Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 27 страниц)
Zuzanna, znając Warszawę jak własną kieszeń, pomyślała początkowo, że GPS nie będzie jej potrzebny, jednak już po pierwszych kilku metrach okazał się niezwykle użyteczny z całkowicie prozaicznego powodu: wyznaczał tor jazdy, asfalt jezdni zniknął bowiem całkowicie. Trzymanie się drogi było zresztą chwilami nieco umowne: Zuzanna musiała kluczyć, omijając zaspy, z którymi nawet mocny silnik land cruisera by sobie nie poradził.
Jechała slalomem, skupiona, trzymając mocno kierownicę i starając się w równej proporcji dzielić uwagę pomiędzy to, co widziała przed przednią szybą, a zerkaniem na ekran GPS-a. Pomyślała, przelotnie, że działanie nawigacji satelitarnej też może się niebawem skończyć – nie wiedziała, jaka jest odporność tego typu systemów na warunki atmosferyczne, ale podejrzewała, że ograniczona – i wtedy będzie zdana już tylko na swoje zmysły.
Brała także pod uwagę, że w pewnym momencie samochód odmówi posłuszeństwa – mróz był na razie o połowę mniejszy od prognozowanego przez Wicherka. Była na to przygotowana. Po prostu: zrobi wszystko, by odzyskać Zosię i to stwierdzenie wyczerpywało temat ewentualnych przeszkód.
Wyjechała na Grochowską i zaczęła posuwać się na wschód. Używała wyłącznie pierwszego i drugiego biegu, szybkość nawet w najbardziej optymalnych warunkach nie przekraczała trzydziestki, samochód kołysał się i szarpał, ale pokonywał dystans w niezłym tempie. Ostrożnie przejechała rondo Marsa, po czym skręciła w Ostrobramską. Minęła wielkie centrum handlowe i na migających żółtych światłach skręciła w lewo. Wjechała na Gocław, ogromne i stale rozbudowujące się osiedle, prawobrzeżny odpowiednik Ursynowa.
Wiatr nieco osłabł. Śnieg nadal padał gęstymi płatkami, ale jego trajektoria zdecydowanie spionizowała się. Temperatura osiągnęła trzydzieści pięć stopni poniżej zera.
GPS miękkim, damskim głosem podpowiadał trasę. Zuzanna przejechała dwieście metrów, skręciła w prawo, po czym zagłębiła się w plątaninę osiedlowych uliczek. Bloki były ciemne, tylko w dwóch czy trzech oknach mrok rozjaśniało palące się światło.
W końcu zatrzymała się pod nowoczesnym czteropiętrowym budynkiem o ładnej elewacji i dużych oknach. GPS pokazywał, że dojechała na miejsce.
Zaparkowała na jakimś stosunkowo płaskim kawałku terenu, który mógł być poboczem lub chodnikiem. Tył samochodu wystawał na jezdnię, ale biorąc pod uwagę, że parkujące obok auta były przysypane niemal metrową warstwą zmrożonego śniegu, pogoda zniechęcała do jakichkolwiek prób wyściubienia nosa poza własny próg, a na dodatek była szósta nad ranem, Zuzanna stwierdziła, że fakt niewłaściwego zaparkowania samochodu nie ma żadnego znaczenia. Zgasiła światła, ale nie wyłączała silnika.
Zastanawiała się, jak to rozegra. Plan w zasadzie miała gotowy, zanim wyruszyła, nawet w kilku wariantach, ale teraz, gdy była u celu, żaden nie wydał jej się wystarczająco dobry. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Gdy spłoszy Walkiewicza, niechcący uczyni go niezdolnym do mówienia albo po prosu adres, który ABW określiła jako potencjalne miejsce pobytu Walkiewicza, okaże się fałszywy czy z jakichś innym powodów nieaktualny, nie pozostanie jej nic.
Nie miała żadnego innego tropu, no, może poza pewnym adresem w Śródmieściu, pod którym zarejestrowany był komputer, którego IP znalazł Carrie. Nie spodziewała się tam znaleźć niczego istotnego. Domyślała się, że ludzie, którzy zabili niewinną kobietę i porwali małe dziecko, należą do ekstraklasy w swoim fachu, a ich zleceniodawcy z pewnością są ludźmi zapobiegliwymi i ostrożnymi. Dokładają wszelkich starań, by nie pozostawić żadnego tropu, który potencjalni myśliwi mogliby podjąć.
Sięgnęła na tylne siedzenie, wyciągnęła z torby pistolet, tłumik i kilka innych przedmiotów. Spojrzała melancholijnie na leżące z tyłu narty i wielką szuflę do odgarniania śniegu. Westchnęła, zgasiła silnik, otworzyła drzwi, wysiadła i stanęła twarzą w twarz z żywiołem.
