Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 14 (всего у книги 27 страниц)
– Po co mi to mówisz?
– Bo teraz masz taką samą motywację, ty ceprze sakramencki. Chcesz pomóc, bo uważasz, że jednak przyzwoitość obowiązuje. I nie lubisz, jak ci ktoś paskudzi w ogródku.
– A ty lubisz?
Krzeptowski tym razem roześmiał się już na głos.
– Widzisz? Przyznałeś się.
– Do niczego się nie przyznałem. Owszem, może coś jest na rzeczy, a raczej było…
– …bo sytuacja się zmieniła?
– Właśnie. Teraz mnie nie interesuje Wicherek, pan premier i nasze państwo. Chcę odzyskać Helenę. Tylko to się liczy.
– Wiem – Krzeptowski wierzył. Ten ton znał lepiej niż dobrze. Ośli upór i niedostrzeganie ryzyka oraz konsekwencji. A także śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszystkich, którzy staną na drodze.
– W tej sytuacji nie pytam, czy mi pomożesz, bo nawet nie mam prawa cię w to wciągać.
– Pytać? Znamy się długo. Nie musisz.
– Nie…
– Tak. I koniec tematu.
Milczeli przez chwilę.
– Dzięki.
– Nie ma za co. Obiecałem Helenie już dawno, że się będę tobą opiekował, pamiętasz?
Rzeczywiście, jeszcze przed wyjazdem do Afganistanu. Byli niespełna pół roku po ślubie.
Śnieg padał coraz gęstszymi płatkami. Poziome smugi mieniły się w świetle latarń. W zasięgu wzroku był tylko jeden samochód. O dziwo, na horyzoncie pojawił się pług, dziarsko zamiatając przestrzeń żółtym, ostrzegawczym światłem.
– Słyszysz? – Jakub ocknął się z zamyślenia. Krzeptowski przekręcił w prawo potencjometr przy radiu.
– …posłowie podjęli decyzję o kontynuowaniu bieżącej sesji posiedzenia sejmu. Aktualnie głosowana jest ustawa o natychmiastowym wprowadzeniu na terenie całego kraju stanu wyjątkowego. Marszałek sejmu Joachim Terlecki w krótkim uzasadnieniu stwierdził, że jest to konieczne, ponieważ rząd całkowicie nie panuje nad sytuacją. Do akcji wkroczy wojsko. Marszałek sejmu, jako pełniący obowiązki głowy państwa, przesłał do ministerstwa obrony narodowej wniosek o przeprowadzenie natychmiastowej mobilizacji wszystkich jednostek. – Marszałek Terlecki powiedział również, że w późniejszych godzinach wieczornych głosowany będzie kolejny punkt porządku obrad, podczas którego posłowie zajmą się nowelizacją konstytucji. Obecne zapisy ustawy zasadniczej są zdecydowanie nieadekwatne do wyzwania, przed jakim wszyscy stoimy, powiedział marszałek. Potrzebna jest bardzo silna władza wykonawcza, która będzie potrafiła stawić czoła najpoważniejszemu kryzysowi, z jakim Polacy mają do czynienia od zakończenia drugiej wojny światowej. Taki silny ośrodek to prezydent ze zwiększonymi prerogatywami, prezydent, który jest w stanie jeszcze w ciągu dzisiejszej nocy powołać rząd złożony z fachowców, ludzi nie lękających się wyzwań.
– Tyle marszałek Terlecki. Posłowie ciągle jeszcze rządzącej, ale już będącej w zdecydowanej mniejszości partii przyznają, że mamy do czynienia z bezprecedensowymi działaniami mającymi znamiona działań kryminalnych. Niektórzy mówią nawet o zamachu stanu. Żaden z nich nie chciał jednak wypowiedzieć się inaczej niż anonimowo – głos reportera był podniecony. Choć zawalił wigilijną kolację, czuł krew; paliwo, pokarm i sens istnienia mediów. Jakub przyciszył głos.
– Słyszałeś to samo co ja?
– No. Ale wolałbym, żeby to był sen.
– Nie wiem, co gorsze, mróz jak skurwysyn, czy skurwysyn u władzy.
– On sobie zapewnił właściwie legalną dyktaturę – Krzeptowski pokręcił głową. Aż wpadli w lekki poślizg. – Bo przecież zaraz mu uchwalą tę nowelizację.
– Premier wspominał o tym. Zdaje się, że gość przekupił połowę posłów z partii premiera i teraz ma większość.
– No to mu na pewno uchwalą. Kurwa, nie wiedziałem, że to takie proste. Wiesz, co mi przyszło do głowy?
– Wiem. Że zamiast ganiać nie wiadomo za czym, najprościej byłoby dobrać się do dupy panu marszałkowi.
– Nie uważasz, że tak byłoby prościej? Jak by go przycisnąć, tak po naszemu, to wyśpiewałby, kto mu to wszystko namotał. I za tym stoją porywacze Heleny, głowę sobie dam uciąć.
– Kuszące. Ale po pierwsze, nie bardzo wiem, jakbyśmy mieli dorwać pana marszałka i pogadać z nim na osobności. Poza tym to tylko hipoteza.
– Granicząca z pewnością.
– Być może. Mam ochotę pójść na skróty, wierz mi, ale tak się chyba nie da. Musimy pogrzebać, odwalić normalną policyjną ciesiołkę.
– Możemy trochę nie mieć możliwości. Tak poważnie, jak sobie wyobrażasz prowadzenie śledztwa w tych warunkach? – wysunął nieznacznie podbródek w stronę tego, co za szybą.
– Nie wiem. W ogóle o tym nie myślałem.
Krzeptowski nie odpowiedział. Oderwał na moment rękę od kierownicy i zgasił radio, bo przyciszony co prawda, ale nadal dobrze słyszalny bełkot reportera działał mu na nerwy.
Dojeżdżali do celu.
30.
Otworzyła szafę i wyjęła z niej sporych rozmiarów podłużną skrzynię z rączką umożliwiającą przenoszenie z miejsca na miejsce. Wsadziła klucz do zamka i przekręciła. Wieko odskoczyło. Podniosła je.
Na wierzchu leżał fabrycznie nowy pistolet maszynowy heckler & koch MP-5 w najnowszej wytłumionej wersji, z szynami montażowymi, przednim uchwytem i wysuwaną kolbą. Obok, w gąbkowych zagłębieniach: celownik optyczny, noktowizor, latarka oraz dziesięć magazynków.
Wyjęła górną półkę. Na niższym poziomie spoczywał równie nowy sig sauer, laserowy znacznik celu, latarka, tłumik i sześć zapasowych magazynków. Na trzecim poziomie nóż, rewolwer smith & wesson, mrozoodporna latarka.
Wprawnymi ruchami zaczęła składać broń. Do szyny montażowej pistoletu maszynowego przymocowała celownik optyczny, obok zamontowała latarkę. Do lufy siga dokręciła tłumik i przymocowała znacznik celu – efektem była broń umożliwiająca naprawdę ciche strzelanie, z możliwością wycelowania w ciemnościach.
Po dwóch kwadransach była gotowa. Ekwipunek i uzbrojenie zostały przejrzane, sprawdzone i przygotowane do użycia. Spojrzała na zegar. Szósta po południu. Zwykle o tej porze odpakowuje się bożonarodzeniowe prezenty.
Pomyślała, że najlepszym prezentem będzie sen. Ludzie, których zamierzała odwiedzić, raczej nie kładą się spać zbyt wcześnie. Głęboki przedświt, oto właściwa pora.
Zatem odpoczynek pozwoli się odpowiednio przygotować.
Pogasiła światła, zasłoniła szczelnie zasłony i położyła się. Przez chwilę słuchała ponurego wycia wiatru za oknem. Potem usnęła.
31.
Strażnik przy bramie sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego. Z pewnością był zmarznięty i chciał mieć z głowy niechcianych gości. Najpierw długo oglądał ich legitymacje służbowe, upoważnienie od premiera, potem dowód osobisty Jakuba. Na koniec wydął wargi.
– Nie mam żadnego polecenia, żeby panów wpuścić – powtórzył, już chyba po raz trzeci. Drżał wyraźnie. Sort mundurowy najwidoczniej wczesnozimowy, ani śladu przygotowań do stawienia czoła katastrofie klimatycznej. Ale ton i mina służbisty.
– Zawołaj przełożonego – powiedział Jakub, nachylając się ku otwartej po stronie Krzeptowskiego szyby. Zwykle łamanie biurokratów stanowiło niezłą zabawę, ale teraz naprawdę mu się spieszyło. – Migiem.
Tamten popatrzył niezdecydowany. Miał swoje rozkazy, była Wigilia, jego zmiana kończyła się za piętnaście minut. Chciał jak najszybciej opuścić posterunek i kłopoty z jakimiś przybłędami w starym gruchocie były ostatnią rzeczą, której sobie życzył. Z drugiej strony goście podtykali mu pod nos pismo z pieczęcią prezesa Rady Ministrów i jego osobistym podpisem. Znał ten podpis i tę pieczęć, do jego obowiązków należało nauczenie się ich na pamięć.
W końcu zdjął z widełek słuchawkę i rzucił do mikrofonu trzy krótkie zdania. Polecono mu czekać. Po chwili inny głos, znacznie głośniejszy i bardziej stanowczy, kazał mu niezwłocznie wpuścić gości. Strażnik aż musiał oddalić słuchawkę od ucha.
– Proszę – powiedział kwaśno. Cofnął się ponownie do budki i nacisnął guzik. Szlaban, pokonując opór narastającego oblodzenia, ze zgrzytem się podniósł.
