355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 12)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 12 (всего у книги 27 страниц)

Gdy Jakub kupował Helenie Yamato trzy i pół roku temu, nie wiedział o tych psach zbyt wiele, ot, tyle, ile wyczytał w Internecie. Trzymiesięczny szczeniak składał się głównie z łap, skóry i melancholijnego spojrzenia. Jakub był zachwycony. Jednak właściciel hodowli na odchodnym powiedział: „To spokojny pies, niewiele jest w stanie wyprowadzić go z równowagi. Ale gdy będzie dorosły, nie życzę panu, by miał pan okazję zobaczyć go naprawdę zdenerwowanego. Proszę mi wierzyć, widziałem atakującego samca Tosy kilka razy w życiu i choć oczywiście nie ja byłem przedmiotem ataku, nie chciałbym tego oglądać już nigdy więcej”.

Jakub zapamiętał tę naukę i razem z Heleną wychowali szczeniaka w duchu łagodności i tolerancji dla jego, zresztą nielicznych, wybryków. Yamato wyrósł na olbrzymiego osobnika o pięknej linii i starannie ukrytych pod skórą stalowych mięśniach. Miał mnóstwo wad i jedną podstawową zaletę: dawał się kochać i odpłacał swoim właścicielom taką samą, pierwszorzędnej jakości miłością.

Teraz, po raz pierwszy w życiu (odbytego kilka miesięcy temu króciutkiego jak mgnienie oka starcia z amstaffem nie liczył, bo wtedy nie zdążył się nawet rozgrzać, gdy amstaff-napastnik wylądował na plecach przygnieciony niemal kwintalem masy spoczynkowej przeciwnika) Yamato wyczuł, że jego pani grozi niebezpieczeństwo. Uśpiony instynkt wojownika w jednej chwili wydobył się z letargu, odrzucił precz cywilizacyjną otoczkę i zaczął sterować krokami swego nosiciela, przejmując od mózgu funkcję stanowiska dowodzenia.

Toteż gdy pies zobaczył ruch w oknie i Ktoś – Obcy – Wrogi – Ze Złymi Zamiarami z akompaniamentem rozbitej szyby wskoczył do środka, bez wahania zaatakował. Dziewięćdziesiąt kilogramów mięśni, ścięgien, zębów i pazurów rozpędziło się na odcinku niespełna dwóch metrów i uderzyło w momencie, gdy Zły podnosił się po wykonaniu przewrotki. Potężne łapy trafiły w pierś napastnika.

Nie ma takiego mężczyzny, który – wyszkolony czy nie – utrzymałby się na nogach po zderzeniu z atakującą Tosą, tym bardziej że psy te mają zwyczaj nie uprzedzać o ataku i walczą bezgłośnie, bez zwykłego u innych psów warkotu.

Toteż mężczyzna, nim zdążył zrozumieć, co się stało, z hukiem wylądował na ziemi, po czym uderzył potylicą o podłogę. Zamroczyło go nieco, ale to był najmniejszy z jego problemów.

Tosy umieją walczyć całym ciałem i łapami, zębów używają rzadko. Po prostu nie muszą. Teraz jednak Yamato nie bawił się w półśrodki, czuł, że w tym wypadku użycie łap i wojowniczej psychiki nie wystarczy, toteż uzyskawszy powodzenie w pierwszej fazie ataku, otworzył pysk, górne zęby oparł o nasadę nosa mężczyzny, a dolnymi objął brodę. Napastnik w panice złapał rękoma kark psa.

Yamato zacisnął szczękę.

Chrupot łamanych kości i stłumione wycie wydawane przez konającego w męce człowieka…

…w tle strzały, głośne, ogłuszające.

Helena ataku swego obrońcy nie obserwowała, zajęta była bowiem innymi sprawami. Omal nie upadła, wystraszona dźwiękiem tłuczonych w kuchni i sypialni szyb. Napaść zastała ją w krótkim korytarzyku, skąd teoretycznie miała widok na trzy główne pomieszczenia domu. W kuchni pociemniało, napastnik już niemal był na nogach, a w ręku trzymał jakiś podłużny, czarny przedmiot. Helena podniosła rewolwer i bez celowania, w panice bliskiej szaleństwu, z adrenaliną huczącą w żyłach i podnoszącą włosy na głowie, wystrzeliła trzykrotnie. Biała, zakapturzona postać zachwiała się, dwa pociski poszły bokiem, ale jeden trafił w pierś, odrzucił mężczyznę w tył i pozbawiał tchu. Jednak kamizelka wytrzymała atak i napastnik, po króciutkiej jak mgnienie oka chwili był ponownie gotów do działania.