Mimo że miała na twarzy maskę przeciwśnieżną i gogle, na głowie naprawdę ciepłą czapkę, a kurtka należała do tych z górnej półki, zimno spowodowało, że niemal się zachłysnęła. Wiatr, ten rzekomo osłabły wiatr, zaatakował i rzucił ją na burtę samochodu. W sekundę oślepła – śnieg zalepił gogle, których szyby na dodatek zaparowały. Po omacku ruszyła przed siebie. Potknęła się i wpadła w śnieg, sięgający grubo ponad kolana. Zdjęła gogle. Rzęsy momentalnie pokryły się lodem, ale przynajmniej coś widziała.
Wydostała się z zaspy i ruszyła przed siebie. Sto metrów ciągnęło się w nieskończoność. Z westchnieniem ulgi osiągnęła wejście do klatki schodowej. Zewnętrzne drzwi nie były zamknięte. Weszła do środka. Miała do pokonania następne drzwi zabezpieczone elektrycznym zamkiem otwieranym kluczem bądź kodem, ale była przynajmniej osłonięta od wichru, co w połączeniu z nieco wyższą temperaturą panującą w wiatrołapie pozwalało pracować w mniej więcej normalnych warunkach. Zdjęła prawą rękawicę i wyciągnęła z kieszeni uniwersalny wytrych. Pomimo zesztywniałych palców pokonanie zamka zajęło jej piętnaście sekund. Drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem.
Weszła schodami na drugie piętro, starając się zachowywać jak najciszej. Jeszcze na klatce schodowej zdjęła buty, czapkę, kurtkę, bluzę, obie kamizelki, sweter i ocieplaczowe spodnie. Została w nocnej koszuli założonej na gołe ciało. Z plecaka wyciągnęła rudą perukę i założyła ją. Miała na twarzy makijaż – z niechęcią wykonała go przed wyjściem z domu – i soczewki kontaktowe zmieniające kolor oczu na brązowy. Zdjęła grube, wełniane skarpety, wyciągnęła z plecaka kapcie, założyła na bose stopy, a wszystkie zimowe rzeczy, z wyjątkiem kamizelki, wepchnęła do plecaka.
Nie musiała spoglądać w lustro, by wiedzieć, że wygląda jak młoda dama, w rodzaju tych, które nawet wyciągnięte z łóżka o szóstej rano w pierwszy dzień świąt są gotowe pokazać światu wszystko, co mają najlepszego: nienaganną figurę przebijającą przez cienki materiał koszuli, świeży makijaż, promienny uśmiech i chęć nawiązania nowych, być może podniecających znajomości.
Nadszedł właśnie ten moment.
Po cichu podeszła do drzwi oznaczonych numerem szesnaście. Włożyła do ucha słuchawkę, a mały, prostokątny przedmiocik umocowany na drugim końcu kabla przytknęła do drzwi. Przez chwilę próbowała się skupić i odciąć od wszystkich bodźców zewnętrznych. W pierwszym momencie słyszała tylko bicie własnego serca, po chwili jednak zaczęły do niej dochodzić dźwięki z wnętrza mieszkania. Oddech. Chrapliwy, nieregularny, tak jakby właściciel miał kłopoty z górnymi drogami oddechowymi lub przegrodą nosową. W głębi – tego nie była pewna – słyszała niewyraźny dźwięk, być może drugiego oddechu, szybszego i bardziej regularnego. Zwinęła urządzenie i wsadziła do bocznej kieszeni stojącego na ziemi plecaka. Nogą przesunęła go pod ścianę, przygładziła włosy i nacisnęła dzwonek.
5.
Jakub nie słyszał pukania, choć nie spał od przeszło godziny. Nawet wycie wiatru za oknem nie bardzo do niego docierało. Pokój był zaciemniony – okna szczelnie oblepione grubymi kocami, które wczoraj razem ze Staszkiem przybili do kosztownych, mahoniowych framug – i sprzyjał kontemplacji. Toteż Jakub intensywnie analizował sytuację, odkąd tylko się obudził. Przetrawiał wszystko, co wydarzyło się wczoraj i co usłyszał od Krzeptowskiego. Myśl, że mógł rozegrać całą sprawę inaczej, na przykład nie obrażać się na Helenę i nie zostawiać jej samej w Wiejskim Domku, odrzucił. Wzbudzała w nim tylko poczucie winy, w tym wypadku uczucie całkowicie nieproduktywne. Starał się skupić na śledztwie. Przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, nawet najbardziej błahe i niegodne uwagi. Znaleźć połączenia pomiędzy wydarzeniami, z pozoru zupełnie ze sobą niezwiązanymi.
Jadwiga wsadziła głowę przez drzwi. Uśmiechała się, a z jej oczu bił blask.
