355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 24)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 24 (всего у книги 27 страниц)

Mina jej zrzedła, gdy wyjrzała za okno. Poprzez niewielki niezamarznięty fragment szyby dostrzegła kłębiącą się zamieć i gęstą mgłę. Dopiero teraz zwróciła uwagę na ponure wycie wiatru. Pomyślała ze wstrętem o spędzeniu nadchodzących godzin pod jednym dachem z żywymi i martwymi strażnikami, ale stwierdziła, że nie ma wyboru. Próba ucieczki z Zosią oraz osłabioną, wyczerpaną i chorą Zuzanną w taką pogodę mogłaby zakończyć się wyłącznie katastrofą.

Poczuła dojmujące zimno. Ponownie ominęła strażników i obejrzała drzwi wejściowe. W zasadzie mogła sobie darować – po drzwiach pozostało tylko wspomnienie. Pomyślała, że to właściwie jest sprawa kluczowa: jeśli nie uda się zasłonić wejścia, dom wychłodzi się w ciągu kwadransa i nikt nie przeżyje do rana. Niewiele się namyślając, pomagając sobie bronią jak dźwignią, wyjęła z zawiasów drzwi prowadzące do salonu. Były oczywiście znacznie cieńsze i nieco węższe od wejściowych, ale mogły stanowić pierwszą barierę dla śniegu i wiatru. Z niemałym trudem przystawiła je do otworu wejściowego. Napór powietrza zmniejszył się nieco. Podparła prowizoryczną zasłonę krzesłem, by wiatr jej nie wywrócił. Potem pomyśli nad czymś solidniejszym.

Zeszła do piwnicy i zajrzała do Zuzanny. Była nadal nieprzytomna. Ręce i twarz rozgrzewały się bardzo powoli, puls i oddech odzyskały jednak regularność.

Usłyszała stukanie.

Po dłuższej, wypełnionej przerażeniem chwili sięgnęła po leżący obok pistolet maszynowy i skierowała lufę w stronę drzwi. Stukanie dochodziło gdzieś z korytarza.

– Jest tam ktoś? – męski głos, stłumiony, ale wyraźny. Z pewnością nie należał do żadnego ze strażników, którzy zamaskowani odwiedzali ją w celi trzy razy dziennie, przynosząc jedzenie. Należał natomiast…

Helena przypomniała sobie małą imprezkę z kolegami Jakuba z pracy. Jakub wyraźnie był zadowolony z wrażenia, jakie zrobiła na tych ludziach (nawet na takiej małej, cycatej, na którą Staszek Krzeptowski patrzył jak kot na mleko), pamiętała, że bawiła się świetnie. Z kilkoma z nich dawało się nawet porozmawiać na inne tematy niż praca w policji. I teraz wydało jej się (nie była pewna, bo jej pewność siebie mocno osłabła ostatnimi czasy), że ten głos należał do jednego z poznanych wtedy policjantów. Nie pamiętała jego nazwiska.

– Jest tam ktoś? – usłyszała ponownie. Tym razem już wyraźnie, głos dochodził zza stalowych drzwi w głębi korytarza, identycznych z tymi, które jeszcze do niedawna odgradzały jej celę od świata zewnętrznego.

– Jestem uwięziony. Proszę mnie wypuścić.

Helena nacisnęła na klamkę. Zamknięte. Nie dostrzegła żadnych zewnętrznych rygli ani zasuwek. Pomyślała o trzymanej w ręku broni, ale nie była pewna, czy zdoła strzelić w taki sposób, by nie zrobić sobie krzywdy. Byłoby idiotycznie utonąć przy wejściu do portu.

– Proszę poczekać. Muszę znaleźć klucz – krzyknęła.

– Poczekam – głos mężczyzny wyraźnie się ożywił. Zabrzmiała w nim prawdziwa nadzieja. – Pewnie, że poczekam.

Klucz. Gdzie może być? U strażników oczywiście. Należy ich zapytać.

Ponownie poszła na parter. Światło latarki osłabło w widoczny sposób. Jeżeli się nie pospieszy, zostanie sama, w ciemnym, pustym, obcym domu, z dwoma strażnikami, którzy tylko czekają na okazję, by wyzwolić się z pęt i na powrót zagonić więźniów do cel.

Ale strażnicy na razie okazji się nie doczekali; siedzieli tam, gdzie ich zostawiła, przykrępowani do wmurowanego w ścianę kaloryfera. Pęta założone przez Zuzannę okazały się wystarczające.