Helena widziała wszystko jak na zwolnionym filmie. Za plecami wyczuła ruch – to ten z sypialni, a zatem co najmniej trzech już jest w domu – ale zignorowała go. Podniosła ponownie broń, po czym spokojnie, tak jak uczył ją Jakub, wycelowała, zacisnęła dłoń na rękojeści i strzeliła.

Prosto w twarz.

Mężczyzna poleciał na ścianę. Kula nie przebiła czaszki, ale krew wytrysnęła obfitym strumieniem z wielkiej dziury na policzku. Napastnik upadł, jeszcze przez chwilę wił się w śmiertelnych drgawkach, po czym znieruchomiał.

Helena zaczęła się odwracać o sekundę za późno.


19.

Jakub popatrzył krzywo. Miał wrażenie, że się przesłyszał. Nie sądził, by coś było go w stanie jeszcze dzisiaj zaskoczyć, ale premier co i rusz wyciągał z rękawa kolejne asy.

– Tak jak powiedziałem, spróbuję rozejrzeć się sytuacji. To mogę obiecać – odparł po chwili. Chciał jak najszybciej opuścić te mury. – Jednak osobiście sądzę, że w ciągu najbliższych dni i tak najistotniejsza będzie kwestia, jak przeżyć. A potem…

– Potem może być za późno na jakiekolwiek działania. Proszę robić swoje i kontaktować się ze mną możliwie jak najczęściej. – Położył nieznaczny nacisk na słowo: ze mną. A może Jakubowi się tylko wydawało. Był naprawdę zmęczony.

Uścisnął dłoń jednego z najważniejszych ludzi w państwie i wyszedł. Zaraz za drzwiami natknął się na Lawicza. Facet sprawiał wrażenie, jakby właśnie odskoczył od dziurki od klucza. Jakub zignorował go, szybkim krokiem podszedł do wieszaka, założył kurtkę i czapkę, po czym odebrał od ochroniarza swoje rzeczy. Podając komórkę, tamten mruknął:

– Dzwoniło.

Jakub zerknął na display. Rzeczywiście. Helena. Zdecydował, że to nie takie pilne. Myślał raczej o pętli, którą sobie właśnie założył na szyję.

– Dzięki – odmruknął i opuścił sekretariat.

Lawicz podążył w ślad za nim. Chciał się umówić, czy co? W końcu, już prawie przy wyjściu, złapał go za ramię.

– Nie daruję ci, rozumiesz? – syknął mu w ucho. – Skończy się brzydka pogoda i będziesz miał przejebane. Przeklniesz każdy dzień, który cię dzieli od śmierci. Na początek cię dyscyplinarnie zwolnią, i to będzie dopiero początek kłopotów.

Mocno powiedziane. Dobitnie. Hollywood rządzi, lekcja odrobiona na sto dwa.

Jakub nie tracił czasu na gadanie. Złapał Lawicza za łokieć, tak by palce zacisnęły się na bruździe nerwu łokciowego. Ścisnął. Uchwyt miał mocny, wytrenowany. Lawicz zbladł i zaczął syczeć. Tyszkiewicz wzmocnił chwyt. Gdy tamten zwiotczał i zrobił się całkiem purpurowy, Jakub uderzył go drugą ręką w brzuch. Lekko.

Wystarczyło. Facet zgiął się i opadł na kolana.

– To jest dla ciebie właściwa pozycja. Zostań, póki pan nie przyjdzie – powiedział Jakub, uśmiechnął się przelotnie do kamery umieszczonej nad wyjściem i przekroczył próg.

Wiatr nie był tak silny jak wczoraj, ale zdecydowanie bardziej odczuwalny niż rano. Temperatura spadła nieznacznie, było raptem dziewięć – dziesięć stopni poniżej zera. Ale niebo…

Jakub spojrzał w górę i naprawdę się zaniepokoił. Jeszcze nie widział takiego koloru. Sino-granatowy, jakby poszarpany ołów tworzący pierzaste, owalne obłoki pędzące niemal tuż nad ziemią. Mieniły się szaro, poruszając się niczym w tańcu. Ociężałym, dostojnym i złowieszczym. Powietrze było gęste, nieprzyjemne, mimo mrozu wilgotne. Choć do zachodu słońca brakowało jeszcze blisko godziny, panował półmrok.

Jakub doszedł szybkim krokiem do samochodu, otworzył go i usiadł za kierownicą. Myślał o tym, co przed chwilą usłyszał, i o tym, co miał przed oczami. Uświadomił sobie, że przeszkadza mu ból w piersiach, jakby klatkę piersiową miał ściśniętą ciasno zawiniętym bandażem. Oddychał przez usta, szybko, łapczywie chwytając powietrze. Miał wrażenie, że odbyta przed chwilą rozmowa i złożona mu propozycja – z tych nie do odrzucenia – jest jakimś kiczowatym snem, scenariuszem kiepskiego filmu o niezbyt znaczącym budżecie.