– Napijesz się kawy?
– Chętnie. Daj mi pięć minut. – Spojrzał na nią w zadumie, ale po chwili też się uśmiechnął. Jej dobry nastrój był zaraźliwy. Efekty dedukcji, o ile jakieś były, wyfrunęły mu z głowy niczym ptaki z klatki.
– To wstawaj. Robimy naradę wojenną.
Jakub posłusznie podniósł się z leżącego na ziemi materaca, założył spodnie od dresu, koszulkę oraz bawełnianą bluzę, po czym pomaszerował do łazienki. Gdy kilka minut później wkroczył do salonu, cała trójka siedziała przy stole i jadła śniadanie. Wszyscy wyglądali na wypoczętych i gotowych do akcji. No, Tolak był wypoczęty i gotów do akcji, Jadwiga z Krzeptowskim sprawiali raczej wrażenie gotowych do akcji mimo wyczerpania; Jakub był pewien, że nie chodzi o zwykłą policyjną robotę. Usiadł, a Jadwiga przysunęła mu kubek z pierwszorzędnie pachnącą kawą.
– Dobra – skonstatował upiwszy łyk. Po służbowych paskudztwach każda była dobra.
– Gospodarz nie oszczędza na gadżetach. Ma ciśnieniowy ekspres za pięć tysięcy złotych – odparła, jakby sam ekspres załatwiał kwestię smaku.
– Kupił na wyprzedaży? – Jakub rozejrzał się. Po wczorajszym bałaganie nie zostało śladu. Sprzęt zginął w przepastnych czeluściach szaf w przedpokoju. Miejsce pod ścianą zajmowała tylko broń i amunicja. Pomimo wiszących w oknach koców mieszkanie prezentowało się niezwykle szykownie. – W ogóle wygląda na to, że uratował nam tyłek.
– Mieliśmy farta – skinął głową Krzeptowski i leciutko się uśmiechnął. Wziął ze stołu pilota i podgłośnił dźwięk wiszącego na ścianie pięćdziesięciocalowego telewizora LCD. Po czym dodał: – Z tym wszystkim.
Telewizor został nastawiony na całodobowy kanał informacyjny. Realizator przedzielił ekran na pół. Jeden obrazek ukazywał reportera na tle sali sejmowej, drugi składał się głównie ze smug padającego skośnie śniegu.
Głos z offu stosownie dobranym, dramatycznym tonem wyjaśniał, że mamy do czynienia z najgorszą klęską żywiołową od stulecia; że nie działają porty lotnicze i koleje, a także nastąpiły już pierwsze wyłączenia prądu. Wiele regionów kraju zostało odciętych od świata, drogi w dużej mierze są nieprzejezdne, coraz więcej pojazdów służb komunalnych utyka w zaspach. Ogłoszono mobilizację Narodowych Sił Rezerwowych.
Kamerzysta robił, co mógł, by urozmaicić obraz, ale były to próżne wysiłki. Lewa część telewizora pozostawała biało-szara, zmieniał się najwyżej kąt padania śniegu. Frenetyczny komentarz pluł słowami niczym karabin maszynowy; w końcu realizator zlitował się i głos zabrał reporter zamontowany w sejmie. Jego również rozsadzały emocje, choć na pierwszy rzut oka zgoła innego rodzaju. Rwącym się głosem poinformował, że posiedzenie wysokiej izby trwa w dalszym ciągu, choć posłowie zarządzili kilkugodzinną przerwę; nowa konstytucja nie została jeszcze przyjęta. Obrady mają być wznowione w południe i raczej wszystko wskazuje na to, że zgłaszane wczoraj poprawki zostaną wkrótce uchwalone, późnym wieczorem lub jutro rano zaakceptowane przez senat, a następnie podpisane przez pełniącego obowiązki głowy państwa marszałka sejmu.
Tyle sprawozdawca sejmowy. Akcja przeniosła się do studia, gdzie kilku wyrwanych z łóżek komentatorów starało się udzielić widzom odpowiedzi na pytanie, co się właściwie dzieje. Dyskusja była jałowa i nie wnosiła niczego nowego.
Krzeptowski uznał, że ma dosyć i przyciszył dźwięk.
– Nie ma to jak dobre wieści z samego rana.
– Świetnie pasują do całości.
Milczenie.
– Musimy coś ustalić – powiedział komisarz. Światło zamrugało parę razy, ale po chwili zapłonęło równym blaskiem. Jeżeli którykolwiek z obecnych prezentował przed transmisją dobry humor, ślad po nim zaginął. – Musimy podjąć decyzję, co robimy dalej. Wicherek miał rację. Pogoda jest zła. I pewnie się jeszcze pogorszy. Kończy nam się czas.
