Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 27 страниц)
– Nie strzelaj – powiedział ochrypłym, łamiącym się głosem ze wschodnim akcentem. – Nie wiem, gdzie jest dziecko. Nie strzelaj. Byłem przy porwaniu, ale potem przyjechałem tutaj. To oni ją zabrali.
Zuzanna pokręciła głową i przytknęła lufę do zdrowego kolana. Stara zasada: jeżeli grozisz, zawsze bądź gotowy do realizacji groźby. Język spustowy zaczął wędrować w stronę nasady rękojeści.
– Nie strzelaj! – każdy twardziel w takiej sytuacji zaczyna skamleć. I mówić coraz szybciej, coraz natarczywiej, coraz bardziej przekonywająco. – Pomogę ci. Jestem tylko najemnikiem. Oni nic mnie nie obchodzą.
– Więc gdzie jest dziecko?
– Zabrali ją tamci dwaj. Mówili, że zawiozą ją do Dawidów.
Dawidy. Miejscowość pod Warszawą.
– Dobrze ci idzie. Mów dalej.
– Nic więcej nie wiem.
Zuzanna szybkim ruchem zakleiła mężczyźnie taśmą usta i strzeliła.
Znowu fuknięcie tłumika, znowu rozprysk krwi, znowu upadek. Facet mało nie złamał sobie karku, chwilę wił się w konwulsjach, po czym zemdlał na dobre. Podeszła i sprawdziła, czy może oddychać. Mógł. Oba kolana krwawiły mocno, ale nie przejmowała się tym. Utrata krwi Walkiewicza była problemem Walkiewicza; zresztą przejściowym.
Zuzanna zwróciła się w stronę drugiego mężczyzny, który w wymuszonym milczeniu obserwował dziejące się tuż przed nosem sceny. Oczy mówiły wszystko: szaleńczy strach był tylko pierwszym, łatwo dającym się zauważyć elementem przerażonego spojrzenia. Zuzanna zerwała taśmę z ust mężczyzny, przytknęła lufę do lewego kolana i zapytała:
– Dla kogo pracujesz?
– Ja nie gawariu haraszo na polskom. Ja nie ponimaju wsiewo – mówił szybko, jeszcze szybciej niż Walkiewicz. I znacznie od niego głośniej.
– Mów ciszej. Dla kawo ty rabotajesz?
– Jewo zawut Jurij.
– Kakij Jurij?
– Nie znaju. Prosto Jurij – sama żarliwość. Rozbiegane oczy. I ślina cieknąca z kącika ust.
– Co dla niego robisz?
– Prosto, rabotaju. Ochrana, reket.
– A co robi Jurij?
– On rabotajet na bossa.
– Kim jest boss?
– Nie znaju. „Prawda, nie znaju. No, ja słyszał tolka warszawskij adres, gdie oni wstrieczajutsia.
– Jaki adres?
– Warszawa. Centr. Ulica Chmielnaja.
Bingo. Adres uzyskany od Carriego. Przyjście tutaj okazało się nie najgorszym pomysłem.
– Haraszo – Zuzanna kiwnęła głową i zakleiła mężczyźnie usta taśmą. Wróciła do poprzedniego rozmówcy.
Walkiewicz chrapał i kręcił głową. Jeszcze nie odzyskał świadomości. Ponownie ustawiła krzesło w pionie, po czym zajęła się mieszkaniem.
Przytulne gniazdko: dwie małe sypialnie, składające się z barłogu i pustych flaszek po wódce, oraz równie atrakcyjna kuchnia, łazienka i salon. Zuzanna w obu sypialniach znalazła broń oraz telefony komórkowe. Broń zignorowała, aparaty wsadziła do kieszeni. Pomimo dalszych poszukiwań nie natrafiła na nic istotnego. Ani dokumentów, ani notatek, map czy zdjęć. Tamci mimo wszystko byli dobrze wyszkoleni.
Wróciła do salonu, zdrowego faceta przeciągnęła razem z krzesłem do jednej z sypialni. Długim kawałkiem taśmy owinęła mu głowę, dokładnie zaklejając uszy, po czym zamknęła drzwi. Nadszedł czas weryfikacji zeznań.
Walkiewicz był już całkowicie przytomny. Wodził za nią wzrokiem będącym czystą, o równych proporcjach i pierwszorzędnej jakości, mieszaniną nienawiści i strachu.
– Przypominam ci, że następny będzie strzał w jaja. Nie zginiesz od tego, ale podobno to strasznie boli. Nie jestem facetem, nie mam osobistych doświadczeń, ale intuicyjnie byłabym skłonna się z tym zgodzić. Musi cholernie boleć. Pewnie bardziej niż oba kolana naraz. Więc odpowiadaj, proszę. Zgoda?