– Gdzie jest klucz do cel? – zapytała, świecąc jednemu ze strażników prosto w oczy.

Tamten patrzył z wściekłością, po czym splunął. Nie wykazywał nawet odrobiny empatii.

– Gdzie jest klucz do cel? – powtórzyła odrobinę głośniej.

Tym razem splunięcia nie było, pozostało tylko złe spojrzenie i obietnica rozkosznej zemsty, w razie gdyby autor spojrzenia jakimś cudem uwolnił się z więzów.

Helena nie dała mu takiej szansy. Podniosła pistolet maszynowy i wycelowawszy wysoko ponad głowę opartych o ścianę ochroniarzy, nacisnęła spust.

Kopnęło, zarzuciło lufą. Seria dziesięciu pocisków wywaliła całkiem zgrabny ścieg metr ponad strażnikami. Obaj krzyknęli odruchowo i zaczęli kasłać, zakrztusiwszy się opadającym na nich ceglanym pyłem. Helena dała im minutę, walcząc w tym czasie z upajającą satysfakcją i podnoszącym włosy na głowie poczuciem siły.

– Gdzie są klucze od cel? – zapytała po raz trzeci, gdy uznała, że strażnicy mogą skoncentrować się na pytaniu i odpowiedzi.

Odpowiedź przyszła szybko, można rzec, odwrotna pocztą. – W kieszeni – powiedział ten drugi. Pokazał oczami. – U mnie w kieszeni.

Helena przyjrzała się uważnie więzom (obaj mężczyźni mieli ręce skrępowane na plecach i przywiązane do kaloryfera, nogi związane w kostkach) i doszła do wniosku, że jedyne niebezpieczeństwo, jakie jej może grozić, to niespodziewane kopnięcie. Uważając zatem, by nie znaleźć się w zasięgu nóg obu ochroniarzy, obeszła ich ostrożnie i trzymając broń jedną ręką oraz świecąc prosto w oczy niedawnemu rozmówcy, włożyła mu rękę do kieszeni kombinezonu. Spodziewała się Bóg wie czego, ale po prostu wyciągnęła pęk kluczy. Możliwe, że tamci byli kiepsko opłacani. Albo zaczęli marznąć.

W każdym razie: żadnych niespodzianek.

Czym prędzej zeszła na dół. Drżącymi rękoma, przy naprawdę słabym świetle latarki, zaczęła dobierać klucze. Za trzecim razem powiodło się. Klucz zgrzytnął i przekręcił się lekko. Nacisnęła na klamkę. Drzwi poddały się bez oporu.

W świetle latarki ukazał się chudy, wysoki facet w okularach, z obandażowaną głową. Przysłonił oczy ręką i cofnął się nieco. Helena przypomniała sobie.

– Antoni? Antoni Smotrycz? – zapytała.

– To ja. Wybawco, kim jesteś?

– Helena, żona Jakuba Tyszkiewicza. Witaj na wolności.


48.

Przestępca?

Nie wyglądał na to. Wyglądał jak zdrowy, pozbawiony trosk fizycznych i materialnych obywatel, zdobywca świata, kolekcjoner sztuki. Pomimo tego, że siedział na brzeżku krzesła, ze skutymi z tyłu rękoma, które przeszkadzały w zajęciu wygodniejszej pozycji, spoglądał na Jakuba bez cienia niechęci czy agresji. Ot, mina wyrażająca zniesmaczenie i zniecierpliwienie zaistniałą sytuacją. Musiał być bardzo pewny siebie, ten pan Wieszczycki.

– Pamięta pan, za ile kupił obraz „Nieuchwytny”? – zapytał Jakub od niechcenia. Nadal nie mógł rozgryźć tego faceta.

– Będziemy rozmawiali o moich transakcjach? – Wieszczycki nawet nie drgnął. – Ciekawe.

– Będziemy rozmawiali o różnych rzeczach – Jakub patrzył mu prosto w twarz, starając się dostrzec coś, co pozwoliłoby nakierować tę bezsensowną wymianę zdań na właściwy tor. – Ale chciałbym zacząć od tego właśnie. Za ile kupił pan obraz?

– Nadkomisarz, tak? Dobrze zapamiętałem? Ma pan stopień nadkomisarza? A zatem, panie nadkomisarzu, oświadczam, że nie będę z panem rozmawiał na ten ani na żaden inny temat…

– Ile, panie Wieszczycki? – Jakub nie podnosił głosu i starał się nawet nie mrugnąć.