– Pogoda jest gówno warta i nasza wiedza jest gówno warta – odezwał się Jakub. – Mamy trochę rozproszonych śladów i tyle. Wiemy, że Wicherek przewidział taką pogodę, a potem zginął. Na temat porwania, zaginięcia Smotrycza czy samobójstwa naczelnika nie wiemy nic.
– Bez przesady – zaprotestował Krzeptowski. – Mamy portret pamięciowy faceta, który widział się z Wicherkiem i być może groził mu.
– Ten portret też może być gówno wart. „Być może”. „Jeżeli”. „Zależy od”. „Pod warunkiem że”. Tyle właśnie wiemy. – Jakub pił kawę małymi łykami, ale nie czuł już ani intensywnego aromatu, ani wybornego smaku. Miał w głowie myśli koloru zawartości kubka.
– Pesymista.
Jakub machnął ręką.
– Zebraliśmy trochę śladów w twoim domu na wsi – Jadwiga poparła Krzeptowskiego. Spojrzała na Tyszkiewicza ze współczuciem. – Zrobiłam szereg zdjęć sprawcom. Zdjęłam odciski palców. Jeżeli o mnie chodzi, chciałabym pojechać do laboratorium i poszperać w bazach danych. Możliwe, że któryś z nich był notowany. Wtedy będziemy mieli punkt wyjścia.
– Badanie śladów z miejsca porwania może dać jakiś efekt, ale wcale nie musi. Jeżeli goście nie byli notowani, tak naprawdę nie mamy nic. Musimy liczyć, że porywacze się odezwą. A wątpię, by mieli mój nowy numer.
– Spokojnie – Krzeptowski nie dawał się łatwo zbić z tropu. – Podejdźmy do sprawy metodycznie. Jak gliniarze. Czy ktoś ci ostatnio groził?
– Ostatnio? Nie.
– A nie ostatnio?
– Owszem, tyle że nie ten kaliber. Paru gościom nadepnąłem na odcisk, ale to leszcze. Ci, których zabiliśmy, są z innej bajki.
– Dobra. Widzisz związek między porwaniem a wizytą u premiera?
– Czasowy, owszem. Merytoryczny? Jeżeli przyjmiemy, że każdy mój krok jest śledzony, to zatkanie mi gęby w związku z poleceniem premiera było dla kogoś na tyle ważne, by zorganizować taki numer. Ktoś mi zamontował GPS-a w samochodzie, więc wiedział, gdzie jadę. Widać gołym okiem, że to duża operacja: sześciu gości, samochody, skutery śnieżne, a wszystko dla jednej laski, która nie ma nic wspólnego ze sprawą.
– No, ta laska na spółkę z obślinionym pluszakiem załatwiła na amen dwóch wyglądających na zawodowców cyngli i raniła trzeciego.
– Nie o to chodzi – Jakub machnął ręką. Gdy przypomniał sobie widok, jaki ujrzał tuż po wkroczeniu do Wiejskiego Domku, zrobiło mu się niedobrze. Z głośnym trzaskiem odstawił kubek na blat. – Tu się nic kupy nie trzyma. Nawet zakładając, że jestem nie tylko śledzony, ale i podsłuchiwany, czy może raczej byłem – spojrzał na milczącego jak głaz Tolaka – porywacze nie mogli podjąć decyzji na podstawie podsłuchania mojej rozmowy u premiera, bo cała operacja ewidentnie była zorganizowana wcześniej. Ten motyw odpada.
Krzeptowski pomyślał, że wcale niekoniecznie, ale zachował tę refleksję dla siebie.
– Komuś do tego stopnia zależy, aby zabójca Wicherka brykał na wolności, że decyduje się na porwanie. Zresztą rzekome samobójstwo komendanta też może mieć z tym związek.
– Domniemania. W sprawie komendanta nie mamy nic – Jakub wydął wargi. Nudności przeszły, za to zaczęła go boleć głowa. Tak jak wczoraj, może nawet bardziej. Zastanawiał się, czy się znowu nie napić.
– Jeżeli porywacze będą chcieli się skontaktować, nie musisz się martwić o łączność. W domu na wsi – Tolak odezwał się po raz pierwszy, odkąd Tyszkiewicz wszedł do pokoju – zostawiłem twoją komórkę wraz z drugim urządzeniem, przekierowującym. Masz rację, nie chciałem, żebyś służbową komórkę miał przy sobie, bo można cię dzięki niej zlokalizować i może nawet podsłuchać. Zakładam, że goście, którzy umieszczają GPS w twoim samochodzie i w ogóle wyglądają na dość dobrze zorganizowanych, mają takie możliwości. Więc jeżeli porywacze będą się chcieli skontaktować, zadzwonią na starą komórkę, ta przez transmiter przekaże sygnał do tego aparatu, który ci wczoraj dałem.