Ożywczy miks gróźb i uprzejmego tonu podziałał niezawodnie. Nienawiść i przerażenie kiwnęły głową. Zuzanna podeszła do mężczyzny i ponownie zerwała taśmę.
– Gdzie w Dawidach?
– Nie wiem dokładnie, przysięgam – głos był znacznie słabszy niż przy pierwszej turze, bardziej chrapliwy. I pojawiły się w nim błagalne tony. Proszące. Nalegające. – Mówili coś o ulicy Głównej. Nie znam dokładnego adresu.
– Przypomnij sobie.
– Ulica Główna. Dom z dużą działką. Tam ją mieli zawieźć.
– Jaki dom z jaką działką?
– Nie wiem, przysięgam. Powiedzieli mi tylko tyle. Szef dba, żebyśmy nie wiedzieli za dużo.
– Kim jest szef?
Walkiewicz zawahał się. Zuzanna leniwym ruchem skierowała lufę w stronę jego krocza.
– Nazywa się Jurij Fomin. Rosjanin. Był w służbach. Nic więcej nie wiem.
– Gdzie go mogę znaleźć?
– Nie wiem, przysięgam. On dzwoni do mnie, jak chce się spotkać.
– Zuzanna wyciągnęła z kieszeni komórkę znalezioną obok barłogu Walkiewicza.
– Mam to, widzisz? Jak się kontaktujesz z Jurijem?
– Wysyłam esemesa. On oddzwania.
– Treść?
– Dziesięć liczb.
– Jaki klucz?
– Data i godzina, pisana odwrotnie.
– Kłamiesz. To szyfr dla dzieci.
– Nie, przysięgam. Możesz spróbować. On oddzwoni.
– Jeżeli poprosisz go, żeby tu przyszedł, przyjdzie?
– Nie. Zawsze wzywa mnie do siebie.
Zuzanna zastanowiła się. Ona by też tak postępowała.
– Byłeś na Chmielnej?
Przez wykrzywioną bólem twarz przemknął cień.
– Na Chmielnej? Na Chmielnej nie ma nic ważnego.
– Kłamiesz. Jest Jurij – Zuzanna nawet nie podniosła głosu, po prostu podeszła do krzesła. Oczy Walkiewicza jak na komendę rozbiegły się w różnych kierunkach i najwyraźniej miały zamiar wyskoczyć z orbit.
– Nie strzelaj, Jezu Chryste, nie strzelaj. Na Chmielnej jest siedziba firmy, gdzie może czasem Jurij bywa, na Chmielnej osiemnaście, uwierz mi, on tam bywa, ale ja nie wiem, jestem tylko najemnikiem, uwierz mi, nie strzelaj…
Zuzanna nie słuchała. Cofnęła się o krok. Poczekała, aż rozszalałe oczy jeńca przestaną tańczyć, a oddech się uspokoi.
– Kim jest szef Jurija?
Walkiewicz uniósł głowę. Zuzanna zrozumiała, że niczego się na ten temat nie dowie. Strach przed szefem szefa był większy niż strach przed Jurijem i utratą jaj razem wziętych.
8.
– Witam, panie prezesie.
– Cześć Jurij. Jakie wieści?
– Szukamy. Zmieniła komórkę i mieszkanie.
– Jestem bardzo niezadowolony, że wczoraj się nie udało.
– Wiem, panie prezesie. Może mi pan wierzyć, że ja także. Jest pewien trop…
– Mianowicie?
– Ona próbuje nas znaleźć – Jurij przez chwilę wyjaśniał, czego dotyczyły wczorajsze poszukiwania. – Jest szansa, że sama do nas przyjdzie. Koordynator zastanowił się.
– Myślisz, że to możliwe?
– Nie wykluczam. Jest uparta. Dużo umie.
– Dzwoniłeś już w sprawie dziecka?
– Nie. Czekałem na pana polecenie.
– W takim razie wstrzymaj się. Poczekaj na jej działania i bądź gotów.
– Oczywiście.
– Jak ta druga sprawa? Naszych przyjaciół z policji?
– Kręcą się w kółko. Zaszyli się gdzieś, ale nadal idą fałszywym tropem.
– Bardzo dobrze. Ale nie ma powodu uważać ich za głupich. Uruchom naszego człowieka, niech się rozejrzy. Niech pilnuje interesu.
– Już dzwonię.
– Na razie Jurij rozłączył się. Ważąc każde słowo, wystukał tekst, po czym wysłał esemesa. A potem usiadł do komputera i napisał szczegółową instrukcję dalszego postępowania.
9.