Zadzwoniła komórka. Dźwięk był ostry, niespodziewany, naglący. Wyjął aparat. Poczta. Włożył do ucha bezprzewodową słuchawkę, po czym zapalił silnik. I tak musiał się ruszyć.

Wyjechał z parkingu. Automatyczny niby-głos skończył skandować numer Heleny. Jakub był już na ulicy, gdy usłyszał początek nagrania.

…Śmiertelny, bolesny ryk, jaki wydaje konający człowiek, zaraz potem trzy strzały z rewolweru, głowę mógł dać jego własnej trzydziestki ósemki, potem następny ryk, jeden, drugi, a potem jeszcze jeden strzał i krzyk Heleny. W jej głosie było wszystko: ból, strach, rozpacz i nienawiść.

Jakub niemal automatycznym ruchem włączył sportowe, najbardziej dynamiczne przełożenie i docisnął gaz do deski.




20.

Jurij przyjrzał się ekranowi. Program śledzący pracował bez zarzutu. Zielona kropka wystartowała jak rakieta. Szybkim ruchem założył słuchawki z mikrofonem.

– Delta, tu Alfa, zgłoś się.

Trzaski.

– Delta, tu Alfa, zgłoś się – znowu trzaski i zakłócenia. Po chwili mechaniczne stuknięcie.

– Tu Delta, zgłaszam się.

– Melduj.

– Akcja zakończona. Mamy minus dwa i pół.

– Zrozumiałem. Wynoście się. Jedzie wsparcie.

– Tak jest. Ale tu jest trochę bałaganu. Musimy posprzątać.

– Migiem.


21.

Wiktor, dowódca grupy, rozłączył się i zaklął, na czym świat stoi.

Popatrzył na leżącą na podłodze kobietę. Drugą ręką trzymał przy jej ustach i nosie gazę ze środkiem usypiającym. Zbyt długo nie poddawała się, walczyła wściekle, wierzgała i próbowała gryźć. Dopiero w ciągu ostatniej minuty powoli, jakby próbując jeszcze stawić opór, uspokoiła się.

Cel osiągnęli, przynajmniej jego pierwszą fazę. Ale Wiktor był wściekły. Zbyt wielkie straty ponieśli, zbyt wiele czasu stracili, zbyt wiele hałasu narobili. Wszystko od początku szło źle. Gdy Jurij, szef i dawny towarzysz broni, przedstawił wczoraj plan akcji – rutynowy, wynikający z doświadczenia i dokładnej analizy terenu oraz celu – który rokował bliskie stu procent szanse powodzenia, koordynator pokręcił głową.

– Żadnych granatów hukowych, dymnych ani gazowych – powiedział i spojrzał na obu znacząco. – Jeżeli ma alergię, mogłaby się udusić. A huku nie chcemy, tam są wścibscy sąsiedzi. Chcę ją mieć żywą i całą. Jest was czterech, dacie sobie radę.

– Ona może być uzbrojona, wygląda na ostrą zawodniczkę – zaprotestował Jurij. Nie robił tego zbyt energicznie, to w kontaktach z koordynatorem nigdy się nie opłacało. Chodziło tylko o delikatne zaakcentowanie odrębnego zdania, broń Boże żadnych sporów czy upierania się przy swoim. – Poza tym ma psa.

– No, chyba się przesłyszałem – koordynator roześmiał się wesoło. – Mam rozumieć, że czterech doświadczonych żołnierzy boi się kobiety i jakiegoś cherlawego kundla?

Cherlawy kundel okazał się blisko stukilogramowym bydlakiem, który jednym kłapnięciem gargantuicznej szczęki zerwał prawie całą twarz, a także przegryzł gardło Niklasowi – żołnierzowi z piętnastoletnim stażem i szeregiem cichych akcji na koncie. Nim Wiktor wpakował w psa pół magazynka, ten zdążył jeszcze chwycić drugiego z członków ekipy za dłoń i strzaskać ją.

A kobieta?

No właśnie, kobieta zgodnie z przypuszczeniami Jurija okazała się rzeczywiście ostrą zawodniczką. Nawet bardzo ostrą. Nie dość że faktycznie była uzbrojona, to jeszcze potrafiła zrobić z broni użytek. Świadczył o tym trzeci członek ekipy, który leżał w kuchni z wielką, krwawą dziurą poniżej oka i w chłodnej atmosferze drewnianego domku właśnie zaczynał stygnąć.

Tak więc dowódca jako jedyny pozostał nietknięty i na chodzie. Podniósł z ziemi smith & wessona i schował do kieszeni. Ponownie spojrzał na leżącą kobietę i pokręcił głową.

To miała być szybka, łatwa i skuteczna robota nagrodzona specjalną premią.

Ranny skończył opatrywać sobie rękę i spojrzał na dowódcę zamglonym wzrokiem. Jego gotowość do dalszej akcji nie była zbyt wielka.

– Rozejrzyj się, czy nikogo nie ma – rozkazał dowódca.

– Tak jest – odparł żołnierz. Wyszkolenie i doświadczenie wzięło górę nad słabością, ranny wyszedł do przedpokoju i opuścił dom. Dowódca połączył się z Jurijem.

– Tu Delta, Alfa słyszysz mnie?

– Tu Alfa.

– Jak sytuacja?

– Tamten jest za blisko. Przejdziemy do planu B… – Jurij przez chwilę wydawał instrukcje. – Zrozumiałeś Delta?

– Tak jest, Alfa, zrozumiałem.

– Wykonuj.

Wiktor usłyszał, że jego towarzysz wraca z rekonesansu.

– W porządku – powiedział.

– Dobra. Zbierzemy broń. Sprawdź, czy nie zostawiliśmy innych śladów. – Tak jest.

– Pojedziesz przodem. Zostanę i będę cię ubezpieczał… Wydanie rozkazu zajęło kilka sekund. Szybko posprzątali dom – w bardzo wąskim rozumieniu tego słowa – po czym wspólnie wynieśli Helenę na zewnątrz. Chwilę zajęło im właściwe rozłożenie ciężaru na toboganie. Wiktor pomógł podkomendnemu założyć specjalną uprząż z liną przymocowaną do toboganu oraz przypiąć narty. Żołnierz wziął w dłoń kijek, zranioną rękę ułożył w rozpięciu kurtki niczym na temblaku.

Ruszył założonym uprzednio śladem. Pochylił się i sapnął z wysiłku. Tobogan wpadł w koleinę, ale i tak stawiał silny opór. W założeniu, w powrotnej drodze zdobycz miało ciągnąć dwóch ludzi. Ranny żołnierz wyglądał, jakby sam potrzebował pomocy.

Posuwał się wolno, o wiele za wolno. Gdy dotarł do lasu, było niemal ciemno. Wiatr wył i targał gałęziami.


22.

– Mówię ci, kurwa mać, co słyszałem. Nie wiem, co się stało…

– Spokojnie. Tylko staram się pomóc. Już jesteśmy w samochodzie. Gdzie to jest?

– Trafisz, byłeś tam przecież. Wiejski Domek, pamiętasz?

Krzeptowski pamiętał, co miał nie pamiętać. Był tam raz, upili się wtedy, że hej.

Od siedziby Urzędu Rady Ministrów do Wiejskiego Domku Jakub miał do pokonania trzydzieści trzy kilometry, precyzyjnie podane przez usłużny GPS. Jechał już od kilku minut i sam nie wiedział, dlaczego do tej pory nie wylądował na latarni. Na długich światłach, z włączonymi halogenami i ręką wbitą w klakson przejechał Belwederską i Sobieskiego z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Skręcił w Sikorskiego, po czym docisnął pedał gazu. Ruchu prawie nie było, ale wystarczających emocji dostarczał wiatr – targający na boki dwutonową maszyną i starający się za wszelką cenę zepchnąć ją z toru jazdy – a także wprasowane w asfalt kryształki lodu, nadające jezdni przyczepność toru panczenowego. Wszystkie systemy kontroli trakcji pracowały na pełnych obrotach, silnik wył, katowany wysokimi przełożeniami, a kierownica zdawała się żyć własnym życiem.

Jakub klął i walczył z ogarniającymi go na przemian falami przerażenia i wściekłości. Nocna kłótnia, ranne wydarzenia, wizyta u premiera, nadciągająca nawałnica – wszystko zrobiło się nieważne, blade i dalekie. Poczuł, że ma do załatwienia tylko jedną rzecz: zdążyć, nim rozegra się tragedia, i wpakować w sprawców dwa magazynki. Wiedział, był pewien, że to przyniesie ulgę. Wywoła łzy radości.

Cały czas próbował dodzwonić się do Heleny, ale niezmiennie słyszał gęsty, przerywany sygnał. Najprawdopodobniej jej komórka nadal był włączona. Jakub nie odsłuchiwał całej wiadomości, początek mu całkowicie wystarczył; uznał, że musi skupić się na prowadzeniu samochodu i opanowaniu paniki. Jedno i drugie nie było proste.

W Puławską ślimakiem koło Wyścigów wjechał niemal na dwóch kołach, rzuciło go potężnie, odbił się od krawężnika, przez moment miał pewność, że wyląduje na słupie. Jednak dodanie gazu pomogło, samochód rzucił się do przodu i opadł na cztery koła, złapał przyczepność, po czym pomknął dalej. Przy Poleczki Jakub nieco zwolnił, skrzyżowanie przejechał na czerwonym świetle, rozganiając nieliczne, przecinające ulicę samochody. Potem przyspieszył.

Wiatr wzmagał się, pomimo ryku silnika było go dobrze słychać, a przede wszystkim – czuć. Kierownica próbowała wyrwać się Jakubowi z rąk. Ściskał ją z całych sił, nie miał nawet czasu wytrzeć potu skapującego z nosa.

Trafił na kilka z rzędu zielonych świateł – nieczęste zjawisko na Puławskiej – toteż osiągniecie Piaseczna zajęło mu niecałe pięć minut od minięcia Wyścigów. Zwolnił, znowu na czerwonym świetle przejechał skrzyżowanie, omal nie wbijając się w autobus. Łukiem skręcił w prawo, pojął, że uczynił błąd, jadąc przez miasto, ale było już za późno na zmianę decyzji, ponownie naparł na klakson i znowu rozganiał przestraszonych, nielicznych przechodniów, powodując wściekłe wygrażanie i litanie przekleństw.

Przejechanie przez Piaseczno zajęło mu cztery długie minuty, podczas których myślał, że oszaleje, przez chwilę jechał za wlokącą się z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę starszą panią, która najwyraźniej miała ogromne problemy z orientacją w terenie, refleksem i utrzymaniem kierunku. Tyszkiewicz w końcu wyprzedził ją, ryzykując czołowe zderzenie z ciężarówką, znowu go rzuciło, skręcił w prawo, na szosę grójecką, i posuwając się wzdłuż torów starej wąskotorowej ciuchci, przyspieszył.

Ruch był minimalny, Zalesie Dolne osiągnął w minutę. Za kościołem skręcił w lewo, znowu przyspieszył do setki, choć wiedział, że prędkość przekraczająca sześćdziesiąt kilometrów na godzinę w tym miejscu bezpośrednio graniczy z samobójstwem. Droga była ciemna, wąska, kręta, źle wyprofilowania. Kłykcie na kierownicy zbielały, pot kapał ciurkiem, Jakub przygryzał dolną wargę tak mocno, że na języku poczuł krew.

Nie zwracał na to uwagi. Był tak skoncentrowany, że bodźce zewnętrzne mogły dla niego nie istnieć.

Jednocześnie myślał.

Wszystkie poranno-nocne pretensje wydały mu się śmieszne i niewarte uwagi. Wiedział o tym już wcześniej, ale teraz myśl przeszyła go niczym rozpalone żelazo: nie wyobrażał sobie życia bez Heleny. Romansującej czy nie, lubiącej innych chłopców albo dziewczynki, bez różnicy: był gotów wybaczyć, był gotów z tym żyć…

…był gotów zrobić wszystko, by Helenie nic się nie stało.

Minął Jazgarzew, na drodze do Łbisk znowu rozpędził się do stu dwudziestu, przez wieś przemknął niczym rakieta z kreskówki, ostatnich pięć kilometrów pokonał w tempie, którego nie powstydziłby się rajdowy mistrz świata. Szczerze mówiąc, gdy się potem nad tym zastanawiał, wątpił, by któryś z zawodowych kierowców, kozaków żyjących z dobrze skalkulowanego ryzyka, odważył się na taką prędkość w takich warunkach.

Jakub przejechał trzydzieści trzy kilometry w dwadzieścia minut. Dokonał tego w terenie w przeważającej części zabudowanym, w ciemnościach i przy wiejącym z prędkością huraganu wichrze. To, że dojechał na miejsce żywy, bez najmniejszej rysy na lakierze, zakrawało na cud.

Kilometr przed celem zwolnił, zgasił długie światła. W samochodach marki volvo nie można wyłączyć świateł w ogóle, nawet w dzień, co z punktu widzenia Jakuba było dość istotną przeszkodą, gdyby chciał podjechać pod dom niepostrzeżenie.

Ale nie dbał o to. Skręcił kierownicę, pokonał szybko ostatnie sto metrów, po czym nie wyłączając silnika zatrzymał się. Wprawnym ruchem wyciągnął pistolet, otworzył drzwi i wysiadł.

Reflektory samochodu oświetlały drzwi wejściowe do domu, zamknięte i wyglądające na niezniszczone. Jakub szybkim spojrzeniem otaksował otoczenie. Nic. Nikogo. Ale po lewej od domu masa śladów, jakby nart i stóp. Ostrożnie wyjrzał zza węgła.

Wybite okno.

Przeładował broń, wprowadził nabój do lufy. Podniósł pistolet na wysokość oczu. Ostrożnie podszedł do wybitego okna. Powoli, starając się nie zwracać uwagi na skrzypiący pod nogami śnieg, zajrzał do środka. Było już ciemno, w domu nie paliło się światło, toteż nie dostrzegł zbyt wiele. Jakieś niewyraźne postacie na podłodze; naprzeciw drugie okno, szczerzące zębate resztki wybitych szyb.

Zaczął nasłuchiwać. Wiatr wył i szumiał w koronach drzew, więc efekty nasłuchu były dość mizerne. Wyglądało jednak na to, że w środku nie ma nikogo. Przynajmniej nikogo żywego.

Ze zjeżonymi ze strachu włosami i żołądkiem w kowalskim imadle cofnął się, drżącą dłonią wyciągnął z kieszeni klucze. Podszedł do drzwi, jasno oświetlonych reflektorami samochodu. Otworzył górny zamek, dolny był otwarty. Nacisnął na klamkę i ostrożnie wszedł do przedpokoju.

Cisza. Warkot potężnego trzylitrowego diesla V5 common rail.

Ruszył dalej. Na progu kuchni, głową w stronę okna, leżał trup. Ubrany w biały maskujący strój, w butach narciarskich na nogach. Krew wokół głowy zdążyła utworzyć już wielką kałużę. W salonie następny trup, w identycznym stroju, za to pozbawiony twarzy. Obok Yamato z niewygasłym jeszcze grymasem wściekłości na czarnym pysku, wyszczerzonymi zębami i rozprutym kulami bokiem.

Jakubowi zakręciło się w głowie. Nawet w tym cholernym Nagum Thai, pod kulami szuszwoli, nie czuł takiego strachu.

Ale w następnych pomieszczeniach: sypialni, pokoju gościnnym i łazience, a także w garażu oraz składziku drewna nie znalazł nic. Panował porządek i ład.

Ponownie wyszedł na zewnątrz. Przyjrzał się śladom. Ostrożnie postąpił kilka kroków wzdłuż prawego boku domu. Po kilku sekundach wrócił biegiem, otworzył z hukiem drzwi garażu, podszedł do stojącej w rogu szafy, wyjął z niej narciarskie buty, błyskawicznie pozbył się zwykłych, założył tamte, wziął z kąta biegówki i kije, wyszedł na zewnątrz, rzucił narty na śnieg, podwójne kliknięcie oznajmiło, że buty zespoliły się z wiązaniami. Pętle kijków przełożył przez dłonie już w biegu. Glock powędrował do kieszeni kurtki.

Nie był Justyną Kowalczyk, ale jeździł i biegał całkiem nieźle. Całe dzieciństwo spędził, jeżdżąc zawodniczo w klubie narciarskim, a ponieważ Helena była chętną i pojętną uczennicą, podczas zimowych wypadów do Wiejskiego Domku dużo czasu spędzali, biegając na nartach. Okoliczne lasy były jakby do tego stworzone. Szerokie przecinki i równe leśne drogi stwarzały wymarzone warunki do zimowej, sobotnio-niedzielnej rekreacji. Wycieczki miały między innymi ten skutek, że Jakub znał okolicę jak własną kieszeń.

Gdy tylko przyjrzał się śladom, stało się jasne, co zaszło w domu. Grupa ludzi, trzech, może czterech, przyjechała od strony lasu na nartach, ciągnąc coś za sobą, prawdopodobnie sanki lub tobogan, kołyskę na płozach, używaną przeważnie przez ratowników górskich, ale dającą możliwość również ciągnięcia jej za sobą w płaskim terenie przy użyciu lin i specjalnej uprzęży. Napastnicy zaatakowali dom z trzech stron, obezwładnili Helenę, przywiązali pasami i pobiegli z powrotem w stronę lasu. Nie mogli być daleko, został jeden lub najwyżej dwóch, a nie jest łatwo ciągnąć kilkudziesięciokilogramowy ciężar w tak głębokim śniegu. Tempo ucieczki nie mogło być zatem zbyt szybkie. Założywszy, że całe zdarzenie rozegrało się na przestrzeni ostatnich dwudziestu minut, była szansa, że napastników można dogonić, zanim zmienią środek lokomocji na szybszy.

Te wszystkie myśli przemknęły przez głowę Jakuba niczym transkontynentalny ekspres. Miarowo odbijał się od podłoża, ruchy po półminucie stały się skoordynowane i sprężyste, rozpacz dodawała sił. Był w dobrej formie, treningi z Krzeptowskim i resztą przeprowadzane kilka razy w tygodniu przynosiły efekty, toteż biegł naprawdę szybko. Usłyszał, że dzwoni komórka, początkowo miał zamiar zignorować natręta, potem do niego dotarło, że to może Krzeptowski, więc nie przerywając biegu i odpychając się tylko jednym kijkiem, nacisnął przycisk tkwiącej w uchu bluetoothowej słuchawki.

– Dojeżdżamy – usłyszał głos Krzeptowskiego. – Gdzie jesteś?

– Ścigam sprawców. Zaraz będę w lesie za domem.

– Poczekaj. Pomożemy ci.

– Nie mam czasu. Porwali Lenę…

– O kurwa.

– Wejdźcie do środka, drzwi są otwarte i rozejrzyjcie się. Niczego nie dotykałem. Czekajcie na mnie. Odezwę się.


23.

Jurij skinął głową siedzącemu obok technikowi. Ten kilkakrotnie kliknął myszką. Zlokalizował telefon komórkowy pościgu. Na mapie, obok poruszającego się wolno czerwonego punkciku, pojawił się drugi, zielony. Zielony poruszał się szybciej niż czerwony i szybko, zbyt szybko, do kurwy nędzy, go doganiał.

– Delta Dwa, masz na plecach gościa, jest za tobą o pół kilometra. Ile masz do pierwszej bazy?

– Za minutę tam będę – głos ciągnącego tobogan żołnierza był zdyszany, chrapliwy i z trudem przebijał się przez zakłócenia. Cholerna pogoda.

– Pospiesz się. Tamten jest zbyt blisko. W razie czego wiesz, co robić.

– Tak jest.


24.

Jakub wydłużył krok. Rytmicznie odbijał się kijami, starał się wdychać powietrze nosem, a wydychać ustami. Teren był z lekka pofałdowany, przecinka szeroka na cztery metry.

Wiatr huczał w koronach drzew, ale w lesie się go na razie nie odczuwało, w każdym razie Jakub nie zwracał na niego uwagi. Było ciemno, ale śnieg z reguły rozjaśnia zimowy mrok, więc dawało się wytrzymać, ślad założony przez porywaczy był w każdym razie widoczny. Bacznie obserwował teren.

Gdy wbiegł na niewielkie wzniesienie, siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt metrów przed sobą zobaczył majaczące w oddali niewyraźne kształty. Dwie postacie, tobogan, niski, opływowy pojazd…

Wiedział, że tamci mogą być uzbrojeni, nawet na pewno są, ale nie dbał o to. Serce waliło mu jak młotem, ale niczego innego nie pragnął, jak tylko dopaść tych skurwysynów…

…puścił prawy kijek i wyciągnął z kieszeni pistolet. Tempo biegu znacznie spadło. Widział już dość wyraźnie. Dwóch ubranych na biało ludzi, takich samych jak martwi towarzysze w Wiejskim Domku, tobogan i…

…skutery śnieżne. Tamci uwijali się jak w ukropie. Jakub usłyszał warkot rozrusznika, nadzieja na to, że mróz skuł smary, okazała się płonna, silnik zaskoczył za pierwszym razem, ryknął przegazowany, dwie postacie zajęły miejsce na siodełku – Jakub był może o dwadzieścia pięć metrów – silnik ryknął jeszcze raz i pojazd ruszył, ciągnąc za sobą tobogan na krótkiej, dwumetrowej linie.

Skuter wyjechał na drogę. Jakub właśnie stawał w pozycji strzeleckiej. Pasażer skutera odwrócił się, coś zamajaczyło czarno w jego ręku, Jakub usłyszał huk, kula przeleciał dobry metr obok. Następny strzał mógł już być znacznie lepszy, należało zakładać, że pasażer skutera nie używał broni od święta, ale Tyszkiewicz nie dbał o to. Nie dbał w ogóle o nic, poza uspokojeniem oddechu i opanowaniem drżenia rąk.

Ugiął nieco nogi w kolanach, oparł dłoń na wbitym w ziemię kiju – nigdy takiego strzelania nie trenował, ale rozwiązanie nasunęło mu się już w czasie biegu, narciarski kij był idealną w tych okolicznościach podstawą, stwarzającą warunki do oddania w miarę precyzyjnego strzału. Oczywiście teoretycznie. Była noc, wiało, Jakub miał w ręku pistolet, a nie snajperski karabin, tętno strzelca oscylowało około stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę, wiatr z pewnością nie pomagał, tylko kręcił jak w jakimś kodę czarownic…

…Jakub strzelił po czterech sekundach od startu porywaczy, zanim skuter zdołał nabrać prędkości.

Odległość: trzydzieści metrów. Muszka, szczerbinka, ręce wyprostowane.

Pasażer zachwiał się i przechylił na bok. Jakub wystrzelił ponownie. Przechylony zrobił koziołka i spadł ze skutera. Kierowca pochylił się i dodał gazu. Jakub nacisnął spust po raz trzeci, potem czwarty i piąty. Kierowca nie zwalniał, z tej odległości nie dało się zaobserwować, czy został trafiony. Jakub strzelił po raz szósty. Po sekundzie stracił skuter z oczu, słyszał tylko oddalający się warkot. Miał wrażenie, że silnik pracuje na nieco mniejszych obrotach, ale może to wiatr. Może złudzenie. Wyobraźnia. Jakub zaklął, schował pistolet do kieszeni, chwycił kijek i ruszył dalej.


25.

Krzeptowski w istocie przypomniał sobie drogę, toteż dojechali jak po sznurku. Choć mieli do przebycia znacznie krótszy dystans niż Jakub, o jakieś siedem kilometrów, przyjechali dobre dziesięć minut po nim, mimo że poruszali się najszybciej, jak się dało, znacznie ponad granicą ryzyka. Szybszej jazdy sfatygowana octavia, nie mówiąc o pasażerach, najprawdopodobniej by nie przeżyła.

Gdy Krzeptowski skręcił w ostatnią, prywatną dróżkę prowadzącą do domu, zwolnił. Jadwiga i Tolak wyjęli broń, z rozmowy z Tyszkiewiczem wynikało, że niepotrzebnie. I tak byli spóźnieni, ale zadziałał odruch. Zatrzymali się tuż za pracującym cały czas i jasno oświetlonym volvo. Drzwi do domu stały otworem i z zewnątrz nic nie zwiastowało nieszczęścia.

Tolak został na zewnątrz, przyglądając się bacznie samochodowi Jakuba. Jadwiga i Krzeptowski ostrożnie przekroczyli próg. Znajdujące się w środku zwłoki dwóch ubranych na biało mężczyzn, psa, a także masa krwi i wyraźne ślady walki zrobiły na nich takie samo wrażenie jak na Tyszkiewiczu, może nawet większe, ponieważ mieli nieco więcej czasu, aby się nad tym zastanowić.

Zadzwoniła komórka Krzeptowskiego.

Jakub.

– Gdzie jesteś?

– Weź mój samochód i jedź z powrotem – Tyszkiewicz tak dyszał, że z trudem można go było zrozumieć. – On ma Lenę, ucieka skuterem. Jedzie na północ, ścigam go, jest być może ranny.

– Już. Nie rozłączaj się. – Krzeptowski wybiegł, gestem dając znak Tolakowi, aby pobiegł za nim. – Bierz skodę i wyjeżdżaj – krzyknął.

– Jadę z tobą.

– Nie. Zostań z Jadwigą. Tamten jest jeden, dam radę.

Tolak pokręcił głową, ale nie dyskutował więcej. Wskoczył do octavii, zgrzytnął biegiem i zaczął się wycofywać na drogę. Krzeptowski usiadł za kierownicą volvo, chwilę patrzył na skrzynię biegów, jeszcze nigdy nie prowadził automatu, w końcu przełożył dźwignię na pozycję „R”, samochód zaczął się toczyć, wcisnął lekko gaz i płynnie wyjechał na szosę. Zmienił bieg na „D”, skręcił kierownicę i ruszył. Auto skoczyło do przodu, Krzeptowski nie był przyzwyczajony do tak ogromnej mocy silnika, ale systemy kontroli nie pozwoliły na najmniejsze odchylenie od kursu, o poślizgach nie wspominając. Wiatr zdawał się nie przeszkadzać. Krzeptowski zapalił długie światła i dodał gazu. Jechał przez las, potem wyjechał na otwartą przestrzeń, przyspieszył, grubo przekraczając setkę. Na zakręcie omal nie wpadł do rowu, musiał gwałtownie hamować, zarzuciło go nieco, ale łatwo opanował wóz. Znowu przyspieszył.

– Jesteś?

– Owszem – głos jeszcze bardziej chrapliwy i urywany.

– Przejeżdżam przez Łbiska. Co dalej?

– Jedź prosto. Za wsią zwolnij. Koło zielonego domu po lewej będzie skręt w polną drogę. Musisz uważać, słabo go widać. Jedź tą drogą, a jak dojedziesz do poprzecznej, skręć jeszcze raz w lewo, w stronę lasu. Jak dojedziesz, wyłącz silnik i nasłuchuj. Moim zdaniem on się porusza w twoją stronę, tak przynajmniej idzie jego ślad.

Krzeptowski za wsią zwolnił i po chwili znalazł skręt. Na polnej drodze przyspieszył, nie przejmując się żałosnym jękiem amortyzatorów. Dno samochodu parę razy zaszorowało o lodowy garb pośrodku drogi, raz uderzył w coś mocno, ale nie zwalniał. Po chwili dojechał do czegoś w rodzaju poprzecznej drogi. Skręcił w lewo. W istocie las majaczył nieopodal. Krzeptowski pokonał pozostałych dwieście metrów i zatrzymał się. Wyłączył silnik, wysiadł i zaczął nasłuchiwać.

– Gdzie jesteś? – usłyszał głos Jakuba.

  – Tam, gdzie kazałeś. Przy wjeździe do lasu. Ale nic nie słyszę.

– On jedzie cały czas prosto, powinien na ciebie wyjechać. Myślę, że gdzieś tam w okolicy powinien czekać na niego samochód.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю