nigdy nie narzekał na kondycję, zwłaszcza ostatnio znajdował się w świetnej formie, ale ten marsz naprawdę go zmęczył. Po Zuzannie, osłoniętej szalem i wciśniętą głęboko narciarską czapką, niewiele dało się poznać.
W końcu dobrnęli do samochodu. Wysłużony passat był zasypany śniegiem, choć używano go nie dalej jak dwie godziny temu. Zuzanna z trudem otworzyła drzwi i wsiadła do środka. Za trzecią próbą silnik zaskoczył, chrypiąc i z wyraźnym trudem walcząc ze zgęstniałymi smarami. Tolak został na zewnątrz, przy pomocy szczotki i skrobaczki do lodu próbował uczynić samochód zdatnym do jazdy.
W końcu uznał rezultat za mniej więcej zadowalający, a może pomógł mu w decyzji wyjątkowo silny podmuch wiatru. Wrzucił narzędzia na tylne siedzenie, a sam zajął miejsce obok Zuzanny.
– Cholerna pogoda – mruknął, starając się rozetrzeć policzki. Odkąd odmroził je kilkanaście lat temu podczas dramatycznego zjazdu na nartach, miał z nimi ciągłe kłopoty.
– Za zimno? – zapytała Zuzanna uprzejmym tonem. Zgrzytnęła biegiem i dodała gazu. Opony walczyły chwilę ze śniegiem, w końcu mniej więcej złapały przyczepność.
– Trochę – przytaknął komisarz, wypuszczając wielki kłąb pary. – A pani nie?
– Nie. Lubię zimno.
Pierwsze osobiste stwierdzenie.
– Pani temperament wskazuje na coś zupełnie przeciwnego – zaryzykował.
– Nic pan nie wie o moim temperamencie – wydęła policzki – i niech tak pozostanie.
– A może jednak spróbuję się dowiedzieć? – uśmiechnął się. Czyżby pierwszy sukces? Niestety, Zuzanna w ciągu sekundy wyprowadziła go z błędu.
– Wyjaśnijmy sobie jedno, panie Tolak – powiedziała tuż po tym, gdy gwałtownie zatrzymała samochód na chodniku, niemal wbijając go w zaspę. Była zupełnie spokojna. – Jestem koleżanką z pracy i nikim więcej. Nie interesuje mnie, co pan o mnie myśli, i nie chcę słuchać żadnych komplementów. Zrobimy, co mamy zrobić, i za parę dni wróci pan do domu, zapominając o Zuzannie Cehak – „h” wymówiła z przydechem, odrobinę przedwojenną manierą.
– Jeżeli czymś uraziłem, przepraszam. – Zaskoczony? Broń Boże. W głębi ducha spodziewał się czegoś takiego.
– Nie uraził mnie pan, bo jak powiedziałam, mam w dupie, co pan o mnie sądzi. – Tolak: niezłe miejsce do przechowywania poglądów. Zuzanna: że też muszę tym kretynom wszystko na okrągło tłumaczyć. – Ograniczamy się tylko do wykonywania obowiązków służbowych. Koniec. Kropka. Jasne?
– Niepotrzebnie się pani tak unosi...
– Nie unoszę się. Wyjaśniam. Następnych wyjaśnień nie będzie – powiedziała ostro, po raz pierwszy od początku rozmowy patrząc mu prosto w twarz. Miała zarumienione policzki, ale oczy chłodniejsze niż temperatura na zewnątrz.
– To brzmi jak groźba – Tolak próbował się uśmiechnąć.
– Bo to jest groźba, panie Janie Tolak.
Komisarz uznał, że nie będzie się ustosunkowywał do powyższego stwierdzenia.
Wrzuciła jedynkę i wyjechała na jezdnię. Pozostała droga minęła w całkowitym milczeniu, zakłócanym tylko gwizdaniem wiatru wciskającym się w nieszczelne okna.
Sądząc z ruchu na ulicach, sporo mieszkańców stolicy pozostało w domach, starając się bez potrzeby nie tracić kalorii. Gdzieniegdzie przemykały pojedyncze autobusy i samochody, nie przekraczając trzydziestu kilometrów na godzinę, co zresztą często i tak okazywało się nie dość dużą ostrożnością. Co kilkaset metrów na poboczach i chodnikach stały w najrozmaitszych konfiguracjach rozbite samochody, nad którymi kierowcy stracili panowanie. Pługi śnieżne i piaskarki, nielicznie reprezentowane, wynurzały się z zadymki, błyskając żółtymi, ostrzegawczymi lampami, i wyglądały tak samo bezradnie, jak pozostali uczestnicy ruchu.
Silnik passata parokrotnie zakrztusił się, za każdym razem podejmując pracę z coraz większym wysiłkiem. Mimo to Zuzanna prowadziła pewnie, zręcznie omijając zaspy i nie dopuszczając do ślizgania się opon. Była skupiona, nie okazywała zniecierpliwienia żółwim tempem jazdy, ręce zdecydowanie operowały biegami i kierownicą. Tolak przyglądał jej się kątem oka, starając się nie dawać pretekstu do następnej lekcji. Kulił się z zimna. Ogrzewanie w leciwym aucie nie działało zbyt dobrze.
Myślał.
Kim jesteś Zuzanno Cehak? Interesująca z ciebie kobieta, nawet bardzo. Image à la ostra suka, gotowa do bitki przy byle okazji. Pancerz? Pewnie. Ale co pod spodem? Żeby było śmieszniej, jesteś dobrą policjantką i wygląda, że ci zależy. Twoje dokonania są imponujące. Łapiesz bandytów, czynisz świat lepszym, chociaż bronisz się przed nim ze wszystkich sił. Ktoś cię zna prywatnie? Nikt. Jeśli byli tacy, zginęli z przegryzionym gardłem. Nikt nie ma zielonego pojęcia, jaka jesteś, poza tym, że nie znosisz chłopców, co nawiasem mówiąc, chłopców tym bardziej podnieca. Przy twoim wyglądzie większość facetów uważa, że ta fobia jest zwykłym zawracaniem głowy, bo przecież takie ciało nie może się marnować i pozostać niedosiężne. Niedostępność i ostre maniery kręcą facetów jak cholera, w tym niestety, kurwa, mnie, co ciebie, jak widać, tym bardziej doprowadza do furii.
Tolak zamyślił się głęboko. Nie usłyszał, że obiekt jego zainteresowania coś mówi, i to najprawdopodobniej od pewnego czasu.
– Słucham? – otworzył oczy. Zuzanna cmoknęła niecierpliwie.
– Już pan skończył z dupy wydrapany portret psychologiczny mojej skromnej osoby? Mówiłam, że zaraz będziemy na miejscu. Pewnie nie zdołamy podjechać pod dom, bo droga stała się nieprzejezdna, a nie chcę się na dobre zakopać. Da pan radę przejść dwieście metrów? – pytanie zostało zadane bez ironii, ale ironia była niepotrzebna.
4.
Tyszkiewicz wyszedł od szefa umiarkowanie poruszony i umiarkowanie zły. Spodziewał się ataku i zgodnie z oczekiwaniami atak nastąpił, a jakże. Co go zaskoczyło? Skład komisji egzaminacyjnej. Oprócz szefa, czyli naczelnika Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw, za stołem konferencyjnym zasiedli komendant stołeczny, pierwszy zastępca komendanta głównego oraz wiceminister z resortu odpowiedzialny za policję. Tyszkiewicz, czując się jak na egzaminie i nadrabiając miną, zdał szczegółowy raport z dotychczasowych ustaleń, omówił kolejne kroki zespołu oraz przedstawił hipotezę dotyczącą wynajęcia zabójcy przez byłą żonę ofiary. Nie podkreślał podejrzeń co do fachowości mordercy. Po zakończeniu sprawozdania został wypytany o szczegóły.
W podsumowaniu szef wygłosił szereg twierdzeń odnoszących się do niekompetencji, ślepoty i opieszałości zespołu. Nie przyjął do wiadomości, że zespół pracuje dopiero od wczoraj i zdołał zebrać w tym czasie solidną porcję informacji. Dał do zrozumienia, że dalsza kariera nadkomisarza Jakuba Tyszkiewicza jest ściśle, wręcz nierozerwalnie (tak się wyraził) związana z szybkością skutecznego zakończenia śledztwa. Mówiąc o szybkości, szef miał na myśli termin przed Bożym Narodzeniem, co Jakub uważał za niemożliwe, nawet w teorii, postanowił jednak nie zdradzać się z wątpliwościami.
Gdy szef w końcu zamilkł, Tyszkiewicz, czując za sobą przychylne milczenie Krzeptowskiego, zebrał się na odwagę i zadał pytanie dotyczące zasadności powołania specjalnego zespołu śledczego do rozwiązania sprawy zwykłego zabójstwa zwykłego, nikomu nieprzeszkadzającego obywatela. Został poinformowany, że jego wiedza w tym zakresie jest wystarczająca, po czym usłyszał polecenie, by niezwłocznie brał się do pracy.
Ale trafiła kosa na kamień.
– Panowie inspektorzy, panie ministrze – powiedział Jakub, kiedy tamci podnosili się już z krzeseł. – Nie jestem w stanie pracować na ślepo. Nie powołuje się zespołu śledczego złożonego z najlepszych ludzi po to, aby wyjaśnić zagadkę śmierci jakiegoś pana Wicherka. Robi się to w przypadkach specjalnych, uznaję więc, że ten należy do kategorii specjalnych. Zresztą panów obecność tutaj, w tym właśnie gronie, tylko moje przypuszczenie potwierdza. Nie mając wiedzy na temat prawdziwych przyczyn powołania zespołu, nie będę w stanie prawidłowo wykonywać swoich obowiązków. Jeżeli panowie nie udzielicie mi informacji, tu, w tym pokoju, w tym momencie, składam rezygnację.
Ostatnie zdanie, wbrew intencjom autora, wypadło nieco melodramatycznie, ale i tak wywarło odpowiednie wrażenie. Słuchacze nie byli przyzwyczajeni do presji wywieranych przez jakichś gówniarzy.
– Przyczyny nie są istotne dla śledztwa – powiedział naczelnik. Dwaj pozostali jeszcze nie zdążyli ochłonąć. Stwierdzenie szefa, potwierdzające obawy nadkomisarza, było małym sukcesem, ale nie wyjaśniało niczego.
– W porządku – powiedział zupełnie spokojnie Tyszkiewicz i otworzył zamkniętą przed chwilą teczkę z dokumentacją śledztwa. Wyjął z niej pojedynczą kartkę papieru z dwulinijkowym tekstem. – Oto moja rezygnacja. Podpisana.
Wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Nikt nie kwapił się, aby odebrać nieoczekiwany prezent. Szef, gliniarz z dwudziestopięcioletnim stażem, który przeżył już niejednego szefa i niejednego wyszczekanego podwładnego, poczerwieniał. Tuż przed mającym nastąpić wybuchem, przedłużającą się ciszę przerwał wiceminister.
– Niech pan to schowa. Wyjaśnię, w czym rzecz – wypowiedział te słowa tak cicho, że gwizd wiatru w nieszczelnych framugach stał się doskonale słyszalny. Zarówno on, jak i pozostała trójka ważniaków ponownie usiedli za stołem.
– Ale… – żachnął się zastępca komendanta głównego.
– Myślę, że pan nadkomisarz zasługuje na zaufanie – polityk uśmiechnął się samymi ustami. Reszta rozmówców powstrzymała się od głośnego wyrażenia opinii. – Natomiast pana komisarza poprosimy o zostawienie nas samych.
Krzeptowski westchnął i zaczął wstawać. Tyszkiewicz cmoknął z dezaprobatą, po raz kolejny przyprawiając trzech wysokich rangą policjantów o nerwowe tiki twarzy.