Krzeptowski ostrożnie ruszył. Podjechali pod niski, piętrowy dom, którego kontury majaczyły przez śnieg. Zatrzymali się. Drzwi wejściowe były otwarte. Stał w nich postawny mężczyzna w swetrze. Zdawał się nie zwracać uwagi na temperaturę i wiatr.
– Dostałem telefon z kancelarii premiera. Panowie wybaczą. Strażnik zostanie ukarany – powiedział i uśmiechnął się życzliwie. Nosił wąsy, miał nadwagę i wyglądał na kompetentnego urzędnika państwowego wyższego szczebla.
– Starał się tylko. A jest zimno, więc był zły – machnął ręką Jakub. Całą tę operację chciał mieć jak najszybciej za sobą.
– Proszę do środka – powiedział energicznie wąsaty, po czym, gdy weszli, wyciągnął rękę i przedstawił się krótkim nazwiskiem, z rodzaju tych, które zapomina się po pięciu minutach.
– Formalności musi stać się zadość – powiedział przepraszającym tonem. – Wiem, że to strata czasu, ale muszę zobaczyć panów pełnomocnictwa.
– Proszę – Jakub podał mu kartkę otrzymaną od premiera wraz z policyjną legitymacją. Pomyślał, że musi pełnomocnictwo jakoś oprawić w plastik, ponieważ przy tym tempie używania już dziś wieczorem nie zostanie z niego zbyt wiele.
– Wszystko w porządku. A pan? – spojrzał pytająco na wielkiego górala.
– Komisarz Stanisław Krzeptowski. Jest moim współpracownikiem.
Policyjna blacha zawisła dziesięć centymetrów przed nosem gospodarza. Kontemplacja trwała trzy sekundy i również była formalnością.
– W porządku. Proszę zatem powiedzieć, czego panom potrzeba.
– Wszystkiego, co niezbędne – odparł Jakub. – Po pierwsze środka poruszania się skutecznego w warunkach polarnych. Myślałem o skuterach śnieżnych…
– Oczywiście. Ale mam dla panów coś lepszego – powiedział mężczyzna. – Proszę za mną, rozumiem, że panowie się spieszą, przejdźmy zatem od razu do magazynu.
Ruszyli w głąb budynku. Na końcu długiego korytarza gospodarz otworzył jedne z drzwi. Za nimi ukazały się schody prowadzące w dół.
– Nasz garaż i magazyn – wyjaśniającym tonem powiedział gospodarz.
– Poza tym odzież polarna. Kilka kompletów, powiedzmy… – Jakub zawahał się. Mówił do pleców mężczyzny schodzącego schodami przed nim. – …sześć. Broń. Żywność. Zapasy paliwa. Butle gazowe. Piecyki. Lampy. Latarki. Sprzęt łączności.
Nie był pewien, czy tamten słuchał. Plecy milczały jak zaklęte.
Po chwili znaleźli się na poziomie minus jeden, jakieś cztery metry pod poziomem gruntu. Gospodarz pstryknął umieszczonym na ścianie przełącznikiem.
Hala miała co najmniej trzysta metrów kwadratowych i była wysoka. Surowe betonowe ściany odbijały każdy dźwięk nieprzyjemnym, krótkim echem. Po bokach: kilka korytarzy ciągnących się do następnych pomieszczeń. Pod ścianami: stojaki z bronią i regały z różnorakim zaopatrzeniem. Stosy pudeł i kartonów oraz plastikowych kontenerów na kółkach. Bliżej środka: dwa terenowe bmw z napędem na cztery koła, wyglądające na całkowicie nowe. Pośrodku: czerwona, ogromna maszyna na szerokich gąsienicach.
Jakub aż gwizdnął z podziwu. Zarówno on, jak i Krzeptowski byli pod wrażeniem.
– Gdzie my w ogóle jesteśmy?
Gospodarz uśmiechnął się szeroko.
– Wie pan, staramy się, aby rząd był w miarę samowystarczalny w niektórych niespodziewanych sytuacjach. Tam – wskazał na sufit – jest coś w rodzaju centrum kryzysowego. Tu – machnął ręką kolistym ruchem – magazyn.
– Zadziwiające.
– No, to tylko mała część. Niezależnie od rządzącej opcji politycznej, niespodzianki nam niestraszne.
– Jestem pełen podziwu. Możemy przejść do konkretów?