– Natomiast proponuję, a właściwie radzę ze szczerego serca, by wykręcił pan numer któregoś ze swoich zwierzchników, na przykład komendanta stołecznego policji, zreferował mu pokrótce sytuację i zapytał o dalsze instrukcje.

– A zatem nie może pan sobie przypomnieć. No dobrze. Wrócimy do tego jeszcze. Proszę powiedzieć, od kogo pan kupił ten obraz.

– Telefon.

– To proste pytanie. Od kogo pan kupił obraz? Nie chce pan powiedzieć, ile pan zapłacił, ale ja sądzę, że obraz jest bardzo cenny. Pamięta pan zatem nazwisko autorki. Niemożliwe, aby pan wydał kupę pieniędzy na dzieło malarza, którego pan nie zapamiętał. Mylę się?

– Niech pan dzwoni. Sądzę, że to ostatnia szansa…

– Widzę, że szwankuje panu pamięć. Postaram sieją odświeżyć – Jakub wstał i zbliżył się do Wieszczyckiego. Sięgnął głęboko do kieszeni kurtki. Po chwili wyciągnął z niej niewielki kartonik, może osiem na dziesięć centymetrów. Podsunął go przesłuchiwanemu pod nos. – To ta osoba, prawda? Autorka „Nieuchwytnego”. Nazywa się Helena Berezowiec. Naprawdę pan jej nie pamięta?


49.

W toalecie, tak zwykle cichej i zwyczajnej, wybuchło iście dantejskie piekło.

W ciągu minuty zaroiło się od funkcjonariuszy. Błyskawicznie rozbroili obu mężczyzn – ten postrzelony miał na sobie kamizelkę kuloodporną, więc jego obrażenia ograniczały się do złamanego żebra – skuli ich i po krótkich przepychankach kompetencyjnych, powiedli w kierunku piwnic, gdzie mieściły się policyjne areszty. Tolak chętnie by ich przesłuchał, ale uznał, że ma ważniejsze sprawy na głowie; na czele listy znajdowało się schwytanie komisarza Henryka Niespodzianego.

Okazało się to nadzwyczaj łatwe. Henio, tuż po wskazaniu drogi do pokoju Jadwigi wezwanym przez siebie cynglom, wpadł w panikę i postanowił niezwłocznie wynieść się do wszystkich diabłów. Przy wyjściu został jednak zatrzymany przez pełnego podejrzeń dyżurnego. Zanim zdołał wytłumaczyć, dlaczego pomimo wszczętego alarmu i strzelaniny musi oddalić się z terenu komendy, pościg ukazał się w drzwiach i Henio został aresztowany. Tolak tym razem nie dał sobie go wydrzeć z rąk. Po krótkiej awanturze, wsparty przez Jadwigę, która machała pełnomocnictwem i krzyczała niczym syrena okrętowa, udało się w końcu zasiąść w gabinecie, uprzednio starannie zamknąwszy drzwi na klucz.

Tolak darował sobie wstępy, w rodzaju „dlaczego to zrobiłeś, Heniu?”. Zadawał proste, krótkie pytania. Ku swemu zdziwieniu, otrzymywał jasne, wyraźne odpowiedzi. Henio najwyraźniej liczył na docenienie jego dobrej woli i chęci zmazania win. Tolak był skłonny obiecać mu wszystko.

Tak, mówił Henio, brał pieniądze. Od mniej więcej roku. Stała pensja, plus premia za ekstrawiadomości. Ostatnim jego zadaniem było monitorowanie poczynań zespołu i meldowanie o każdym ruchu. Nie, nie domyśla się powodów. Nie wspomniano o tym. Podano mu numer alarmowy, na który miał dzwonić w razie wykrycia czegoś interesującego. Rutynowe meldunki składał e-mailem, zaszyfrowanym, codziennie wieczorem. Nie, nie zna mocodawców. Wie, że jeden z nich ma na imię Jurij. Czy jest szefem? Nie, raczej nie. Wygląda na generała, ale nie głównodowodzącego. Kontakt przy pomocy komórki. Pod dwa wbite w książkę telefony. Ten pierwszy rutynowy. Ten drugi alarmowy. Hasło, odzew. Czy jego goście byli naprawdę z cebeesiu? A kto to może wiedzieć. Trzeba by ich zapytać. Może też okażą się skłonni do współpracy.

Tolak w końcu zadzwonił po dyżurnego i przekazał Henia w ręce dwóch barczystych policjantów. Bez słowa wyprowadzili komisarza, a polecenie zapewnienia mu osobnej celi skwitowali ledwie widocznym wzruszeniem ramion.