Wyjście z domu okazało się koszmarem Jadwiga zeszła do garażu, by zapalić w obu pojazdach silniki i pozwolić im się rozgrzać. Była to najłatwiejsza część zadania. Krzeptowski, Tyszkiewicz i Tolak znieśli i załadowali sprzęt, po czym przez blisko pół godziny odśnieżali wjazd do garażu. Wrota zamarzły na amen, śnieg nawiał na podjeździe zaspę wysoką na metr. W końcu, po wielu próbach, przekleństwach i klikaniu pilotem, odrzwia w akompaniamencie upiornego trzasku, jaki wydają tylko umierające zawiasy, podniosły się. Krzeptowski wszedł do środka, minął terenówkę z siedzącą za kierownicą Jadwigą i wsiadł do ratraka. Po chwili ogromna maszyna wypełzła na zewnątrz, dzięki zamontowanemu z przodu pługowi odgarniając śnieg z podjazdu. Volvo sprawnie pokonało wzniesienie, Tolak i Tyszkiewicz zajęli miejsca pasażerów, brama garażowa opadła z hukiem i mały konwój ruszył w drogę.
Jakub rozejrzał się – do tej pory niewiele uwagi zwracał na to, co się dzieje dookoła, zajęty odmrażaniem i odkopywaniem cholernych drzwi – i przeżył prawdziwy szok. Zaraz potem zaczął się bać. Silnik warczał równomiernie, ale to było jedyne w miarę stałe odniesienie do rzeczywistości. Reszta zmieniała się jak w kalejdoskopie.
Padający śnieg to odsłaniał, to zakrywał elementy krajobrazu. Przez przednią szybę widoczność tylko krótkimi chwilami sięgała dziesięciu metrów; najczęściej oscylowała wokół zera. Nie było widać niczego: ani drogi, ani poboczy, ani zaparkowanych samochodów, przystanków czy znaków drogowych. Panował półmrok koloru ołowiu, jasne smugi rzucane przez reflektory tworzyły wraz z wirującym śniegiem kompozycje plastyczne przypominające sen wariata.
Krzeptowski jechał na wyczucie. Włączył GPS – rano obaj z Tolakiem spędzili w szoferce ponad pół godziny i nie znaleźli niczego, co wskazywałoby, że GPS został podłączony do jakiegokolwiek urządzenia, które wysyłałoby ich położenie na zewnątrz – i starał się jechać według jego wskazań. Na razie urządzenie sprawowało się bez zarzutu. Gdy sygnalizowało skręt, skręcali. Na prostych odcinkach trzymali się kursu. Póki co obyło się bez kolizji.
Jakub obejrzał się. Jadącego za nimi volvo nie było widać; czasem tylko błysnęła sina poświata ksenonowych reflektorów. Jadwiga starała się trzymać blisko i była to dobra taktyka: prędkość konwoju nie przekraczała dwudziestu kilometrów na godzinę, więc nie było specjalnego niebezpieczeństwa, że przy gwałtownym hamowaniu terenówka wjedzie ratrakowi w tyłek, mogła natomiast korzystać z dobrodziejstw świeżo odgarniętego przez pług śniegu.
Choć ogrzewanie działało z pełną mocą i w kabinie panowała znośna temperatura, nadmuch nie radził sobie z postępującym w zastraszającym tempie zamrożeniem przedniej szyby. Śnieg przylepiał się do szklanej, profilowanej tafli i nim wycieraczki zdołały go odgarnąć, zamarzał. Musieli przyjąć prostą jak drut procedurę: co kilka minut postój, pospieszne odskrobywanie szyb i rozpaczliwie pospieszne skrywanie się w kabinie.
Już drugie takie wyjście omal nie skończyło się źle. Wyskoczyli i szybko zorientowali się, że temperatura spadła od ich ostatniej bytności na świeżym powietrzu, dosłownie przed kilkoma minutami. Obaj w pośpiechu nie założyli gogli ani masek śnieżnych umożliwiających oddychanie w niskich temperaturach. Obszerne, obszyte futrem kaptury kurtek osłaniały co prawda twarz z trzech stron, ale wspomagany wiatrem mróz był już tak duży, że poczuli się bardzo źle. Wiatr i śnieg siekły wściekle odkryte fragmenty twarzy, wciskały się w każdą lukę. W pośpiechu i niemal na oślep machnęli kilka razy skrobaczkami i wrócili do kabiny. W milczeniu sięgnęli do plecaków i wyciągnęli maski i gogle. Chwilę otrząsali się z szoku, po czym Krzeptowski położył ręce na kierownicy. Maszyna ruszyła do przodu.
– Minus trzydzieści pięć – mruknął komisarz, zerkając na odczyt temperatury.
– A ma być jeszcze gorzej – Jakub tarł intensywnie policzek. – Za to wiatr chyba trochę osłabł.
– Nie zauważyłem.
– Ja też nie. Staram się myśleć pozytywnie.
Krzeptowski chciał parsknąć śmiechem, ale zesztywniałe usta przepuściły tylko coś w rodzaju chrapnięcia. Śmieszną, jakby niedokończoną kierownicę ratraka – brakowało jej górnej połówki – trzymał jednak pewnie i nie odrywał wzroku od drogi.