– Oczywiście. Mówił pan o środku poruszania się. Proszę spojrzeć – gospodarz podszedł do krwistoczerwonej maszyny. – To ratrak, zeszłoroczny model. Benzynowy silnik o mocy trzystu koni mechanicznych, przystosowany do dużych przeciążeń i pracy w niskich temperaturach. Ma pan cały bak paliwa. I cztery kanistry zapasu. Benzyna jest dość odporna na niskie temperatury, pomimo to została wzbogacona, powinno być w porządku w temperaturze nawet minus sześćdziesiąt stopni. Oleje smarownicze arktyczne. Kabina mieści pięć osób. Kazałem zdjąć z pojazdu urządzenia do przygotowania tras narciarskich, poza pługiem, bo ten się może przydać. W zamian zamontowaliśmy platformę ładunkową, można na niej umieścić tonę ładunku. Tutaj – wskazał ręką – trzy skutery śnieżne.
Krzeptowski spojrzał na Jakuba, uśmiechnął się i kiwnął energicznie głową. To było znacznie więcej, niż się spodziewali. A gospodarz atakował dalej.
– Jakiego rodzaju broń panów interesuje?
– A co mamy do wyboru?
– Niech pan powie, co pana interesuje, a ja powiem, czy mogę pomóc.
– M-4?
– Ile sztuk?
– Pięć – odparł Jakub, udając, że nie widzi zdziwionego spojrzenia Krzeptowskiego.
– Bez problemu.
– Granatniki czterdzieści milimetrów.
– Podwieszane pod karabinem?
– Tak. Dwie sztuki.
– W porządku. Co jeszcze?
Jakub skrzywił się.
– Karabin snajperski?
– Sako albo H&K.
– Wezmę oba. Pięć pistoletów, komplet tłumików i laserowych znaczników celu. Amunicja. Latarki. GPS. Noktowizory.
– Oczywiście – mężczyzna wskazał regały pod ścianą. Żadnym gestem nie wyrażał zdziwienia.
– Odzież polarna, budę gazowe, oświetlenie, piecyki. Liofilizowana żywność.
– Żadnego problemu.
– Okej, w takim razie zabierajmy, co mamy zabrać, i zmykamy – Jakub spojrzał na zegarek. Miał dojmujące poczucie traconego czasu. Zdawał sobie sprawę, że przygotowania są niezbędne, ale chciał mieć to z głowy jak najszybciej.
Zaczęli wybierać sprzęt. Gospodarz był pomysłowy i uczynny, doradził wzięcie szeregu przydatnych elementów wyposażenia. Całość została spakowana w osiem kontenerów o różnych rozmiarach. Ułożyli je na platformie ładunkowej ratraka i przymocowali do szyn montażowych, starając się, by ładunek był symetrycznie rozłożony. Starannie przymocowali też skutery, po czym na stalowy stelaż naciągnęli grubą plandekę wykonaną z elastycznego i, wedle zapewnień producenta, odpornego na niskie temperatury brezentu.
– Ratrak prowadzi się lekko. Używa pan kierownicy jak w normalnym samochodzie.
– Dziękuję. Skodę panu zostawiamy. Zgłosimy się po nią… po wszystkim.
Gospodarz nie tracił dobrego humoru.
– Mam nadzieję, że panom się powiedzie. I że wyjdziemy z tej katastrofy bez strat – powiedział. Być może chodziło mu tylko o pogodę.
– Zobaczymy. Może się uda – odparł Jakub.
– Ja poprowadzę – Krzeptowski otworzył drzwi ratraka. – Kiedyś już miałem do czynienia…
Jakub wiedział, że Krzeptowski już miał do czynienia. Sam też miał, niestety, do czynienia, dlatego bez słowa zajął miejsce pasażera.
Krzeptowski chwilę rozglądał się po kabinie. Upewnił się, że gałka zmiany biegów jest na pozycji „N”, po czym nacisnął starter. Potężny silnik zaskoczył od razu. Krzeptowski pozwolił mu przez chwilę pracować na wolnych obrotach. Przyjrzał się włącznikom reflektorów – miał do wyboru kilka kombinacji, włącznie z umieszczonymi na ramie nad kabiną silnymi halogenami przeciwmgielnymi – po czym zapalił zwykłe drogowe światła.
Spojrzał z ukosa na Jakuba, jakby czekając na zachętę, nie doczekał się, więc wcisnął sprzęgło, wrzucił pierwszy bieg i lekko dodał gazu. Silnik wszedł od razu na wyższe obroty, Puścił sprzęgło i dwutonowa maszyna zadziwiająco lekko i płynnie ruszyła do przodu.
Gospodarz wyjął z kieszeni jakiś podłużny przedmiot, przycisnął guzik i ciężkie odrzwia, zlokalizowane dziesięć metrów przed ratrakiem, zaczęły się podnosić. Maszyna minęła je i wjechała na stromy, betonowy podjazd. Pokonała wzniesienie bez najmniejszego wysiłku, jakby go w ogóle nie zauważyła, po czym wyjechała na podwórze.
Krzeptowski lekko przyspieszył i skręcił w stronę bramy. Szarpnęło, jedna z gąsienic zatrzymała się, ratrak wykonał płynny skręt. Szlaban poszedł w górę i po chwili znaleźli się na ulicy.