Tolak właśnie miał dać hasło do odwrotu, gdy ponownie otworzyły się drzwi. Mężczyzna, który w nich stanął, był niezwykle przystojny i miał życzliwy wyraz twarzy. Wełniany sweter leżał na nim, jakby był robiony na miarę.

– Nadkomisarz Ludwik Mailert, Centralne Biuro Śledcze. Macie państwo chwilę? – zapytał.

– Ja nie mam. Muszę zadzwonić – odparła Jadwiga.

– Poczekaj. Panie nadkomisarzu, mogę pana przeprosić na pięć minut? Musimy skończyć pewną rozmowę.

Gdy po trzystu sekundach Mailert ponownie stanął w drzwiach, Jadwiga właśnie wychodziła. Gość spojrzał na nią z zainteresowaniem, ale zignorowała go. Miała dość wizyt cebeesiu, dziś i w przyszłości.

Mailert rozsiadł się na krześle.

– To pan ujął dwóch sprawców włamania do mieszkaniu przy Zamenhofa?

Tolak spojrzał na niego ze zdumieniem. O czym facet mówi? Włamanie? Ach, tak. Dwóch typków na klatce schodowej, roztrzęsiona staruszka, tetetka, sztamajza do łamania zamków… Kiedy to było? Rok temu? Dwa lata? Wieczność?

– Owszem.

– Dlaczego?

– Słucham?

– Dlaczego pan ich ujął? Zajmuje się pan łapaniem włamywaczy?

– A pan?

– No więc?

– Po co pan pyta?

– Bo z natury jestem ciekawski. Więc?

– Proszę posłuchać. Mieliśmy tu przed chwilą strzelaninę. Goście podawali się za oficerów pańskiego biura. Jestem piekielnie zmęczony. Mój dzień pracy skończył się jakiś czas temu. Może mi pan zdradzić, dlaczego mam odpowiadać na pańskie pytania?

Mailert westchnął. Wstał, wyciągnął zza pazuchy niewielki kartonik i podsunął Tolakowi pod nos.

– Zna pan tego człowieka?

Naczelnik.

– Znam.

– Prowadzę śledztwo w sprawie jego śmierci.

– Co mają z tym wspólnego włamywacze?

– To nie byli zwykli włamywacze. Dlatego interesuje mnie pański udział.

– Jestem o coś podejrzany?

– Przeciwnie. Może nam pan pomóc wyjaśnić niektóre rzeczy.

– A pan mi wyjaśni?

– Być może. O ile usłyszę odpowiedź na pytanie.

– O Boże…

Tolak zamilkł na chwilę. Facet wyglądał na takiego, którego trudno zniechęcić.

– No dobrze. To był czysty przypadek. Musiałem odbyć rozmowę telefoniczną. Na zewnątrz się nie dało, wszedłem na pierwszą z brzegu klatkę schodową. Zauważyłem tych typków włamujących się do jakiegoś mieszkania. Powiedzmy, że poczułem w sobie konieczność wykazania odpowiedzialnej postawy. Zatrzymałem ich. Tyle.

Mailert roześmiał się.

– Piękny ciąg przypadków.

– Ale prawdziwy.

Spoglądali na siebie w milczeniu.

– Z pistoletu, który im pan zarekwirował, kilka miesięcy temu zastrzelono córkę prezesa Najwyższej Izby Kontroli – powiedział Mailert od niechcenia. – A wie pan, do kogo włamywali się ci ludzie?

– Powinienem?

– Do matki naczelnika Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Pana niedawnego szefa. Podobno nie chcieli jej zrobić nic złego, tylko nastraszyć porządnie. Mimo że sprawcy zostali aresztowani, kilka godzin później naczelnik popełnił samobójstwo. Może jednak zechce mi pan opowiedzieć całą historię dokładniej?


50.

W ciągu krótkiej chwili Krzeptowski z targanego dzikim niepokojem pesymisty stał się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Wystarczył krótki rzut oka na display komórki. Przerwał w pół słowa rozmowę z jednym z operatorów i odebrał połączenie.

– Witaj, strasznie się martwiłem. Nie oddzwaniałaś. – Stojący obok żołnierz uśmiechnął się nieznacznie.

– Były ma… kłopo… – trzaski i szumy. Połączenie wyglądało, jakby miało natychmiast wyzionąć ducha. Pomimo odległości i zakłóceń głos Jadwigi brzmiał niepokojąco. Brzmiał w nim przestrach.

– Co się stało? – Krzeptowski spoważniał w sekundę.