W końcu wyjechali na Puławską. Widoczność nadal była bliska zeru, ale Puławska to szeroka, trzypasmowa ulica, więc ryzyko wpadnięcia na zaparkowane na poboczu samochody albo niezauważenia jakiegoś zakrętu zmalało. Krzeptowski nie sądził, by ktokolwiek chciał się przemieszczać w tych warunkach, zwykłe samochody z napędem na jedną oś z pewnością nie przejechałyby stu metrów.
Było pusto. Miasto, o ile w prześwitach pomiędzy padającą skośnie zasłoną dało się cokolwiek zauważyć, wyglądało jak po przejściu moru. Pomimo tego, że była prawie dziesiąta rano, panował szaro-stalowy półmrok. Latarnie uliczne paliły się jeszcze, ale ich znaczenie sprowadzało się do czegoś w rodzaju latarni morskich – nie rozświetlały otoczenia, raczej tliły się jak żółtawe punkciki uszeregowane w prostą linię i wskazujące drogę.
Krzeptowski włączył halogeny przeciwmgielne i potężne reflektory umieszczone na ramie nad kabiną maszyny, ale efekt był odwrotny do zamierzonego. Światło odbijało się od bariery śniegu i lodu i wracało do kabiny, oślepiając kierowcę. Komisarz wyłączył halogeny, zostawiając tylko zwykłe światła.
Do Pałacu Mostowskich dojechali po półtorej godzinie. Jakub uznał to za cud. Kilkakrotnie wydawało się, że nie ruszą dalej ani na krok. Szerokie gąsienice ratraka i trzystukonny silnik nadal radziły sobie bardzo dobrze z przeszkodami terenowymi, ale przez większość trasy po prostu nic nie było widać. Musieli czyścić szyby dosłownie co dwieście metrów. Jednak po jakimś czasie wiatr zaczął rzeczywiście słabnąć, śnieg padać bardziej pionowo i widoczność nieco się poprawiła.
Gdy dojechali na miejsce, wiatr ustał zupełnie. Zatrzymali się na parkingu przed budynkiem. Volvo, wyglądające niczym pojazd jakiegoś szalonego bałwana, zaparkowało tuż obok.
– Dacie sobie radę? – zapytał Jakub wysiadającego z auta Tolaka.
– Już myślałem, że nie dojedziemy. Silnik nam przerywał. Szczerze mówiąc, wątpię, czy damy radę go uruchomić, jak skończymy z tym – kiwnął w stronę budynku.
– Wstaw go do bramy. Zawsze to trochę cieplej. A w razie czego przyjedziemy po was.
Tolak wzruszył ramionami. Wyglądał, jakby chciał jak najszybciej znaleźć się pod dachem.
– Zdzwońmy się za parę godzin. Gdyby łączność nie działała, a samochód odpalił, wracamy do domu. Jeśli nie…
– Znajdziemy was. Uważajcie na siebie.
– Wy też. Cześć.
Krzeptowski podszedł do Jadwigi i objął ją. A potem usiadł za kierownicą ratraka, poczekał, aż Jakub zajmie miejsce pasażera, i ruszył.
10.
Komisarz Henryk Niespodziany przespał całą noc, mimo to obudził się zmięty i połamany. Wieczorem długo nie mógł zasnąć, przewracał się z boku na bok, nie był w stanie znaleźć wygodnej pozycji. Doskwierała mu nadwaga, nadciśnienie, wiek, samotność i poczucie klęski; wszystko ubrane w niekończące się ciągi ponurych myśli. Miał świadomość, że wpakował się w nie lada tarapaty; pieniądze były doskonałym motywatorem, ale ostatecznie zawiodły w ślepy zaułek. Współpraca z Jurijem szarpała nerwy i doskonale obrazowała powiedzenie o równi pochyłej; niestety, wycofanie się nie było możliwe i nie chodziło tylko o przyzwyczajenie do lepszego życia.
Potem usnął, ale śniły mu się złe rzeczy. Dźwięk esemesa wyrwał go ze snu zmęczonego i niespokojnego.
Początkowo nie zidentyfikował przyczyny pobudki. Niemal na ślepo przeciągnął dłonią po szafce stojącej obok łóżka (pustego; od dwunastu lat był rozwodnikiem) i uniósł do oczu telefon.
„Zajrzyj do poczty” odczytał z niejakim trudem. Bez okularów był niczym niepełnosprawny.
Westchnął. Podobne polecenia z reguły wiązały się z dużym wysiłkiem i ryzykiem, ale Henio doskonale wiedział, że nie może ich zignorować; za to mu między innymi płacono, by prywatna komórka była zawsze włączona i by bezzwłocznie wykonywał to, co przynosiła wola tajemniczego zleceniodawcy.