32.
Obudził ją dzwonek telefonu. Przez chwilę zupełnie nie wiedziała, gdzie jest i co tak dotkliwie wwierca się w mózg. Gdy oprzytomniała i zapaliła światło, stwierdziła, że jest wpół do dziewiątej. Numer na wyświetlaczu był znajomy. Bez wahania odebrała połączenie.
– Tu Stefan. Możesz?
– Oczywiście – błyskawicznie odgoniła resztki snu. Oparła się na łokciu i mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha.
– Chcesz się spotkać?
– Powiedz przez telefon.
– Okej. Mamy pewne ustalenia – głos, jak zwykle piskliwy i połykający niektóre głoski, był przytłumiony. Jego właściciel musiał być bardzo zmęczony.
– Mów – usiadła na łóżku i opuściła stopy na podłogę.
– Sprawa najprawdopodobniej wydarzyła się przed szóstą rano. Pod dom podjechała karetka pogotowia. Do środka weszło dwóch gości z noszami i trzeci, jakby lekarz. Zadzwonili do mieszkania twojej matki. Dlatego im otworzyła i dlatego nie ma żadnych śladów walki. Po prostu zaskoczyli ją. Została zastrzelona pojedynczym strzałem w głowę z bliskiej odległości. Nie znaleźliśmy łuski, ale kulę owszem, pojechała już do laboratorium. Zresztą rodzaj broni, jakiej użył zabójca, nie jest chyba w tej chwili taki ważny. Z pokoju dziecka, tak nam się wydaje, zniknęło część ubrań, co może jest pewnym pocieszeniem. Zamierzają ją trzymać. Czy twoja córka używała pieluch?
– Używała.
– Nie ma ani jednej. Też zabrali. Raczej będą negocjować.
– Jeszcze nikt się nie skontaktował.
– To może potrwać, wiesz przecież.
– Wiem – zamknęła oczy. Czuła suchość w ustach. – Znaleźliście jakieś ślady?
– Trochę. Obuwie, jakieś cząstki bawełnianych włókien. Niestety typowe. Ale…
– No?
– …może mamy coś jeszcze. Mieszka obok taka sąsiadka, wygląda na wścibską babę, której się nudzi.
– Brożkowa.
– Dokładnie. Przesłuchaliśmy ją. Twierdzi, że nie mogła spać i wyglądała przez okno. Akurat, kiedy podjechała ta karetka.
– Ona zawsze wygląda przez okno.
– Tak właśnie myślałem. Potem obserwowała przez wizjer tych rzekomych sanitariuszy. Sporządziliśmy prowizoryczny portret pamięciowy.
Zuzanna zamarła. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
– Masz możliwość wysłania e-maila?
– Tak. Mamy tu laptopa z bezprzewodowym Internetem.
– Przyślij mi te portrety.
Tym razem milczenie zapadło po drugiej stronie linii.
– Czegoś mi chyba nie mówisz.
– Taka była umowa.
– Pracowałoby mi się lepiej, gdybym więcej wiedział.
– Nie. Pracowałoby ci się znacznie gorzej.
Westchnienie.
– Dobra. Przyślę. Podaj adres.
Zuzanna przekazała żądaną informację, po czym rozłączyła się bez pożegnania. Wstała i podeszła do laptopa. Włączyła go. Z kieszeni kurtki wyciągnęła otrzymanego od hakera pendrive’a. Były na nim zdjęcia zabójców znalezionych w zasobach rozmaitych rządowych agencji. Włożyła pendrive’a do gniazda USB, kliknęła odpowiedni folder, po czym otworzyła wszystkie sześć zdjęć i zminimalizowała je, by zajmowały tylko lewą część ekranu. Zalogowała się do sieci, wpisała adres serwera, na którym miała skrzynkę pocztową.
Czekając na e-maila, siedziała bez ruchu. Sen odszedł, jednak nie zwracała na to uwagi, choć wiedziała, że aby być stuprocentowo skuteczną, powinna jeszcze się przespać.
W końcu komputer pisnął i zasygnalizował przyjście korespondencji. Zuzanna otworzyła e-maila, skopiowała załączniki na twardy dysk i odłączyła komputer od sieci.
Dopiero wtedy otworzyła wszystkie trzy pliki.
Bingo.
Już pierwszy z nich przedstawiał jednego z mężczyzn ze zdjęcia. Podobieństwo nie było uderzające, portrety pamięciowe z reguły nie przypominają ostrej fotografii, czasami jednak, przy odrobinie szczęścia, zawierają pewną ogólną charakterystykę twarzy, jakiś specyficzny grymas, układ oczu lub ust, szczególny kształt nosa…
Z lewej części ekranu wybrała jedno ze zdjęć, powiększyła je, po czym porównała z rysunkiem po prawej.