– Już wsz… w porzą… Słuchaj, bo to waż… mam wiad… o …czyckim… Wysyłam ci wiadomość przez bramkę esemesową.

– Naprawdę nic ci nie jest?

– W porząd… odbierz es… – w słuchawce rozległ się pisk i połączenie zostało przerwane.

– Dupa – mruknął Krzeptowski, wpatrując się w martwy wyświetlacz.

– Przy tej pogodzie i tak się dziwię, że komórki jeszcze działają – powiedział Dreszer, który niespodziewanie zjawił się obok komisarza.

– Właśnie, – Dom jest czysty – generał skrzywił się nieznacznie. – Można się było tego spodziewać. Wstępne przeszukanie nie przyniosło niczego konkretnego. Zabezpieczyliśmy trzy komputery, dostęp do części danych jest zabezpieczony hasłem. Ochroniarze milczą, ale nie naciskałem ich zbytnio. Myślę, że należy zacząć od tego niby-sekretarza. Jest najsłabszym ogniwem.

– Od moich współpracowników mam zaraz otrzymać nowe dane na temat gospodarza tego przybytku.

– Bardzo dobrze – Dreszer zignorował bezradność w głosie rozmówcy. Od początku miał wrażenie, że akcja jest uderzeniem w ciemno. Ale telefon od premiera nie pozostawiał wątpliwości: pomoc tym dwóm policjantom najprawdopodobniej była najważniejszym zadaniem w długiej i obfitej w sukcesy karierze generała. Kto wie, czy nie ostatnim.

Po chwili ekranik telefonu ożył. Najwyraźniej łączność umierała na raty. Gdy Krzeptowski odczytał wszystkie pięć części wiadomości, aż gwizdnął. Wyglądało na to, że mogą ruszyć z miejsca.

Co prawda w zupełnie innym kierunku niż zakładany.


51.

Grupa interwencyjna otrzymała sygnał alarmowy wkrótce potem, gdy jeden z członków ochrony nacisnął przycisk antynapadowy.

Do zadań grupy należało monitorowanie czterech obiektów, z których najbliższy, przy Głównej sześć, leżał o niespełna kilometr, najdalszy oddalony był o nieco ponad pięć kilometrów. Grupa wyposażona była w środki techniczne umożliwiające szybkie przemieszczanie się oraz podjęcie skutecznych działań w razie jakiegokolwiek zagrożenia.

Dowódca miał do dyspozycji pięciu ludzi, z których każdy legitymował się długim stażem w wojsku, policji lub służbach specjalnych. Ich praca do tej pory nie była warta bajecznego wynagrodzenia: rutynowe patrole, regularne kontrole systemów zabezpieczeń, krótkie odprawy z szefami poszczególnych obiektów. Rutyna była niebezpieczna, dowódca doskonale o tym wiedział, ale na razie udało mu się utrzymać swoich ludzi w karbach. Zdawali sobie sprawę, że w ich miejsce szef może zatrudnić następnych chętnych; na rynku nie ma zbyt wiele pracy o takim wynagrodzeniu.

Jednak dowódca miał świadomość, że nie są tu trzymani tylko dla zabawy. Wiedział, że kiedyś nadejdzie moment, gdy będą musieli porzucić wygodne spędzanie czasu przed komputerem lub telewizorem i wkroczyć do akcji, wspinając się na wyżyny swych profesjonalnych umiejętności.

Gdy zaczęło padać i temperatura osiągnęła poziom dwudziestu kilku stopni poniżej zera, pomyślał, że byłoby ironią losu, gdyby teraz, po pół roku jałowego oczekiwania na wydarzenia, które być może nigdy nie miały nadejść, stało się coś, co będzie wymagało szybkiej i zdecydowanej interwencji. Oczywiście nie bał się stojących przed nim zadań. Był dobrze wyszkolonym fachowcem, stale utrwalającym swoje umiejętności i doskonale wiedział, jak zareagować w razie potrzeby. Nie, bał się raczej nieprzewidzianych okoliczności, splotu czynników, które sprawią, że realizacja zadania zostanie utrudniona lub wręcz niemożliwa do wykonania.

I właśnie stało się to, czego się obawiał, w najgorszym możliwym momencie.

Brzęczyk alarmu wyrwał go z płytkiej drzemki. Otworzył oczy, ale ciemność dookoła sprawiła, że nie bardzo wiedział, czy jeszcze śni, czy jest już po właściwej stronie jawy. Wymacał leżącą obok latarkę, zapalił ją, odrzucił koce, wstał, klnąc na panującą w pokoju temperaturę, i podszedł do komputera. Jeden z obiektów, Główna sześć, błyskał na czerwono.