Westchnął jeszcze raz, wstał, zadrżał od chłodu i w drodze do łazienki włączył komputer (dar od Jurija; najnowszy model ibooka). Po chwili wrócił do pokoju, ubrał się ciepło, po czym zalogował się do pewnego niezbyt popularnego serwisu społecznościowego. Wszedł do poczty i zabrał się za rozszyfrowywanie wiadomości. Gdy skończył, zaklął, a potem spojrzał bezradnie za okno.
11.
Po zakończeniu przesłuchania Zuzanna poszła do łazienki i zwymiotowała.
Już wcześniej miała świadomość, że znalazła się na drodze bez odwrotu. Siła, biorąca się z rozpaczy i chęci odzyskania dziecka, pchała ją do przodu, nakazywała działać, bez względu na to, ilu ludziom po drodze trzeba będzie przysporzyć cierpienia. Ale nie umiała wyłączyć uczuć i wyrzutów sumienia, które, ongiś schowane głęboko, wraz z porwaniem Zosi paradoksalnie znów doszły do głosu. I kłuły jej obolałą duszę, niczym rozpalone do białości igły wnikające w każdy punkt na ciele.
Oparła się głową o ścianę i stała tak długo. Serce nie chciało się uspokoić, w żołądku trwała prawdziwa wojna, nudności narastały i odpływały, niczym wzburzony ocean.
W końcu, starając się niczego nie dotykać, przez papier toaletowy odkręciła kran i umyła twarz. Bała się spojrzeć w lustro. Zakręciła kran i wyszła. Obaj mężczyźni spoczywali na krzesłach. Pochyleni na bok. Martwi.
Starała się przypomnieć sobie, czego dotykała. Wytarła te miejsca starannie – gest śmieszny i najprawdopodobniej zbędny, ale rutynowo wykonała go – założyła kurtkę i czapkę, po czym wyszła, zamknąwszy drzwi na klucz znaleziony w przedpokoju. Zeszła na parter, ku swej uldze na klatce schodowej nie spotykając nikogo.
Gdy wyszła na zewnątrz, mróz zaatakował. Maska odwalała kawał dobrej roboty, ale i tak powietrze, które dochodziło do płuc, było ostre niczym brzytwa. Starała się oddychać powoli przez nos. Po kilku wdechach i wydechach nabrała nawet pewnej wprawy. Zauważyła, że co prawda jest znacznie zimniej niż wtedy, gdy wchodziła do budynku, ale za to prawie nie wieje. W sumie tak było lepiej. Wiatr i nieustanne bombardowanie drobinek zamarzniętego śniegu były nie do wytrzymania. Przed samą temperaturą można się było osłonić.
Gdy przyjeżdżała tu dwie godziny temu, ukształtowanie terenu wyglądało zgoła inaczej. Stojące wszędzie samochody posłużyły nieokiełznanej przyrodzie jako podstawy konstrukcyjne do budowy najbardziej fantazyjnych brył geometrycznych. Śnieg i lód układały się w półkoliste diuny albo wysokie na dwa metry hałdy. Wyznaczały nowe przejścia i utrudniały dostęp do poprzednich.
Swój samochód poznała po lakierze, śnieg nie oblepił po prostu kawałka burty. Do drzwi kierowcy nie sposób się było dostać; te od strony pasażera były bardziej dostępne. Z trudem dotarła do bagażnika, wcisnęła guzik pilota, potężny akumulator poradził sobie z oporem zamarzniętych zamków, rygle odskoczyły z trzaskiem, ale to wcale nie oznaczało, że bagażnik da się otworzyć. Chwilę szarpała się z zamarzniętą gumą, po czym wróciła do drzwi pasażera. Kosztem oderwanej gumowej uszczelki udało je się uchylić.
Wpełzła do samochodu, wrzuciła na luz i przekręciła kluczyk. Rozrusznik kwękał przez chwilę, w końcu silnik zaczął pracować. Początkowo trząsł całym samochodem i wydawał najprzeróżniejsze dźwięki, w końcu złapał właściwy rytm i ustabilizował się na poziomie tysiąca obrotów. Zuzanna sięgnęła do tyłu i wyciągnęła z przestrzeni bagażowej solidną stalową łopatę. Wyszła na zewnątrz – mróz nie zrobił takiego wrażenia jak przed momentem, może zaczęła się przyzwyczajać – i zaczęła usuwać zaspę, która uformowała się tuż przed maską. Nie było to proste, śnieg był co prawda świeży, ale zdążył zamarznąć na kość, musiała z wielkim wysiłkiem odkuwać ogromne, ciężkie płaty.
Nie narzekała na kondycję i ogólną sprawność fizyczną, ale gdy po dwudziestu minutach skończyła, była wykończona. Wpełzła z powrotem do środka, rzuciła narzędzie do tyłu i chwilę siedziała, dysząc. Para nadal szła z ust, ale silnik rozgrzał się i we wnętrzu zrobiło się niemal ciepło. Przesunęła się na siedzenie kierowcy. Wszystkie nadmuchy i systemy podgrzewania skierowane były na szyby. Zuzanna po krótkim zastanowieniu uznała widoczność za wystarczającą. Wrzuciła jedynkę i ruszyła. Wskaźnik temperatury sygnalizował, że silnik jest nadal niedogrzany, ale nie miała czasu czekać. Wskazania zewnętrznego termometru zatrzymały się na liczbie trzydziestu ośmiu stopni poniżej zera.
Samochód zarzuciło, koła buksowały w zmrożonej magmie, ale mimo wszystko wyjechała na ulicę. Nie bardzo wiedziała, którędy jechać, GPS zaczynał trochę wariować, obraz kołysał się jak pijany. Prowadziła na wyczucie, przebijając się przez księżycowe zaspy, a większe zatory po prostu omijając. Dwa razy omal nie wpadła na stojące na poboczu samochody, za trzecim razem uderzyła mocno zderzakiem w coś, co na pewno nie było zmrożonym śniegiem. Wrzuciła wsteczny, wycofała i stwierdziła, że wbiła się w tył samochodu stającego dwoma kołami na ulicy. Ominęła go i pojechała dalej.
Zastanawiała się nad następnym krokiem. Mogła jechać bezpośrednio do Dawidów. Daleka droga, ale przy obecnym stanie pogody było prawdopodobne, że może ją pokonać. Nie poruszała się zbyt szybko, ale póki co land cruiser sprawnie radził sobie z zaspami. Z drugiej strony, informacja o miejscu przebywania Zosi była nieprecyzyjna, mapa wskazywała, że ulica Główna jest dość długa, stoi przy niej około stu posesji i sprawdzenie każdej zajmie czas, którego Zuzanna nie miała. Niewykluczone, że za kilka godzin pogoda na dobre unieruchomi jakikolwiek mechaniczny środek lokomocji i o żadnych poszukiwaniach nie będzie mowy. Potrzebowała precyzyjniejszej informacji. Być może zdołałaby ją uzyskać pod adresem na Chmielnej, to nawet było po drodze, w centrum miasta, tyle że zdawała sobie oprawę, że ten obiekt jest najprawdopodobniej mocno strzeżony, zarówno przez strażników, jak i zabezpieczenia elektroniczne. Jednak gra była warta ryzyka – mogła skonkretyzować wiadomości co do porywaczy i miejsca przetrzymywania Zosi.
Wyciągnęła komórkę. Ku jej zaskoczeniu sieć nadal pracowała. Wybrała pierwszy z listy numer. Usłyszała sygnał, pozwoliła mu wybrzmieć pięć razy, po czym przerwała połączenie. Po półminucie zadzwoniła ponownie.
Niemal natychmiast usłyszała znajomy głos.
– Wyjechałeś?
– Jeszcze nie. Nie bardzo mam jak.
– Niedobrze dla ciebie, dobrze dla mnie. Mam następną robotę.
– Ciekawe. Kiedy?
– Teraz.
– Co to za robota?
– Za dwa razy większą kasę.
– I nic więcej nie powinienem wiedzieć?
– Nie.
– U mnie?
– Sesja wyjazdowa.
Carrie zachichotał cichutko. Być może właśnie wyglądał przez okno.
– Jest dość chłodno.
– Musisz się w takim razie ciepło ubrać. Poza tym pojedziemy samochodem.
– Samochodem? Może nie dać rady.
– Ten da. Wchodzisz?
Tym razem Zuzanna usłyszała ciche westchnienie.
– Masz duży dar przekonywania. Podjedziesz po mnie?
– Za jakieś czterdzieści minut.
– Poszukam ciepłych kalesonów.
– Załóż dwie pary. Zanim przyjadę, wejdź do Google Earth i poszukaj tego budynku, który znalazłeś przy szukaniu adresu IP.
– Kojarzę.
– To dobrze. Zrób jak największe zbliżenie, chcę wiedzieć wszystko o jego otoczeniu. Mogą być też nieco starsze zdjęcia, żeby ten cholerny śnieg nie przysłaniał widoku dachu. Wszystko wydrukuj w jak największej rozdzielczości. W różnych ujęciach. Interesuje mnie dach i otoczenie budynku. Znajdź dane na temat tej firmy. Udziałowcy, zarząd, filie, oddziały. Adresy, może jakieś zdjęcia.
– Dasz mi tydzień?
– Cześć.
Rozłączyła się.