Żadnych wątpliwości. Gruba szyja, niebieskie, jakby wodniste oczy, krzywy, najwyraźniej złamany nos. Twarz, której nie sposób zapomnieć. Zuzanna zapamiętała ją już u hakera.
Otworzyła plik z charakterystykami personalnymi.
Jefrim Walkiewicz, lat 41, obywatel Białorusi, były zawodowy podoficer KGB, sekcja antyterrorystyczna, od dwóch lat na emeryturze. Obecnie wolny strzelec.
Wzrost, waga, kolor oczu. Przypuszczalny adres.
Dopiero po półgodzinie uspokoiła się na tyle, by wrócić do łóżka. Ponownie zgasiła światło, przykryła kołdrą i zamknęła oczy. Sen nadszedł niechętnie, ciężko, niczym duszący opar.
33.
– Musimy się zatrzymać – powiedział Krzeptowski.
– Wiem – westchnął Jakub. Sama myśl o opuszczeniu kabiny powodowała przypływ złego humoru. – Zróbmy to teraz. Potem mogę nie mieć motywacji.
Krzeptowski skręcił ostrożnie, wjechał na chodnik – przypuszczalnie, bo sam chodnik przykryty był kilkunastocentymetrową warstwą śniegu, którego zresztą z każdą minutą przybywało – po czym zatrzymał się.
Dopięli kurtki, założyli czapki oraz rękawice i wyszli na zewnątrz.
Choć wiatr starał się za wszelką cenę zniechęcić ich do podejmowania wysiłku, sprawdzili ratrak niezwykle starannie. Każdy zakamarek, każdą osłoniętą powierzchnię, każdy schowek. Poświęcili na to dwadzieścia drugich minut, jednak nie znaleźli nic.
Jakub był zły. Chciał mieć to z głowy, wiedział, że coś powinni znaleźć, jednak maszyna była czysta.
– Zostaje szoferka – krzyknął prosto w ucho Krzeptowskiego, gdy spotkali się przy lewej gąsienicy, obaj tak samo bezradni. – Tam jest fabrycznie wmontowany GPS, może mieć moduł komórki i wysyłać lokalizację.
– Nie damy rady sprawdzić, nie mamy urządzeń – odkrzyknął Krzeptowski. – Musielibyśmy wszystko rozwalić.
– Może to nie jest zły pomysł.
– Może nie.
Weszli do szoferki. Krzeptowski sprawdzał każdy centymetr powierzchni, siedzenia, tapicerkę, podsufitkę, wszystkie schowki. Jakub natomiast przyjrzał się GPS-owi, stanowiącemu fabryczne wyposażenie maszyny. Nie nosił znamion ingerencji, ale to akurat o niczym nie świadczyło – doświadczony monter byłby w stanie rozmontować deskę rozdzielczą i złożyć ją z powrotem bez żadnych widocznych śladów. Tyszkiewicz doszedł do wniosku, że musiałby zdemolować połowę deski, a niewykluczone, że ich życie będzie zależeć od sprawnego funkcjonowania umieszczonych w niej urządzeń. Pozostawienie ich w nienaruszonym stanie leżało niewątpliwie w interesie wszystkich obecnych i potencjalnych uczestników misji. Toteż wyciągnął ze skrzynki narzędziowej niewielki krzyżakowy śrubokręt, odkręcił dwie małe śrubki zabezpieczające skrzynkę z bezpiecznikami, zdjął pokrywę i chwilę przyglądał się dwóm rzędom małych blaszek. W końcu wyciągnął jedną z nich, zerknął na ekran GPS-a i stwierdził, że trafił za pierwszym razem. Ekran był ciemny i martwy.
– Moduł komórkowy może siedzieć gdzieś z tyłu i mieć własne zasilanie.
– Może. Pewnie ma. Ale GPS raczej nie, działałby.
– Możliwe. Jesteś pewien?
– Niczego nie jestem pewien. Spędzimy tu mało czasu – pokazał oczami na kabinę. Podsłuch. Krzeptowski zrozumiał.
– Oczywiście. Jedziemy?
– Nie mamy innego wyjścia.
Krzeptowski uruchomił silnik i ruszyli ponownie.
Jakub sądził, że poruszanie się pojazdem przystosowanym do pracy w ciężkich, górskich warunkach, o szerokich na metr gąsienicach dostarczy mu więcej emocji. Ale komfort jazdy był porównywalny do średniej klasy samochodu, silnik pracował tylko umiarkowanie głośno, Krzeptowski już po trzecim zakręcie nabrał wprawy i nauczył się unikać szarpania oraz gwałtownych zmian prędkości. Toteż na miejsce przyjechali bez przygód, jeśli nie liczyć obserwacji coraz bardziej pogarszającej się pogody.