– Ciekawe – mruknął Jakub. Zdecydował, choć nie bez trudności, że na razie daruje sobie alkohol. – Byłeś przygotowany na taką ewentualność?
– Byłem przygotowany na różne ewentualności – odparł Tolak ze spokojem. – Moi szefowie wyposażyli mnie w środki łączności, nieraz dość wyrafinowane, i nauczyli, jak się nimi posługiwać.
Znowu wszyscy zatonęli we własnych myślach.
– Okej. Nie będziemy siedzieć i czekać – Krzeptowski był zdecydowanym przeciwnikiem bezruchu i ciszy. Spojrzał na Tolaka. – Po pierwsze chciałbym wiedzieć, czy jesteś z nami. Czy pomożesz nam prowadzić śledztwo.
Tolak: niezdecydowany wyraz twarzy. Mina z repertuaru: „No, nie wiem, nie wiem”.
– Moim zadaniem było sprawdzenie, czy ktoś z waszego zespołu nie maczał palców w zamachu z trzeciego grudnia – odezwał się w końcu. – Jesteście czyści. Zadanie zostało zakończone. Jestem odcięty od centrali, pozbawiony łączności i dostępu do danych.
– Oprócz nas interesowała cię Zuzanna?
Tolak wzruszył ramionami.
– Ona, tak jak wy, pasuje do profilu. Dowiedziałem się paru szczegółów od Winiarskiej, zleciłem centrali sprawdzenie jej, uzyskałem kilka ciekawych informacji. Zaraz potem otrzymałem polecenie, że mam się nią nie interesować, bo dostała osobnego opiekuna.
– Ciekawe. Wiesz kogo?
– Nie.
– Nie mówiłeś tego wcześniej.
Ramiona: góra, dół. Jakby z rezygnacją.
– To było tuż przed utratą łączności. Możliwe, że już coś było nie tak. Ale polecenie to polecenie. Przestałem węszyć, a teraz to i tak nieważne.
– No więc jesteś z nami czy nie?
– Nie uśmiecha mi się bieganie za mordercą Wicherka ani za porywaczami żony Jakuba. To nie moja działka i można na dodatek nabić sobie niezłego guza. Ale – podniósł rękę, widząc, że zarówno Tyszkiewicz, jak i Krzeptowski otwierają usta – również nie uśmiecha mi się siedzenie w tym mieszkaniu i czekanie, aż wyłączą prąd, wodę i ogrzewanie. I zdaje się, że w telewizji dają te same filmy co rok temu.
– To znaczy?
– To znaczy, że wam pomogę. Nie wiem, na jak długo, ani nie wiem, jaki będzie rezultat, ale wchodzę do śledztwa.
Jakub spojrzał na Krzeptowskiego i Jadwigę. Oboje energicznie skinęli głowami.
– Więc dobra. Podsumujmy, co mamy – Jakub wstał. Kawa pomogła, ból głowy zszedł na drugi plan, zniknęły resztki snu. Zaczął myśleć. Możliwe, że reszta ekipy miała rację. Jałowe narzekanie nie było żadnym rozwiązaniem. – Portret pamięciowy faceta od Wicherka. Martwych porywaczy i ślady z miejsca zdarzenia. No i trop trzeci: Zuzanna.
– Zuzanna nie pasuje – Krzeptowski spojrzał na Jakuba znacząco. – Ma tajemniczy życiorys, ale poza tym, że lubi panienki, a każdemu facetowi, który stanie na drodze, przegryza gardło, nie mamy żadnego dowodu, że jest w jakikolwiek sposób zamieszana w sprawę.
Tolak pokręcił głową.
– Zanim urwała mi się łączność, dostałem o niej wstępny raport. Tam parę rzeczy ostro śmierdzi.
– Och, łapówki to nie nasza działka. Niech się CBA nią zajmie albo wewnętrzni – Krzeptowski prychnął lekceważąco. Jego twarz nie zdradzała emocji. – Zuzanna jest poza śledztwem, moim zdaniem.
– Może tak, a może nie.
– Ale…
– Zostawmy na razie Zuzannę – Jakub podniósł rękę. Pozostali umilkli. – Zrobimy tak: ponieważ oficjalnie przebywacie na urlopach, a Jan w ogóle nie jest gliniarzem, napiszę dla was imienne pełnomocnictwa, pan premier był łaskaw wyposażyć mnie w stosowne druki. Będziecie moimi oficjalnymi pomocnikami w śledztwie dotyczącym zabójstwa Wicherka. Podzielimy się na dwa zespoły. Jadwiga z Janem pojadą do laboratorium i zbadają ślady z mojego domu oraz spróbują się dostać do bazy danych, żeby porównać linie papilarne i DNA, a także zdjęcia sprawców porwania. Nawiasem mówiąc: masz możliwość dostania się do bazy danych twojej firmy?
– O ile mi nie zablokowali loginów i haseł, tak. Ale wątpię. Myślę, że jestem out. A o co chodzi? – Tolak mówił cicho i bez przekonania. Był równie ponury jak reszta.
– Ci zabici goście wyglądają na zawodowców. Może twoja firma, ABW albo CBŚ ma na nich oko i zgromadziła jakieś dane. Mielibyśmy punkt zaczepienia.
– Spróbuję. Ale nie rób sobie nadziei.
– Nie będę. Do bazy danych warto wrzucić też portret pamięciowy faceta, który rzekomo groził Wicherkowi przed śmiercią. Dalej. My ze Staszkiem pojedziemy do mieszkania Wicherka, popytamy sąsiadów, powęszymy. Potem zajrzymy do mieszkania Smotrycza. Też pogadamy z sąsiadami. Być może mamy dwa porwania. No i czekamy na telefon od porywaczy. Może się odezwą. Na wypadek gdyby urwała nam się łączność, umówmy się, że to mieszkanie stanowi punkt kontaktowy.
– Okej. Możemy też porozumiewać się e-mailem, wysyłając zaszyfrowane wiadomości. – Tolak przez chwilę objaśniał im zasady szyfrowania korespondencji przy pomocy kodów publicznych. – Przez telefon nie ujawniamy konkretów.
– Przyjąłem. Poradzisz sobie z prowadzeniem ratraka? – Jakub spojrzał pytająco na Tolaka.
Tamten roześmiał się.
– Widziałem w garażu tego czerwonego potwora. Jeżeli pozwolisz, wolałbym volvo. Myślę, że jeszcze na dzisiaj wystarczy, zwłaszcza że w twoim domu znalazłem łańcuchy.
– Okej – Jakubowi było wszystko jedno. – Bierzcie volvo i jazda.
W tym momencie ekran telewizora zaśnieżył na szaro. Wiatr złamał antenę satelitarną.
6.
– Witam, panie marszałku.
Terlecki w pierwszej chwili nie zidentyfikował rozmówcy. Czuł piasek pod powiekami. Nocna sesja była niezwykle nerwowa i wymagająca ogromnych umiejętności moderacyjnych. Rozpaczliwie potrzebował snu.
Ale po kilku sekundach dotarło do niego, z kim rozmawia.
– Dzień dobry, panie prezesie.
– Śledzę obrady w telewizji. Widzę, że jest pan na dobrej drodze.
– Tak mi się wydaje – powiedział Terlecki ostrożnie. Nie chciał czegoś zaprzepaścić niezręcznym sformułowaniem. – Wszystko idzie w pożądanym kierunku.
– Ale bardzo powoli – głos rozmówcy nadal był grzeczny i empatyczny. – Zalecam przyspieszenie całego procesu.
– Jednak…
– Ponieważ nie wszystkie karty jeszcze trzymamy w ręku, rozumie pan? Musi pan dokonać dzisiaj szybkiego skoku legislacyjnego, zgodnie z naszymi ustaleniami.
– Pamiętam ustalenia – Terlecki nieco się nastroszył. – Jednak opozycja nadal jest silna, torpeduje prace na każdym kroku.
– Czyżby brakowało panu argumentów? – przed uprzejmość w głosie rozmówcy wysforowała się ironia. I może coś jeszcze. Jakby groźba. – Wydawało mi się podczas naszej ostatniej rozmowy, że dobrze rozumie pan znaczenie czynnika czasu. Jestem także przekonany, że wyposażyłem pana we wszystkie potrzebne do realizacji naszej umowy środki. Czyż nie tak?
– Oczywiście – Terlecki spokorniał. Walka z tym człowiekiem nie miała najmniejszego sensu i nikomu nie mogła przynieść żadnego pożytku. – Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy…
– Dziś – rzucił krótko koordynator. Nie obawiał się podsłuchu. To on był w tym kraju tym, który podsłuchiwał. – Dziś do końca dnia konstytucja ma być uchwalona, zaakceptowana bez poprawek przez senat i podpisana przez pana. Jutro do południa chcę zobaczyć nowego premiera, a do końca dnia nowy rząd.
– Mimo wszystko…
– Do widzenia.
7.
Przez dłuższą chwilę nie działo się nic. Potem wydało jej się, że przez bicie serca słyszy kroki. Ktoś obserwował ją przez wizjer. Zrobiła zakłopotaną minę.
– Kto tam? – usłyszała w końcu.