Zyskała sojusznika, sprawnego, myślącego, odważnego, ale o dostaniu się do środka musiała pomyśleć sama. Okazała się na tyle przezorna, by kiedyś, czas jakiś temu, zaopatrzyć się w stosowny sprzęt, broń i samochód. Nie przewidywała konkretnego rozwoju wydarzeń, chciała po prostu być przygotowana na różne niespodzianki. Sama najlepiej wiedziała, że przy jej życiorysie o niespodzianki nietrudno, więc pomalutku, korzystając z rozległych, wypracowywanych latami kontaktów, dokonała zakupów, wynajęła zapasowe mieszkanie, o którym nie wiedział nikt postronny, postarała się o zapewnienie sobie kilku kompletów autentycznych dokumentów na różne nazwiska oraz odpowiednich sojuszników.
Ale teraz była całkowicie zdana na własne siły. Od zawsze: od tego dnia, od piekielnych siedmiu i pół miesiąca ciąży, od przyjścia Zosi na świat. Sama. Nauczyła się, choć nie było to łatwe, radzić sobie z tym. Matka, pchana do działania wyrzutami sumienia i rozpaczą, nieznoszącym sprzeciwu głosem zażądała, by Zuzanna umożliwiła jej zajęcie się Zosią. W związku z czym Zuzanna mogła, choć początkowo nawet nie chciała o tym słyszeć, zająć się własnym życiem. Ale nigdy nie zapomniała o najważniejszym, o tym, co w istocie było jej motywacją i zarazem nadzieją na przyszłość: chęci spędzenia z córką całego życia, jakie jeszcze pozostało, cieszenie się nawet najdrobniejszymi przebłyskami świadomości, strzępkami uśmiechu, delikatnymi gestami dłoni. To był żar, który napędzał wszystkie witalne silniki Zuzanny.
Otrząsnęła się z tych myśli i na powrót skoncentrowała na drodze.
Przejechała Wisłę mostem Łazienkowskim, potem udało jej się nawet rozpędzić do czterdziestu kilometrów na godzinę. Wóz szarpał i kołysał, ale parł do przodu. Silnik pracował równo, jednak ogrzewanie, choć czyniło temperaturę wewnątrz kabiny znośną, przegrywało walkę z mrozem; szyba co jakiś czas robiła się kompletnie nieprzejrzysta. Wtedy Zuzanna zjeżdżała na pobocze, zatrzymywała się i zeskrobywała lód.
Gdy dotarła na miejsce, miała za sobą przejechanych blisko osiem kilometrów. Po drodze nie spotkała żywego ducha. Mieszkańcy Warszawy stawiali czoła największej w swych dziejach klęsce żywiołowej, barykadując się w domach.
– Podjechałam.
– Schodzę.
Czekała tuż pod klatką schodową, nie wyłączając silnika. Śnieg padał w dalszym ciągu, ale z nieco mniejszą intensywnością. Wiatr ustał zupełnie. Mróz natomiast sięgnął czterdziestu stopni. Zuzanna zaobserwowała, że temperatura spadała o jeden stopień na godzinę. Liczyła, że silnik będzie mógł pracować do minus czterdziestu pięciu. Może, przy ogromnym szczęściu, czterdziestu siedmiu. Miała zatem najwyżej siedem godzin i na dodatek nie było co do tego żadnej pewności: gwarancje dawane przez producentów arktycznych smarów i dodatków do dieslowskiego paliwa mogły okazać się marketingowymi przechwałkami.
Carrie ukazał się w drzwiach, okutany najprawdopodobniej we wszystkie ciepłe rzeczy, jakie mógł znaleźć w szafach. Przebiegł kilkanaście metrów, chwilę mocował się z drzwiami, w końcu odemknął je z głośnym trzaskiem i z widoczną ulgą zajął miejsce obok Zuzanny.
– Nienawidzę zimna – powiedział zesztywniałymi ustami.
– Przez najbliższych parę dni będziesz musiał się przyzwyczaić – spojrzała na niego przelotnie, po czym rzuciła mu kopertę oraz klucze. Ruszyła. – Tu masz pieniądze i klucze do mojego zapasowego mieszkania. Nie ma w nim takich luksusów jak w twoim, ale jest bezpiecznie. Nikt o nim nie wie. Gdyby cwaniaczkom, którym dobieramy się do dupy, przyszło do głowy prześledzić poszukiwania i namierzyć IP twojego komputera, tam cię nie znajdą.
– Umiem się zabezpieczyć. Moje mieszkanie jest spoko.
– Nigdy nie uważaj przeciwników za głupszych od siebie. Mogłeś namierzyć ich, mogą namierzyć ciebie. Jeżeli chcesz, po robocie możesz wrócić do siebie. Wszystko mi jedno.
Carrie spojrzał na nią i skinął głową.
– Skorzystam. Dzięki. Jesteś przekonująca, mówiłem ci? Co za robota?
– Musimy się włamać do budynku przy Chmielnej. I dobrać się do wewnętrznych baz danych. Ja cię wprowadzę do środka. Ty masz tylko usiąść do komputerów. Potem wycofamy się i każde pójdzie w swoją stronę. Umiesz prowadzić?
– Słucham? – Carrie, zajęty rozcieraniem policzków, nie był przygotowany na gwałtowną zmianę tematu.
– Czy umiesz prowadzić samochód?
– Owszem.
– To już – zatrzymała się na poboczu i wysiadła. Carrie siedział przez chwilę bez ruchu, po czym zaczął gramolić się na fotel kierowcy.
Zuzanna obeszła maskę, otworzyła drzwi i zajęła miejsce pasażera. -Gdzie masz te zdjęcia?
Haker wskazał kartonową teczkę, którą wcześniej wepchnął do kieszeni drzwi. Zuzanna otworzyła ją i zaczęła przyglądać się wydrukom. Były bardzo wyraźne i zrobione niedawno – minęły już czasy, gdy zdjęcia satelitarne Warszawy miały wielomiesięczne poślizgi. Dach upstrzony kilkoma dużych rozmiarów antenami satelitarnymi. Bariera okalająca budynek i oddzielająca go od sąsiadów. O ile dało się dostrzec, żadnych kamer. Zuzanna tego się właśnie spodziewała. Wzięła następne zdjęcie przedstawiające dach z nieco dalszej perspektywy. Sąsiadował z nim następny, mniej więcej tej samej wysokości.
– Ten obok, to zwykły mieszkalny dom, w prywatnych rękach – Carrie zerknął na nią przelotnie.
– Bardzo dobrze. To nam ułatwi zadanie. Dowiedziałeś się czegoś o firmie?
– Miałem mało czasu. Jest trochę informacji publicznych, zobacz sobie, wydrukowałem ciekawsze. Z rzeczy niejawnych udało się tylko dotrzeć do części serwera, ale to wszystko jest zakodowane. Zrzuciłem na pendrive’ a. Mam ze sobą laptopa, możesz obejrzeć, jak chcesz. Ale wiele się nie dowiesz. Musiałbym nad tym posiedzieć.
– Nieważne. Więcej danych mają na twardych dyskach bez dostępu zewnętrznej sieci.
„A”. Spółka Akcyjna. Data założenia, historia, obecny zarząd. Proszę, proszę. Pięciu dostatnio ubranych dżentelmenów. Zygmunt Wieszczycki, nawet przystojny, po pięćdziesiątce, na oko biznesmen, Arkadiusz Możyczko, młody, łysy, na oko bandzior; trzech następnych, doskonale anonimowych i bezbarwnych. Przyjrzała się uważnie prezesowi. Czy to Jurij? Nie. Nie wyglądał jak żołnierz służb specjalnych. Nawet były. Co innego figurujący obok wiceprezes, jak mu tam, Możyczko. Kwadratowa szczęka, krótko ostrzyżony, niebieskie oczy. To może być Jurij, a Wieszczycki może być jego szefem. Może. Nie musi. Pewnie nie jest.
Carrie prowadził w sposób dość ryzykancki, Zuzannie poniewczasie przyszło do głowy, że hakerzy bywają nader często niefrasobliwi. Land cruiser szarpał i podskakiwał na wybojach, koła traciły przyczepność, silnik wył na zwiększonych obrotach, widoczność nie przekraczała dwudziestu metrów, niebo, raczej nie niebo, tylko lecące niemal tuż nad ziemią chmury, miały nadal barwę ołowiu.
W końcu dojechali. Zuzanna kazała Carriemu zatrzymać samochód mniej więcej dwieście metrów od celu. Nie sądziła, aby ktokolwiek mógł i miał ochotę cokolwiek zidentyfikować lub rozpoznać, ale na zupełnie wyludnionej Chmielnej nie chciała wzbudzać sensacji. Toteż Carrie zaparkował land cruisera przy ulicy Górskiego.
Zuzanna sięgnęła do tyłu i wyciągnęła torbę ze sprzętem. Wyjęła z niej wytłumiony pistolet maszynowy, kilka zapasowych magazynków, granaty hukowo-błyskowe, latarkę, pudełko z narzędziami i uniwersalny wytrych, a także lornetkę i noktowizor. Carrie obserwował te przygotowania w milczeniu i bez powodzenia starał się zachować obojętną minę.
– Posłuchaj mnie uważnie – Zuzanna z trzaskiem włożyła magazynek, przełożyła pasek przez szyję, schowała broń pod kurtkę, po czym odwróciła się w stronę hakera. – Gramy przeciw niebezpiecznym ludziom. Nie próbuj mi pomagać i trzymaj się z tyłu, obojętnie, co się będzie działo. Cały czas masz widzieć moje plecy, rozumiesz?
– Rozumiem. I rozumiem też, że nie odpuścisz.
– Nie mogę.
– Na nagraniu było twoje mieszkanie. Chłopcy z pistoletami przyszli cię zabić. Chcesz ich znaleźć.