Temperatura przekroczyła minus dwadzieścia stopni. Wiatr wiał silniej, niż zanim się pojawili w magazynie, Jakub oceniał jego prędkość na jakieś czterdzieści kilometrów na godzinę. I śnieg. Jeszcze niezbyt duże, ale coraz gęstsze płatki lecące niemal równolegle do powierzchni ziemi, oblepiające wiaty przystankowe, latarnie i domy, tworzące już pierwsze zaspy na ulicach. Przejechawszy niemal całą dzielnicę, spotkali tylko dwa śnieżne pługi, wyglądające niczym Robinson z Piętaszkiem na bezludnej wyspie.
Wyspa nie była jednak całkiem bezludna.
Gdzieś w oddali przemknął niepewnie autobus, tramwaj zazgrzytał na zalodzonych szynach, ale kompletny brak przechodniów i niemal całkowity brak ruchu samochodowego powodował skojarzenia z lodową pustynią.
Wtedy Jakubowi po raz pierwszy przemknęła przez głowę myśl, że to wszystko robi się niepokojąco podobne do, widzianego do tej pory tylko w niezliczonych filmach, krajobrazu będącego skutkiem jakiegoś globalnego kataklizmu. Otrząsnął się. Musi myśleć o czymś innym. Konkrety, zadania, cele, bieżące działania. Tak wygląda lekarstwo.
Dojechali pod jeden z wielu anonimowych, nowych bloków na Ursynowie, o trzy kilometry od mieszkania Jakuba. Krzeptowski wyciągnął z kieszeni pilota, wrota garażu ze zgrzytaniem zaczęły się unosić.
– Nie jestem pewien, czy się zmieścimy – mruknął Jakub. Otworzył drzwi i wysiadł. – Zjeżdżaj powoli, będę cię asekurował.
Zeskoczył lekko ze stopnia i stanął z boku, tuż przed otwartymi wrotami do podziemnego garażu. Ratrak mruknął nieco głośniej i zaczął się toczyć w dół. Powoli zbliżał się do wjazdu, Jakub ocenił, że raczej się zmieści, machnął ręką i Krzeptowski lekko nacisnął gaz.
Nie zmieścił się. Coś chrupnęło głośno, rozległ się brzęk tłuczonego szkła i po szoferce popłynęło żółte konfetti. Krzeptowski nawet tego nie słyszał, reszta pojazdu była o metr niższa od wrót, więc ratrak bez dalszych przeszkód popełzł w kierunku wolnego miejsca.
Z hukiem opadła brama i oddzieliła garaż od wycia wiatru. Po chwili umilkł także warkot silnika.
Zapadła cisza.
Jakub podszedł do ratraka. Drzwi otworzyły się. Krzeptowski zeskoczył na ziemię.
– Co to było?
– Straciliśmy oba ostrzegawcze migacze – odpowiedział Jakub, oglądając sterczące na ramie kikuty. – Gdyby było o dwa centymetry niżej, stracilibyśmy również halogeny.
Krzeptowski spojrzał obojętnie.
– Mniejsza z tym – machnął ręką. – Migacze raczej nie będą nam potrzebne.
– Trzeba by te druty jakoś zabezpieczyć, bo jak się dostanie trochę wilgoci, może być zwarcie.
– Zakleimy taśmą. A teraz bierzmy się do roboty.
W milczeniu i pośpiechu zaczęli rozpakowywać zapasy. Krzeptowski odpinał kontenery i ostrożnie podawał Jakubowi. Ten, korzystając z kółek, odtaczał je pod drzwi, za którymi były windy. Po kwadransie na platformie ładunkowej pozostały tylko skutery zapakowane w największy, zamknięty na klucz kontener.
Krzeptowski zamknął drzwi ratraka. Musieli skorzystać z dwóch kursów windy, by wwieźć wszystkie zapasy na czwarte piętro. Gdy w końcu zamknęli za sobą drzwi mieszkania, byli spoceni.
W mieszkaniu, choć przestronnym, nagle zrobiło się ciasno.
Krzeptowski zdjął kurtkę i sweter, po czym wyciągnął z kieszeni komórkę. Wybrał numer figurujący w liście kontaktów jako numer jeden.
– Jadwiga? Czołem. Tu twój ulubiony góral. Jak idzie? Skończyliście? Świetnie. Jedziecie? Aha, dopiero ruszyliście. Znaleźliście coś? Super, ale nie mów. Pogadamy jak dojedziecie. Przygotujemy kolację. Uważajcie na siebie, naprawdę jest paskudnie. Pa, czekamy.
Zrobiło mu się gorąco, ale pomyślał, że to od wysiłku i gwałtownej zmiany temperatury. Mieszkanie było ciepłe, jasno oświetlone i przyjazne. Zdawało się mówić, że razem są w stanie przetrwać każdą przeciwność losu.
– No, Kubuś, mamy długą noc przed sobą. Leć pod prysznic, ja tu trochę rozpakuję, a potem się zamienimy.
– Dzięki. Właśnie miałem zaproponować…
– Nie ma co gadać.
Gdy za Jakubem zamknęły się drzwi łazienki, Krzeptowski wziął się ostro do roboty.
On, Jadwiga i Tolak cały ranek ciężko pracowali. Zrzucili się po pięćset złotych i zakupili sporo żywności i potrzebnego ekwipunku. Ale potem wszyscy byli dość zajęci, toteż torby z żywnością i różnorakimi artykułami przemysłowymi stały w korytarzu i kuchni. Kontenery przyniesione z dołu do reszty wypełniły każdy wolny kąt.
Komisarz postanowił podejść do sprawy systematycznie. Otworzył przepastną lodówkę i wyrzucił z niej wszystko, co stare, przeterminowane lub niepotrzebne. Włączył nieużywaną dotychczas zamrażarkę – przyszło mu do głowy, że to całkiem zbędny gest, wystarczy wystawić coś za okno, a bez trudu będzie można uzyskać efekt naprawdę głębokiego mrożenia – i zaczął wrzucać do niej zapasy przeznaczone na później. W lodówce ułożył artykuły mające pójść na pierwszy ogień. Na półkach w spiżarni poukładał konserwy, kartony soku, dżemy, wielkie torby płatków śniadaniowych, kilka zgrzewek mleka, warzywa, worek ziemniaków, makarony, ryż. Pod kran podstawił jeden z dziesięciu zakupionych rano plastikowych kanistrów. Butle gazowe wrzucił do szafy w przedpokoju, na półkach powyżej poukładał lampy zasilane gazem oraz dwa piecyki.
Do sypialni wrzucił po dwa koce i śpiwory. Dodatkowe koce, a także młotek i gwoździe położył przy największym z okien.
Musiał się rozebrać do koszulki, taki był zapracowany.
W salonie ułożył kontenery z bronią i amunicją. Ich rozpakowanie zostawił na później, nie spieszyło się.
Dopiero po półgodzinie Jakub wynurzył się z łazienki, owinięty w ręcznik. Był przygarbiony i sprawiał wrażenie postarzałego. Stare blizny blado odcinały się od skóry. Bez pośpiechu otworzył torbę zabraną z Wiejskiego Domku, przez chwilę zastanawiał się, co wybrać, po czym założył na siebie bieliznę i polarowy dres.
– Moje ubranie nie nadaje się do niczego – powiedział usprawiedliwiającym tonem.
– Luzik. Wybór jest.
– Dobra. Co mam robić?
– Możesz zasłonić okna kocami. A potem dalej rozpakowuj kontenery.
– Można mu zaufać?
Krzeptowski był już w połowie drogi do łazienki. Przyzwyczajony do nagłych zmian tematu, jednak odrobinę się zawahał.
– Tolakowi? – zapytał na wszelki wypadek.
– Tolakowi – Jakub wyglądał na zniecierpliwionego. – Pytam, czy możemy go uważać za sojusznika.
Krzeptowski zastanawiał się nad tym od wczoraj.
– Zależy w jakiej sprawie – powiedział ostrożnie, gdy milczenie stało się stanowczo zbyt długie. Postanowił na razie zrezygnować z kąpieli. – Wygląda na zmartwionego, ale sam wiesz, jakie służby potrafią prowadzić gierki…
– Wiem. Mieliśmy tego po uszy…
– No. Tylko że…
– Mów.
– … sprawia wrażenie szczerego.
– Sprawia wrażenie.
– Wiem, to bzdet.
– Wrażenie może być istotne – Jakub był jakiś nieobecny. Dawno go takim Krzeptowski nie widział. Może w zeszłym roku, podczas zjazdu z Kasprowego. Obaj wtedy mało nie zginęli. – Pytanie, czy może nam pomóc znaleźć Helenę.
– To ta sama sprawa.
– Wiem. Wszystko się jakoś dziwnie łączy.
– Dokładnie. Więc jeżeli będzie chciał pomóc nam odszukać Lenę, będzie po naszej stronie i w innych sprawach.
– No więc można mu zaufać czy nie?
Znowu milczenie trwało dłuższą chwilę.
– Miejmy go na oku. Nie zostawiajmy samego. Posłuchajmy, co ma do powiedzenia. Zobaczmy, czy naprawdę pomaga.
– Dobry plan – Jakub uśmiechnął się samymi ustami. I dodał zupełnie nieoczekiwanie: – Lena ma romans. Z Zuzanną.
Krzeptowski, który otwierał właśnie kontener zawierający broń, zamarł. Wieko odbiło się na zawiasach i opadło z trzaskiem. Komisarz nawet nie mrugnął. Po prostu wpatrywał się w Jakuba.