– Dzień dobry. Bardzo przepraszam, że tak wcześnie. Jestem sąsiadką z dołu. Mieszkam pod panem – eksperymentowała z poziomem głosu: powinien dotrzeć do mężczyzny za drzwiami, a sąsiadów nie powyrywać z łóżek. – Chyba u pana jest przeciek. Zalało mi łazienkę…
– Przeciek? – obcy akcent? Chyba tak, chociaż może to wyobraźnia.
– Tak, coś cieknie. Jeszcze się tak bardzo nie leje, jeśli teraz sprawdzimy, nie będziemy mieli oboje zepsutych świąt.
Starała się być samą słodyczą, dziewczynką – kusicielką – idiotką. Jeżeli się nie myliła, faceci lubią takie. W każdym razie niektórzy. Może tacy jak ten.
Kiedy myślała, że się nie doczeka, usłyszała zgrzytnięcie zamka. Potem następnego. Zadźwięczał łańcuch. Po chwili drzwi uchyliły się. Połowa twarzy mężczyzny raczej nie należała do Jefrima Walkiewicza. Ale Zuzanna uznała ją za interesującą.
Oko zlustrowało Zuzannę od stóp do głów, bez najmniejszej żenady zatrzymując się na wiadomych kobiecych atrybutach. Oględziny najwyraźniej wypadły pomyślnie, bo drzwi otworzyły się na całą szerokość. Zuzanna przestąpiła próg. Mężczyzna był od niej wyższy, dobrze zbudowany i miał twarz przeciętą niewielką blizną. Patrzył zimno i wyglądał na zirytowanego. No, ale w końcu była szósta rano, w mieszkaniu panowała temperatura daleka od ideału, a facet figurował tylko w gatkach i podkoszulce. Śmierdział nie gorzej niż całe mieszkanie: starym męskim potem, papierosami i przetrawionym alkoholem.
Mężczyzna cofnął się nieco, ale patrzył na nieoczekiwanego gościa z coraz większą podejrzliwością. Gość miał bowiem prawą rękę wyciągniętą na powitanie, ale lewą schowaną głęboko za plecami.
Zuzanna w ułamku sekundy zorientowała się, że skończył jej się czas. Miękko postąpiła krok do przodu, lewa ręka wyprysnęła zza pleców i przytknęła do brzucha mężczyzny paralizator. Trzask wyładowania był słabo słyszalny, facet kwiknął krótko, przewrócił oczami i zwalił się jak kłoda na ziemię, już znacznie głośniej. Oceniła, że jest nieprzytomny i nie ma potrzeby poprawiać ataku, nogą zamknęła drzwi, podniosła do góry koszulę, wyciągnęła z kabury na plecach pistolet z tłumikiem (niezbyt wygodna czynność, gdy człowiek naprawdę się spieszy) i wbiegła do pokoju po lewej stronie korytarza. Rozgrzebane łóżko, pety, butelki, syf i malaria. Poza tym pusto.
Właśnie miała się odwrócić, gdy kątem oka zauważyła ruch. Jakiś inny facet, znacznie większy od poprzedniego, podnosił pistolet. Stał może o dwa i pół metra, zbyt daleko, by użyć paralizatora, więc Zuzanna rzuciła się w bok i zaryzykowała strzał z biodra, oceniwszy, że z pewnością nie podniesie broni szybciej niż przeciwnik.
Kula trafiła mężczyznę w zewnętrzną część prawego uda i obróciła o ćwiartkę koła. Broń opadła lufą w dół, ale facet nawet nie jęknął. Zaczął się po sekundzie obracać z powrotem i podnosić pistolet. Zuzanna miała tym razem wystarczająco dużo czasu i wolę wzięcia spraw w swoje ręce. Skoczyła do przodu i nim mężczyzna zdołał wycelować, była przy nim, z lewą ręką wyciągniętą do przodu.
Paralizator, choć częściowo rozładowany, spisał się bez zarzutu. Brzęczenie, stłumiony charkot zaatakowanego, błysk białek, upadek, podobny do poprzedniego, tyle że znaczony krwią…
Następnych pięć minut Zuzanna spędziła bardzo pracowicie. Zabrała z korytarza plecak, upewniła się, że na klatce panuje martwa cisza, zamknęła drzwi na oba zamki i łańcuch. Nieprzytomnemu mężczyźnie prowizorycznie przewiązała ranę, postrzał oceniła zresztą jako powierzchowny i niezagrażający życiu. Krwawienie po chwili ustało. Wyciągniętą z plecaka taśmą izolacyjną unieruchomiła obu mężczyzn, wiążąc im ręce na plecach i krępując nogi. Z niemałym trudem usadziła ich na krzesłach – była silna, ale obaj ważyli około stu kilogramów każdy, więc to i tak wyczyn, podnieść bezwładnego bydlaka o wadze kwintala – zakneblowała obu, a następnie zarówno jednego, jak i drugiego przymocowała taśmą do oparcia. Przeszła do przedpokoju, zdjęła koszulę, poczuła się zbrukana, stojąc nago w takim syfie, czym prędzej wyciągnęła z plecaka ubranie i począwszy od specjalistycznej, oddychającej bielizny, założyła je. Wróciła do pokoju, po czym zajęła miejsce naprzeciwko obu jeńców, którzy pomału dochodzili do siebie.
Już w czasie walki wydało jej się, że postrzelony mężczyzna jest tym, którego szuka, teraz zyskała pewność. Facet na fotografii było o jakieś sześć-osiem lat młodszy, ale dochodzący do przytomności osobnik siedzący o dwa metry przed nią nazywał się Walkiewicz, bez dwóch zdań. Pomyślała, że ma niebywałe szczęście, wiadomości ABW okazały się prawdziwe, co nie zdarza się często, a interesujący ją obiekt nie spędzał świąt u przyjaciół, rodzeństwa bądź na firmowej kolacyjce u szefa.
Jako pierwszy obudził się kumpel Walkiewicza. Otworzył oczy, przez chwilę mrugał, jakby oślepiony i chyba trochę nieświadomy, co się z nim dzieje. Potem szarpnął się raz i drugi, w końcu dostrzegł Zuzannę. Najwyraźniej przypomniał sobie, co się stało, bo poruszył się chyba już tylko odruchowo, po czym zastygł, wbijając wzrok na przemian w jej twarz i trzymany w ręku pistolet. Zuzanna zignorowała go. Na razie jej nie interesował.
Walkiewicz dochodził do siebie wolniej. Być może działał jeszcze szok wywołany postrzałem – lekki, nielekki, zawsze postrzał – być może gorzej reagował na paralizator. Oprzytomniał dobre trzy minuty po kompanie. Nie szarpał się ani nie toczył wściekłym wzrokiem. Najpewniej od początku prawidłowo ocenił sytuację: on i kolega byli związani niczym świąteczne balerony, a naprzeciw mieli rudowłosą kobietę, która pokonała ich w otwartej walce, a teraz siedziała naprzeciwko z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, paskudnym sig sauerem w ręku i wyglądała na osobę niewahającą się przed niczym.
Toteż po prostu czekał na rozwój wypadków.
Wypadki zaczęły rozwijać się bardzo szybko.
– Gdzie jest dziecko? – zapytała Zuzanna cicho, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
Tamten wzruszył ramionami. Możliwe, że nie zrozumiał pytania. Miał cholernego pecha.
Zuzanna wstała, niespiesznie podeszła do jeńca, przytknęła mu koniec rury tłumika do kolana, chwilę szukała najlepszej lokalizacji, po czym nacisnęła spust. Fuknięcie, rozprysk krwi, ryk stłumiony taśmą izolacyjną. Facet odbił się zdrową nogą od podłogi i wywrócił na plecy. Wił się niczym piskorz. Rana krwawiła obficie, ból musiał być nie do zniesienia. Oczy mężczyzny zaszły mgłą, sprawiał wrażenie, że za chwilę się udusi. Ale Zuzanna już wcześniej sprawdziła, że nie ma kataru i może swobodnie oddychać przez nos, więc nie zrywała taśmy.
Stanęła za plecami Walkiewicza i podniosła go, po czym wróciła na miejsce. Mężczyzna pomału się uspokajał, choć jeszcze klatka piersiowa podnosiła się i opadała w nienormalnie szybkim, nieregularnym rytmie. Krew sięgała już dołu nogawki.
– Gdzie jest dziecko? – zapytała ponownie, gdy uznała, że jeniec może się skupić na pytaniu. Znowu patrzyła mu prosto w oczy i starała się mówić wyraźnie.
Tym razem reakcje była inna, Zuzanna zresztą zdziwiłaby się, gdyby nie była. Tamten pokiwał głową, dając do zrozumienia, że ma coś ważnego do przekazania.
Zuzanna westchnęła cicho, wstała i znowu podeszła do mężczyzny. Walkiewicz jakby chciał się cofnąć, ale ona delikatnym gestem dotknęła zakrytych taśmą ust.
– Jeśli będziesz wrzeszczał, strzelę w drugie kolano. Jeśli będziesz zaprzeczał, strzelę w drugie kolano. Jeśli będziesz kręcił, strzelę w drugie kolano. A potem zabiorę się za twoje jaja.
Mówiła cicho i wolno, ale tym razem komunikat dotarł, bo tamten pokiwał głową jeszcze bardziej energicznie. Jednym ruchem zerwała taśmę.
Walkiewicz charknął i splunął na bok, po czym spojrzał szybko na Zuzannę, jakby bojąc się, czy nie zinterpretowała splunięcia opacznie.