Dowódca odczytał informację. Naruszenie strefy ochronnej. Sabotaż. Niezależnie od działań ochrony obiektu procedura wymagała natychmiastowej reakcji grupy interwencyjnej.

Krzykiem postawił na nogi pozostałych członków ekipy. Byli gotowi w dwie minuty. Całe szczęście obiekt przy Głównej sześć był niedaleko. Niecały kilometr.


52.

Nic dziwnego, że Krzeptowski zdecydował się przerwać przesłuchanie.

Jakub upewnił się, że Wieszczycki jest dobrze przymocowany do krzesła i raczej ma słabe szanse na spektakularną ucieczkę, po czym wyszedł z komisarzem na korytarz.

– Kurwa mać – powiedział kilka minut później, gdy dwukrotnie przeczytał otrzymanego od Jadwigi pięcioczęściowego esemesa i wysłuchał dodatkowej relacji Krzeptowskiego.

– Złap go za jaja, zmuś do powiedzenia, gdzie jest Helena i zamykamy sprawę.

– Raczej ją dopiero zaczynamy.

– Dokładnie.

Nawet nie zdążył się nad tym głębiej zastanowić, gdy w kieszeni odezwała się jego własna komórka.

– Ben?

– Owszem – głos było słychać źle, ale słowa dało się rozróżnić. – Jak wam idzie?

– Dość niemrawo, powiedziałbym – Jakub przypomniał sobie, że pomimo używania jednorazowej karty SIM rozmowy nadal nie są zbyt bezpieczne.

– Znalazłem coś ciekawego na temat gościa, o którym ostatnio rozmawialiśmy – brytyjski akcent, zwykle niezauważalny, teraz był wyraźnie widoczny. Pogoda i zmęczenie dawało się we znaki każdemu. – Interesuje cię?

– Owszem, jak najbardziej. Jak…

– Nieważne w tej chwili. Masz dostęp do sieci? – trzaski nasiliły się. Jakub obawiał się, że połączenie zostanie za chwilę zerwane. Spojrzał na Krzeptowskiego, który z wielkim zainteresowaniem przysłuchiwał się trwającej rozmowie.

– Jest tu Internet? – zapytał.

– Nawet bardzo szybki. I działa – komisarz pokazał oczami wyższą kondygnację, na której znajdował się komputer.

– Mam – rzucił w słuchawkę Jakub.

– Okej. Podaj mi swój adres e-mailowy. I słuchaj uważnie, jak masz odczytać to, co dostaniesz.


53.

– Co ty tu robisz?

– A ty?

– Przyszło do mnie trzech. Nie miałem szans. Zaskoczyli mnie.

– No to jest nas dwoje.

– A jak…? – Smotrycz omiótł oczami otoczenie.

– Kawaleria przybyła na odsiecz – Helena uśmiechnęła się lekko.

Po czym, widząc pytanie w oczach niedawnego więźnia, dodała:

– Zuzanna.

– No jasne – Smotrycz pokręcił z podziwem głową i też się uśmiechnął, a potem skrzywił niemiłosiernie. Głowa, począwszy od uszkodzonej błony bębenkowej, pękała z bólu. – Można się było domyślić, że jeżeli jest ktoś, kto ma dostatecznie duże jaja, by coś takiego zrobić, to jest to nasza złotowłosa przyjaciółka. Przepraszam – dodał szybko, widząc minę Heleny. – Nie miałem na myśli, że Jakub…

– Nie szkodzi. Ale koniec gadania. Mamy sporo roboty.

– Musimy wiać? – domyślił się podkomisarz.

– Niezupełnie. Pogoda się pogorszyła. Chodź, wytłumaczę ci po drodze.

Następnych dziesięć minut spędzili pracowicie. Zaczęli od przetransportowania więźniów do piwnicy, do celi, która jeszcze niedawno stanowiła miejsce odosobnienia Smotrycza. Helena stała oddalona o kilka kroków i całkiem pewnie mierzyła do strażników z pistoletu, Smotrycz natomiast ostrożnie, uważając, by nie stanąć na linii strzału, odpiął więźniów od kaloryfera, dwoma kopami postawił na nogi, po czym cała grupa w milczeniu udała się do piwnicy. Ostatniego ze strażników Smotrycz z lubością przytrzasnął stalowymi drzwiami – był to jeden z jego oprawców. Potem, gdy już zamknął drzwi, przez chwilę jeszcze z uśmiechem na twarzy słuchał jęków i przekleństw, po czym poszedł za Heleną na górę.

Za pomocą koców uszczelnili prowizoryczną osłonę zrujnowanego wybuchem otworu wejściowego. Wrócili do piwnicy. Smotrycz uruchomił znaleziony w jednym z pomieszczeń generator prądu. W głębi korytarza rozbłysła pojedyncza żarówka.

– Zapasy benzyny wystarczą nam na dobę. Może trochę więcej. Jeżeli pogoda odpuści wcześniej, damy radę. Jak nie…

– Wtedy będziemy się martwić. Musisz mi pomóc przenieść Zuzannę na górę.

– Co z nią?

– Jest nieprzytomna. Wyziębiona.

– Nie bardzo wiem, co można zrobić.

– Musimy dbać, by było jej ciepło.

Przenieśli Zuzannę na pierwsze piętro, do jednej z sypialni. Helena już wcześniej zrzuciła z łóżka używaną przez któregoś ze strażników pościel i ze znalezionych w szafie nowych koców umościła wygodne legowisko. Drugie łóżko przygotowała dla Zosi.

Ostrożnie położyli Zuzannę na łóżku, Helena z czułością przykryła ją podwójną warstwą koców. Elektryczny kaloryfer grzał pełną mocą.

– Kto to? – zapytał Smotrycz, gdy po raz drugi zeszli do piwnicy i stanęli przed łóżkiem, na którym spała Zosia.

– To… – Helena zawahała się – …córka Zuzanny.

– Córka Zuzanny? – Smotrycz wybałuszył oczy. Najwyraźniej nie ma końca niespodziankom tego dziwacznego wieczoru. – Nie wiedziałem, że ma dziecko.

– Nikt nie wiedział – Helena wzruszyła ramionami. – Musimy ją przenieść na górę.

– Ja to zrobię.

Smotrycz podszedł do łóżka, ostrożnie zdjął koc, po czym delikatnie wziął na ręce kruche, wychudzone ciało. Dziewczynka wykonała gest, jakby zamierzała osłonić głowę. Zakwiliła cicho.

Ucho odezwało się ostrym bólem. Zacisnął zęby i poszedł na górę.


54.

Dowódca klął w bezsilnej złości.

On i jego ludzie spędzili ponad dziesięć minut na próbach otworzenia wrót do garażu. Niestety, z braku prądu nie działał elektryczny siłownik; próby ręcznego otwarcia zakończyły się fiaskiem. Odrzwia przymarzły do betonu podłogi na dobre. Użycie skuterów okazało się niemożliwe. Grupa ruszyła do celu na piechotę, ale dowódca po kilkudziesięciu metrach zadecydował o wycofaniu się. Wiatr w dosłownym sensie wywracał, śnieg uniemożliwiał orientację w terenie. Już po minucie stracili się z oczu;

nawoływań nie było słychać, wiatr wpychał słowa z powrotem do gardła.

Cel był nie do osiągnięcia.

Dowódcy udało się w końcu znaleźć wszystkich ludzi i z najbliższej odległości wykrzyczeć rozkaz do odwrotu. Został przyjęty z ulgą.

Po powrocie do bazy dowódca próbował połączyć się z centralą lub szefem. Bezskutecznie. Oba kontakty nie odpowiadały.

Co w niczym nie zmieniało podstawowego zadania: gdy tylko pogoda nieco się poprawi, ruszą.


55.

Tyszkiewicz oderwał wzrok od komputera i popatrzył na zaglądającego mu przez ramię Krzeptowskiego. Komisarz zaczął się szeroko uśmiechać.

– Komplecik – powiedział.

– Gumofilce i berecik – Tyszkiewicz wstał. – Myślę, że przeniesiemy Wieszczyckiego na dół. Tam są bardzo przyjemne piwnice. I żeby nam się łatwiej rozmawiało, będę potrzebował paru rzeczy.

Gdy wyjaśnił, o jakie rzeczy chodzi, Krzeptowski, znający go od tylu lat, przestraszył się.


56.

Wieszczycki był siwy i metrykalnie liczył sobie lat pięćdziesiąt dwa, ale miał ciało czterdziestolatka. Ładnie wyrzeźbione mięśnie długie, wypukła klatka piersiowa, płaski, umięśniony brzuch. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że człowiek ten spędza dużo czasu na świeżym powietrzu i nie ogranicza się tylko do czytania w parku. Ciało zdradzało raczej upartego biegacza, wspierającego dobrą kondycję wizytą w siłowni przynajmniej co trzeci dzień. Ogólnie: witalny zdobywca świata w pełni swych możliwości.

Teraz siedział nagi, przywiązany do krzesła stojącego na środku pustej, zimnej piwnicy. Na głowie miał czarny worek, umożliwiający powolne oddychanie i skutecznie oddzielający od świata nieprzeniknioną barierą ciemności. Gdy żołnierze dostarczali Wieszczyckiego do piwnicy, szarpał się i wyrywał. Przy rozbieraniu stawiał również zaciekły opór. Darował sobie sugestie o telefonie do komendanta. Zdawał sobie sprawę, że nadszedł czas walki o życie.

Obok krzesła stało urządzenie, które miało przywrócić interlokutorowi pamięć w razie jej zaniku.

Jakub wyjął z kieszeni komórkę Krzeptowskiego. Wybrał ostatnią wiadomość od Jadwigi.

– Piętnasty grudnia. Siedemdziesiąt tysięcy złotych. Zakup karabinu snajperskiego heckler & koch PSG 1 – czytał z ekranu wolno, by słowa miały czas dotrzeć do rozmówcy. – Kilku różnych pośredników. Dla kogoś z zewnątrz transakcja nie do wyśledzenia. Potwierdzą to jeszcze szczegółowe badania, ale już teraz można przyjąć z niemal stuprocentową pewnością, że z tego karabinu zastrzelono prezydenta Rzeczpospolitej.

Więzień drgnął. Westchnął chrapliwie. Nie odpowiedział.

– Honoraria dla posłów partii rządzącej. Daty: od sierpnia do listopada bieżącego roku. Kwoty: od pięciuset tysięcy do dwóch milionów złotych. Lista płac ludzi, którzy dla pana pracują. Bardzo ciekawa galeria: żołnierze, policjanci, prokuratorzy, sędziowie, dziennikarze. Daty przekazywania informacji i pieniędzy. Pliki audio z zarejestrowanymi spotkaniami. To są wszystko dane zaczerpnięte z systemu informatycznego pańskiej firmy. Bardzo pan systematyczny, panie koordynatorze. Mam wymieniać dalej?

– Nie ma pan pojęcia, na co się porwał – głos Wieszczyckiego był przytłumiony przez worek i emocje.

– Przeciwnie – Jakub wstał. – Wiem doskonale. Mam dość dowodów, by wsadzić pana do więzienia do końca życia. Natomiast muszę przyznać, że nie to mnie w tej chwili interesuje najbardziej. Chcę wiedzieć, gdzie jest moja żona.

– Nie wiem, o czym pan mówi.

– Mam do zaproponowania prosty układ, panie Wieszczycki. Powie mi pan, gdzie ukrył moją żonę, a ja obiecuję, że spędzi pan resztę życia we względnym, więziennym komforcie. Kto wie, może prawnikom uda się nawet załatwić przedterminowe zwolnienie. W razie odmowy będzie się pan mógł skoncentrować na najbliższych trzydziestu minutach. Te pół godziny będzie najbardziej dolegliwym, najbardziej upiornym okresem w pana życiu, może mi pan wierzyć.

Wieszczycki zaczął drżeć. W piwnicy nie było więcej niż kilka stopni powyżej zera. Z pewnością mniej niż dziesięć. Gdy milczenie przedłużało się, Jakub westchnął.

– Nie chciałem tego robić. Sądziłem, że jest pan człowiekiem rozsądnym – powiedział, podchodząc do krzesła. – Jednak ludzkie wybory są nieodgadnione…

Po czym włączył przemysłową nagrzewnicę wycelowaną prosto w gospodarza.


57.

– Wiem, gdzie jest Helena – powiedział Tyszkiewicz pół godziny później. Krzeptowski i Dreszer siedzieli w salonie. Z ich twarzy trudno było wywnioskować, czy słyszeli przytłumione krzyki, jeszcze przed chwilą dochodzące z piwnicy – Jedziemy.

– Niestety nie – Dreszer pokręcił głową. – Pogoda…

– Nie interesuje mnie to. Jeżeli pan nie chce, pojadę sam.

– Jest minus pięćdziesiąt osiem stopni mrozu. Wiatr: sześćdziesiąt metrów na sekundę. Widzialność na poziomie dwóch metrów. Nie ma takiego pojazdu mechanicznego, który będzie funkcjonował przy tej temperaturze. Nawet panów ratrak. Po wyjeździe z garażu silnik przestanie pracować w ciągu kilku minut.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю