Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 27 страниц)
Ruszył biegiem w stronę ulicy Wierzbowej, po drodze wyplątując się z uprzęży i zwijając linę, którą szarpnięciem ściągnął na dół. Gdy biurowiec zniknął mu z oczu, zwolnił nieco, aż przeszedł do normalnego marszu. Zdjął kurtkę, wydostał się z kombinezonu (zatrzaski w nogawkach niesłychanie ułatwiły tę operację) i odkręcił szal. Wyjął soczewki kontaktowe, odkleił bródkę, wyjął z ust masę plastyczną wypychającą policzki.
Po minucie osiągnął Senatorską. Nacisnął guzik schowanego w kieszeni pilota. Bagażnik stojącej na chodniku starej skody posłużył za tymczasowy schowek na wszelkiego rodzaju obciążające rekwizyty, z glockiem na czele. Za minutę jeden z ludzi koordynatora posłuży się drugim kompletem kluczyków i odjedzie skodą, która jeszcze tego samego wieczoru zniknie na zawsze.
Strzelec, uwolniony od swojego przebrania, całkowicie przemieniony, przeszedł kilkadziesiąt metrów i sięgnął po drugiego pilota. Audi A6 allroad quattro błysnął światłami. Strzelec zajął miejsce za kierownicą, uruchomił silnik i odjechał w stronę placu Bankowego i alei Solidarności, starannie przestrzegając przepisów kodeksu drogowego.
Dopiero minąwszy Żelazną, roześmiał się głośno.
Histeria. Ustępująca panika.
Spokój.
24.
– Jasna cholera! – zaklął Smotrycz. Puszka szynki wyślizgnęła mu się z rąk, uderzyła w stopę i poturlała pod szafkę. Mrucząc pod nosem szyderczą opinię na temat swoich talentów organizacyjnych, ukląkł i zaczął gmerać pod meblem w poszukiwaniu krnąbrnej konserwy.
Zanim przyszedł do domu i zaczął na prośbę Krzeptowskiego przeczesywać sieć, dwa razy był w sklepie. Wzbudził zdziwienie i rozbawienie personelu, kupując spory zapas świec, kilka grubych koców, plastikowe kanistry na wodę i porcję jedzenia wystarczającą dla plutonu wojska. Wydał niemal całą pensję, co zresztą skwitował wzruszeniem ramion. Na pytanie ekspedientki, czy zamierza spędzić święta na Alasce, odparł z poważną miną, że owszem, ponieważ nie zamierza zamarznąć, a jej radzi zrobić to samo.
Stwierdzenie wywołało szczery i otwarty śmiech.
Teraz kończył układać zapasy i myślał intensywnie nad tym, co znalazł w pewnym trudno dostępnym pliku umieszczonym na starannie ukrytym policyjnym serwerze. Po raz kolejny potwierdziło się, że przypuszczenia Krzeptowskiego, jakkolwiek często oparte wyłącznie na intuicyjnym „bo mi się wydaje”, okazują się trafne.
Facet ma nosa. Rasowy policyjny pies.
Trop był niejasny, zagmatwany i cuchnął jak zdechła ryba. Przynosił sporo pytań i niemal żadnych odpowiedzi. W sumie: gówno, nie trop.
Może dlatego nie dawał Smotryczowi spokoju.
Nagle zatrzymał się w połowie drogi pomiędzy kuchnią a pokojem. Przez głowę przemknęło mu skojarzenie – dziwne i karkołomne – z niedawno zasłyszanymi plotkami.
Kilka tygodni temu gruchnęła w środowisku wieść, całkowicie nieoficjalna i przez zwierzchników dementowana, o jakiejś poważnej katastrofie, o kosmicznej wpadce służb, kompromitacji na skalę międzynarodową. Co dziwne, prasa i telewizja niczego nie wywęszyły, to znaczy wywęszyły, ale kręciły się dookoła własnego ogona. Jednak w policji nieoficjalne kanały informacji funkcjonują bardzo dobrze, więc z zasłyszanych aluzji, szczątkowych faktów i kontekstu można się było domyślić tego i owego.
Dlaczego te wydarzenia skojarzyły mu się z tą osobą? Nie wiedział. Najprawdopodobniej był to ślepy tor. Ale mógł sprawdzić? Mógł. Miał ogromną ilość wolnego czasu i nic do roboty.
W mieszkaniu było gorąco, kaloryfery grzały, jakby chcąc nadrobić stracony czas.
Zdjął sweter, zatarł ręce i ponownie zabrał się do pracy. Gdy po dwudziestu minutach rozległo się pukanie do drzwi, był już niemal pewien, że skojarzenie było trafne. Trop, który uchwycił, przewracał wszystkie dotychczasowe ustalenia śledztwa do góry nogami.
Był dowodem na to, że on i jego grupa wpadła w bagno po uszy.
Niebezpieczne. Śmiertelne.
Wysłał zaszyfrowanego e-maila. Wylogował się ze skrzynki. Z trudem oderwał wzrok od ekranu.
Pukanie powtórzyło się.
Myśląc o pięciu sprawach naraz, wstał i poszedł otworzyć.
25.
– Muszę ci coś powiedzieć – głos był cichy, ale Jakub otworzył oczy. Helena opierała się o wezgłowie łóżka, posrebrzona blaskiem księżyca.
– Która godzina?
– Jedenasta.
– Matko boska, kobieto, daj żyć! Próbowałem usnąć.
– To ważne.
– Jakie by nie było, może poczekać do rana.
– Chyba już nie…
Ton głosu spowodował, że Tyszkiewicz usiadł, w ułamku sekundy pozbywając się resztek snu.
– Mam… miałam… kogoś.
Poczuł ukłucie bólu, niemal fizycznego. Często myślał, jak zareaguje i co będzie czuł w takim momencie. Durna podświadomość podpowiadała, że nastąpi i właśnie, kurwa, nastąpił. Całe ich małżeństwo składało się z takiego oczekiwania, teraz w przeraźliwie krótkim momencie uświadomionego z całą mocą.
Wzmocnionego coraz wyraźniejszymi podejrzeniami.
Zerwał się na równe nogi. Czuł, że ogarnia go szaleństwo. Uporządkowany świat zawalił się, nim jeszcze zapadła cisza po wypowiedzianych przez Helenę słowach.
Zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest uzależniony. Od tembru głosu, zapachu skóry, uśmiechu, kruczoczarnych włosów odgarnianych sprzed oczu niecierpliwym dmuchnięciem…
Kochał jej ciało i duszę, rozum i talent. Kochał jej brak i jej obecność, choć to drugie rzecz jasna znacznie bardziej. Krótkie i rzadkie momenty rozstań znosił źle. Gdy była w Londynie czy Nowym Jorku, nabijał zyski operatorom telefonicznym, bez najmniejszego poczucia winy. Daleki głos zza oceanu był tylko marnym ekwiwalentem rzeczywistości, ale nie mógł się bez niego obejść w codziennych, niemal mistycznych rytuałach.
Teraz, być może, będzie się musiał obejść na dłużej.
Helena mówiła coś jeszcze.
– …skończone…
– Co skończone?
– Ta sprawa… ta znajomość.
– Bardzo pocieszające. Nie wiem, czy chcę tego słuchać. – Chciał, pewnie, że chciał. Perwersja? Masochizm? Jasne. Tyle że, jeżeli kiedykolwiek ma nastąpić oczyszczenie, ogień musi wypalić ból do końca.
Do końca. Im szybciej, tym lepiej.
– Proszę…
– Po co?
– Bo to ciężar. Nie mogę tak dalej…
– I chcesz, żebyśmy się nim podzielili?
– Nie kpij. I tak chyba za chwilę stracę rozum.
– Oczywiście. Nie to co ja. Ja się czuję świetnie. – Nie za bardzo mógł zdecydować: wściekłość czy żal? Urażona duma czy ból? Chęć ucieczki czy wzięcia Heleny w ramiona?
Agresja?
– Wiem, że nie. Cokolwiek bym powiedziała.
– Jasne. Znam?
– Owszem – zawahała się. Przez króciutką chwilę. – To… Zuzanna.
Agresja.
26.
Dzień nie chciał się skończyć.
Tolak był zły, zmarznięty i zmęczony. Dałby wiele, by przyłożyć głowę do poduszki w wynajętym – prosto urządzonym, ale przytulnym – służbowym mieszkanku i odpocząć. Rozkaz rzucił go jednak z powrotem do Śródmieścia.
Odpoczynek?
Nie teraz, kochany, nie teraz. Teraz trzeba zapierdalać, gdy ojczyzna wzywa.
Wysłużona octavia z trudem przebijała się przez częściowo tylko usunięte zaspy, opony co chwila traciły przyczepność. Mimo poprawy warunków jazdy Tolak dla własnego bezpieczeństwa nie przekraczał czterdziestu kilometrów na godzinę. Radio trzeszczało; zdecydowanym ruchem wyłączył je.
Myślał.
Informacje od przełożonych.
Zeznanie Winiarskiej.
Obserwacja zespołu Tyszkiewicza, począwszy od wczorajszego wieczoru.
Sens? Na razie niewielki.
Uzyskane wiadomości nie układały się w całość, stanowiły chaotyczną mozaikę fragmentów, w żaden sposób do siebie niepasujących. Być może informacja na temat przyczyn, dla których Smotrycz zaczął przeszukiwać sieć, szukając danych konkretnych osób – wliczając samego Tolaka – pozwoli dostrzec lub odkryć nowe fakty.
Może.
Dojechał na miejsce.
Późno, ulica jak wymarła. Typowy blok osiedla Za Żelazną Bramą, wysoki mrówkowiec z setkami mieszkań. Nieliczne rozjaśnione okna.
Wysiadł. Mróz zaatakował z mocą, rzekome ocieplenie w nocy nie obowiązywało.
Szybkim krokiem ruszył do wejścia i z ulgą znalazł się w środku. W holu było jasno i ciepło, więc wrażenie przytłaczającego ogromu nawet nie wydało się takie straszne. Wsiadł do windy, wcisnął guzik piątego piętra. Podróż trwała krótko. Wysiadł, rozejrzał się i poszedł w prawo.
Gorąco, suwak kurtki w dół.
Mieszkanie Smotrycza trzecie w kolejności. Spokój korytarza. Jasne światło jarzeniówek. Dochodzący zza licznych drzwi bełkot telewizyjnych programów.
Instynkt podniósł łeb i zaczął powarkiwać. Ręka powędrowała w kierunku służbowego glocka, wyciągnęła go, druga przeładowała. Gumowe podeszwy zimowych butów nie wytwarzały hałasu.
Tolak podszedł do drzwi mieszkania Smotrycza. Rozejrzał się na boki.
Cisza. Żywego ducha.
Drzwi były najzwyklejsze w świecie, z płyty paździerzowej, z dwoma zamkami i śmiechu wartymi blokadami antywłamaniowymi, które nie były w stanie powstrzymać nawet najbardziej zielonego i nieudolnego włamywacza. Uważając, by nie znaleźć się w polu widzenia wizjera, inspektor ostrożnie nacisnął klamkę. Ku jego zaskoczeniu – choć instynkt nadal powarkiwał i twierdził, że tak właśnie miało być – drzwi ustąpiły. Otworzył je delikatnie lewą ręką, w prawej wysoko dzierżąc broń. W miniaturowym przedpokoiku nie paliło się światło.
Pusto.
Tolak zrobił krok i zajrzał do pokoju. Zobaczył zawalone papierami biurko, nieco dalej kanapę i zajmujący cały kąt wielki telewizor. Wszystko skąpane w łagodnym blasku stającej przy biurku lampy, rzucającej rozproszone, miłe dla oka światło.
Uporządkowane wnętrze – w kategoriach starokawalerskich standardów głównego lokatora – przytulne i czyste. Żadnego bałaganu, żadnej przemocy, bezruch i spokój.
Nie opuszczając pistoletu, przekroczył próg.
Usłyszał za sobą szelest ubrania. Zdążył wykonać pierwszą ćwiartkę półobrotu, gdy otrzymał potężny cios w głowę.
Nawet go nie poczuł, ponieważ natychmiast stracił przytomność.
27.
Zuzanna Cehak leżała w ciemności, ze wzrokiem wbitym w ledwie widoczny sufit. Sen nie nadchodził. Myślała o mijającym dniu, o wszystkim, co się wydarzyło.
I o sobie.
Ona. Robocop w spódnicy. Kapitalny przykład niezależności. Chodzenia własnymi ścieżkami.
Rezultat? Wojna.
Na wszystkich frontach. Z matką: o miłość, akceptację, o wolność w końcu. Z kolegami z pracy: o święty spokój, odrobinę szacunku, dojrzenia w niej czegoś więcej niż zgrabnego tyłka. Z przyjaciółmi: …wojny brak, ponieważ przyjaciół brak.
Chrzanić wojnę. To już nieważne. Wszystko, co miało zostać zrobione, zostało zrobione.
Wyjedzie. Jutro, z samego rana. Zabierze Zosię i pojedzie na południe. Gdzie oczy poniosą.
Co ją tu trzymało?
Nic.
Czyżby? A Helena?
Zamknęła oczy i przyszło wspomnienie. Słodkie. Bolesne. Dalekie.
I bliskie.
Zosia. I Helena.
Jutro wyjazd.
Cena?
Nieistotna. Nie gra roli. Jest wkalkulowana.
Zuzanna usnęła.
Bez snów.
28.
Tolak wracał do przytomności powoli i niechętnie. Bolała go głowa.
Ból? Nie, to nie ból. Po prostu: głowa spadła z ramion, trzyma się reszty ciała tylko na kilku nitkach nerwów i te nerwy naciągnięte są ponad ludzką miarę. W środku dwie drużyny krasnoludków grają w baseball, raz po raz obijając piłkę o wewnętrzną stronę czaszki.
Gdy mimo upiornego rwania z tyłu głowy spróbował otworzyć oczy, krasnoludki, choć wydawało się to niemożliwe, przyspieszyły grę, a obraz nie przynosił żadnych istotnych wiadomości – był rozmazany, szary i chwiał się niczym pijany.
Tolak podjął próbę wyparcia upierdliwych krasnali ze świadomości.
Prawie się udało. Prawie, bo o takiej dolegliwości nie sposób zapomnieć ot tak, na pstryknięcie palcami, jednak wieloletni trening zrobił swoje. Tolak policzył do dziesięciu, potem znowu, następnie jeszcze raz. Zrobił w tym czasie kilka głębokich wdechów i ostrożnych, powolnych wydechów.
Otworzył oczy. Zamknął. Otworzył.
Rwanie przeszło w tępe ćmienie. Baseballiści zwolnili. Biorąc pod uwagę brak czasu na długi pobyt w sanatorium oraz niesprzyjające użalaniu się nad sobą okoliczności, był w stanie warunkowo to zaakceptować.
Leżał na podłodze w pokoju, nie był skrępowany, miał rozpiętą kurtkę. Przypomniał sobie wszystko, co stało się przedtem. Drogę, jazdę windą, drzwi niezamknięte na klucz…
Czyje to mieszkanie? Ach tak, szedł do Smotrycza. Potem…
W polu widzenia nie było nikogo. Przekręcił się ostrożnie na plecy, na co głowa zareagowała gwałtownymi protestami. Poczuł mdłości. Odczekał chwilę. Lepiej. Ostrożnie, powoli, podciągnął się na łokciach, przesunął kawałek, po czym oparł o stojącą za plecami komodę. Widział teraz niemal cały pokój.
Drgnął na widok masywnej postaci siedzącej na kanapie. Odruchowo, choć niewiele szybciej od chorego na podagrę żółwia, sięgnął za pazuchę…
Bez sensu, przecież przedtem trzymał broń w ręku.
– Spokojna głowa, mam pistolet – powiedział komisarz Stanisław Krzeptowski uprzejmym, konwersacyjnym tonem.
– To ty? – nie pili bruderszaftu, ale Tolak uznał, że mówienie sobie w tych okolicznościach per „pan” zahaczałoby o groteskę.
– Ja – Krzeptowski uśmiechnął się. Z satysfakcją.
– Bo…?
– Po co tu przyszedłeś? – uśmiech zniknął, głos stwardniał. Po przyjaznym tonie nie zostało śladu.
– A ty? – Tolak powoli dochodził do siebie,. Ćmienie z tyłu głowy z akordu przeszło na dniówkę. Była szansa, że jutro krasnale wezmą wolne.
– Rąbnąłem cię w łeb i mam twoją broń. Więc jestem ten dobry. Mów.
Tolak pokręcił głową.
– Gdzie Smotrycz?
Krzeptowski wstał gwałtownie i podszedł do Tolaka. Był wielki niczym góra. I chmurny.
– Posłuchaj, przyjacielu – powiedział cichym głosem, ale inspektora przeszedł dreszcz. Wolałby chyba usłyszeć wrzask. – Wdepnąłeś w niezłe gówno. Gdy przyszedłem tutaj kilka minut temu, zastałem otwarte drzwi i idealny porządek, tyle że w krajobrazie brakuje głównego lokatora i jego komputera. A zaraz potem zjawiasz się ty, z giwerą w ręku. Po co?
– Rąbnąłeś mnie, bo wiedziałeś, że to ja? – Tolakowi kojarzenie faktów przychodziło z trudem. Smotryczem zajmie się za chwilę, najpierw prostsza rzecz. Przyczyna bólu z tyłu głowy.
– Nie wiedziałem – wzruszył ramionami komisarz. – Zaskoczyłeś mnie. Usłyszałem, że otwierasz drzwi, stanąłem z boku, zobaczyłem broń, dostałeś w ucho, a potem zorientowałem się, że to ty. Zresztą gdybym od początku to wiedział, pewnie też byś dostał.
– Dzięki – stęknął Tolak i zaczął wstawać. Wróciły zawroty głowy, choć nie tak silne jak przedtem. Chwiejnie podszedł do kanapy, na której jeszcze przed chwilą siedział Krzeptowski, i z ulgą na nią opadł. – Może zamknij drzwi, w razie jakichś następnych gości.
– Już zamknąłem – Krzeptowski rozsiadł się na krześle, dokładnie naprzeciwko inspektora. – A teraz powiesz mi, co tu robisz.
Tolak rozejrzał się, jakby szukając pomocy. Ale pomoc nie nadeszła. Ściany i meble milczały jak zaklęte. Nie było powodu, by zacząć mówić.
Krzeptowski czytał w jego myślach.
– Może zainteresuje cię fakt – powiedział od niechcenia – że niecałą godzinę temu został zastrzelony prezydent.
– Prezydent? – powtórzył tępo Tolak. Co to? Nowy serial?
– Owszem. Nie słuchasz radia? Prezydent naszego kraju. Oprócz niego zginęło trzech gości z BOR-u.
– Niemożliwe – zaprotestował odruchowo. Chyba jednak nie serial.
– Myślisz, że to bożonarodzeniowy żart? – Krzeptowski zmarszczył brwi. – Było kilkuset bezpośrednich świadków i miliony ludzi przed telewizorami. Dlaczego nic o tym nie wiesz, choć wyglądasz, jakby cię to bardzo interesowało?
Tolak nadal nie kojarzył. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął komórkę. Okazało się, że jest wyłączona. Jasne, sam to przecież zrobił, wchodząc na klatkę schodową. Zalogował się do sieci. Miał sześć nieodebranych połączeń, ostatnie piętnaście minut temu.
– Pozwolisz? – nie czekając na zgodę, wcisnął klawisz szybkiego wybierania. Odczekał kilkanaście sekund, ale w słuchawce słychać było tylko szum. Spróbował jeszcze raz. To samo. Wybrał inny, rezerwowy numer.
Nic.
Dziwne. Tylko wybuch bomby atomowej albo jakiś inny ogólnonarodowy kataklizm mógł spowodować, że po drugiej stronie linii nikt nie czekał.
Ogólnonarodowy kataklizm…?
Zapomniał o bólu głowy.
– Chyba rzeczywiście musimy pogadać – powiedział. – Szczerze.
– Zawsze – Krzeptowski obserwował jego szamotaninę ze spokojem i nieprzeniknioną miną.
– No to mów.
– Nie, robaczku. To ty jesteś ten zły, pamiętasz? Więc…
– Proszę cię – w głosie Tolaka było coś, co kazało Krzeptowskiemu zamilknąć. – Mamy problem, poważny. Poważniejszy, niż mógłbyś sądzić. Powiedz, co wiesz, a ja postaram ci się zrewanżować.
– Postarasz się? To znakomicie – Krzeptowski odzyskał rezon.
– Serio. Jesteś zwykłym gliniarzem. Ja… nie.
No, to już coś. Krzeptowski uznał deklarację Tolaka za znaczący postęp w negocjacjach.
– Dobra, pogadamy. Jednak jeżeli rzeczywiście Smotrycz zniknął, to nie jest odpowiednie miejsce. Obejrzyjmy, co się da, i spadamy.
Inspektor kiwnął głową i wstał. Głowa dała sobie spokój jak na zawołanie. Lekkie pulsowanie i guz jak śliwka, wielkie rzeczy. Miał ochotę zapalić, ale nie mógł się zdecydować. Przebywał w miejscu prawdopodobnego przestępstwa i dym papierosowy jakoś się z tym kłócił. Papierosy pozostały w kieszeni.
Przeszukiwali mieszkanie w milczeniu i pośpiechu, mimo to starali się być maksymalnie dokładni. Cisza przerywana była dowodami aktywności sąsiadów. Trzaskały drzwi, szumiała woda w rurach, w tle dudniły basy jakiegoś hiphopowego przeboju.
Nie znaleźli nic. Żadnych śladów przemocy, żadnych oznak dłuższej nieobecności głównego lokatora. Na kuchence stał czajnik z ciepłą jeszcze wodą, szczoteczka do zębów karnie zajmowana miejsce przed lustrem w łazience, szafa wypchana była ubraniami.
Jedynie: brak Smotrycza i komputera.
Wychodząc, drzwi zamknęli znalezionymi w jednej z szafek zapasowymi kluczami. Przepytali kilku sąsiadów. Zdziwienie, przestrach na widok policyjnych blach, niechęć. Brak rezultatów. Po pięciu minutach byli na dole. Silnik skody zaskoczył za trzecim razem. Tolak ruszył i ostrożnie wyjechał na opustoszałą jezdnię.
– Co wiesz o raporcie Wicherka? – zapytał Krzeptowski.
– Niewiele. Nikt nie był łaskaw wyjaśnić.
– Mogę ci streścić. Chcesz?
– Chcę.
– Gość dowodzi, że jutro w naszym pięknym kraju zacznie się koniec świata – w kilku zdaniach przekazał najważniejsze hipotezy. Skutki. Wnioski.
Tolak prowadził w milczeniu, jakby nie słyszał. Albo jakby to go nic nie obchodziło. Albo jakby nadal bolała go głowa.
– Słyszałeś? – to dziwne, jak na ludziach nie robią wrażenia informacje o nadchodzącym końcu. Wpływ mediów, niestety. Przesyt. Obojętność. Znudzenie.
– Słyszałem. Po co przyjechałeś do Smotrycza? – zapytał w końcu Tolak.
– Nic wspólnego ze sprawą.
– Skoro Smotrycz zniknął, wszystko, co się do niego odnosi, ma związek ze sprawą. Zwłaszcza że, jak mówisz, to on odszyfrował raport Wicherka.
– Może – Krzeptowski zawahał się.
Tolak skręcił gwałtownie kierownicę. Samochód stanął.
– Poczekaj – rzucił, po czym wysiadł, wpuszczając do samochodu porcję zimnego powietrza.
Nie było go dziesięć minut.
Gdy wrócił, usiadł za kierownicą, ale nie ruszał. Silnik pracował nierówno, jakby za chwilę miał wyzionąć ducha.
– Będziemy tak stali? – zapytał Krzeptowski. Pomimo że rzekomo się ociepliło, a ogrzewanie działało na cały regulator, zaczęły mu marznąć ręce. I policzki. I nogi.
Ogólnie: chłodno i do domu daleko.
Tolak nadal milczał. Zapatrzony w dal poprzez zaszronioną szybę.
– Zatkało cię?
– Oddaj mi moją broń – powiedział inspektor mechanicznym, zgrzytliwym głosem. Gdyby Krzeptowski nie widział otwierających się ust, pomyślałby, że to radio.
Albo głos zza grobu.
– Proszę? Bez wygłu…
– Dawaj – to samo. Terminator na popsutych scalakach. – Musimy naprawdę szczerze pogadać.
– I chcesz mnie trzymać pod lufą?
– Słuchaj, kurwa mać, to nie zabawa – Tolak zwrócił twarz w stronę komisarza i teraz dopiero Krzeptowski zauważył, jaka zmiana w nim zaszła. Ściągnięte usta, zmrużone oczy. Blade, niemal papierowe policzki. – Zabawa się skończyła. Masz jakieś bezpieczne miejsce? O którym nikt nie wie?
Strach?
Okej, strach to dobry powód takiego wyrazu twarzy. Taki sam dobry jak każdy inny.
Jednak nie. Najlepszy.
– Bezpieczne miejsce? Boisz się czegoś?
– Ty też powinieneś.
Krzeptowski przemyślał to sobie gruntownie. Ze wszystkich stron. Dokonał kompleksowej analizy położenia, wedle wszelkich zasad sztuki.
Zajęło mu to masę czasu, całe pięć sekund.
W szóstej sięgnął za pazuchę, wyjął glocka, podał. Tolak skinął głową, odfajkowując ten punkt programu.
– Skoro już jesteśmy przyjaciółmi, powiedz, o co chodzi.
– Za chwilę. Na razie, jeżeli masz kogoś, na kim ci zależy, zadzwoń i poproś, by zmienił miejsce zamieszkania. Najlepiej w ciągu pięciu minut.
– Bez jaj.
– Absolutnie. To tylko dobra rada.
Krzeptowski popatrzył na niego przeciągle i do głosu doszła intuicja, która nie krzyczała nawet. Darła się wniebogłosy, wrzeszczała jak opętana, ryczała niczym sto trąb jerychońskich wzmocnionych sprzętem Metallicy.
Zrób to! Już! Czemu nie dzwonisz?!
Wyciągnął komórkę i wybrał numer Jadwigi.
– Halo? – jej głos zwykle wpływał na niego kojąco. Gdyby nie okoliczności, teraz też by wpływał.
– Czołem. Tu twój ulubiony góral.
– Witaj. Już się martwiłam.
– Niepotrzebnie. Nie masz ochoty na małą wycieczkę w piękną noc przedwigilijną? – Tolak nie prosił o wstrzemięźliwość w kontaktach przy użyciu komórki, ale ta była zrozumiała sama przez się.
– Z tobą? – Jadwiga zaśmiała się, niczym z najlepszego żartu.
– Natychmiast.
Krzeptowski miał świadomość konwencji, ale mimo to przełknął ślinę.
– To świetnie. Podjadę pod ciebie za… – rozejrzał się. Mijali Odyńca – …dwadzieścia minut. Weź ze sobą coś na wieczór.
Zachichotała. – I na rano też?
– Jasne.
Rozłączył się. Ponownie przełknął ślinę.
– Jedziemy na Ursynów.
– Okej – Tolak patrzył przed siebie, skupiony na prowadzeniu. Octavia chrypiała, ale postanowiła odwlec zgon. Posuwali się do przodu. Ruch na ulicach był minimalny, za to ze wszystkich okien połyskiwały wesoło telewizory i świeżo ubrane choinki. – A potem?
– Rozumiem, że moje mieszkanie odpada.
– Owszem. I moje też.
– Możemy nocować na komendzie.
– Zwariowałeś? – Tolak wzruszył ramionami. – To już lepiej dajmy ogłoszenie w Internecie, gdzie nas można znaleźć.
– Aż tak źle?
Tolak roześmiał się. Krzeptowskiego przeszedł dreszcz. Może z zimna.
– No dobra, mam jedną awaryjną chatę. Kumpel wyjechał do Austrii na narty, bo się bał, że w Polsce nie będzie śniegu. Zabawne, nie? Zawsze się boi i wyjeżdża na święta. Zostawił mi klucze, żebym podlewał kwiatki.
– Daleko?
– Niedaleko. I nikt o tym mieszkaniu nie wie, bo to kumpel spoza służb.
Do Ursynowa milczeli. Gdy zajechali pod blok Jadwigi, rozejrzeli się uważnie. Wszystko było po staremu, białe hałdy lśniły w świetle latarni, drobinki śniegu wirowały w powietrzu. Całość sprawiała wrażenie bezludnej wyspy z lokalizacją na Księżycu. Nieco życia do krajobrazu wprowadzała tylko sącząca się z okien łagodna poświata.
– Dziwne – mruknął Tolak.
– Co mianowicie?
– Jest jedenasta. Mróz jak cholera. A w tamtym samochodzie jakiś facet udaje, że śpi.
Komisarz spojrzał we wskazanym kierunku. W istocie, w nieokreślonego koloru oplu, zaparkowanym kilka samochodów dalej, siedział mężczyzna. Prawie go nie było widać zza zaparowanych i zmrożonych szyb.
– Rzeczywiście – przytaknął Krzeptowski.
– Był tu, jak wychodziłeś?
– Możliwe. Nie rozglądałem się.
– Błąd.
– Pewnie tak. Ale zaraz go naprawimy.
Zanim Tolak zdążył zareagować, komisarz wysiadł energicznie i ruszył przed siebie. Po chwili był przy oplu. Zapukał. Mężczyzna poruszył się i z wyraźną niechęcią opuścił szybę.
– Policja – warknął Krzeptowski najbardziej warkliwym tonem z katalogu. – Dokumenty.
Mężczyzna patrzył i nie ruszał się. Sprawiał wrażenie, jakby nie słyszał.
– Dokumenty – podniósł głos Krzeptowski. Pomyślał, że facetowi trzeba będzie przeczyścić ucho.
A potem urwał mu się film.
29.
Tyszkiewicz ponuro wpatrywał się w szklankę.
W szklance, podobnie jak i w stojącej na stoliku butelce, świeciło dno.
Będę miał jutro kaca. Albo stawię się przed obliczem szefa pijany, pomyślał przytomnie. I będzie to, kurwa mać, najmniejszy z moich problemów.
Helena siedziała na kanapie z podkulonymi nogami. Patrzyła na niego wielkimi, czarnymi jak węgiel oczyma.
I mówiła.
Wolno, starannie, dobitnie.
Jakby opowiadała cudze wspomnienia.
Jakub pił piętnastoletnią whisky niczym wodę, siedział i słuchał.
30.
Wspólnymi siłami zapakowali go do samochodu, a po krótkiej podróży jakoś z niego wyjęli. W drodze do windy chwiał się. W windzie zresztą też. Wymagał pomocy – inaczej by upadł. Mięśnie, częściowo sparaliżowane, odmawiały posłuszeństwa, choć i tak funkcjonowały lepiej niż przed kwadransem.
Gdy już rozlokowali się w obcym, pustym mieszkaniu, Krzeptowski w końcu odzyskał głos.
– Co to było? – zapytał ochryple.
– Głupota – Tolak był w kuchni. Doszedł do wniosku, że przydałoby im się po kubku gorącej herbaty. – Gość dziabnął cię paralizatorem i zdążył odjechać, zanim dobiegłem.
– Amatorka – mruknął Krzeptowski. Nie sprecyzował, co ma na myśli.
– Miałeś sporo szczęścia. Pamiętasz jego twarz?
– Jak ją zobaczę, przypomnę sobie. A ty pamiętasz numer?
– Nie.
Budujące wnioski. Spostrzeżenia godne pochwały. Zawodowstwo.
Jadwiga zwiedzała mieszkanie. W każdym pomieszczeniu zapaliła światło. Podobało jej się tu. Wnętrze było przestronne i urządzone ze smakiem. Nie wyglądało na kawalerskie gospodarstwo. Przeciwnie, meble i rozmaite detale zostały tramie dobrane i dobrze świadczyły o guście właściciela.
Nie bardzo wiedziała, dlaczego się tu znalazła. Telefon od Staszka niczego nie wyjaśniał, poza tym, że włączył w jej głowie sygnał alarmowy. Stara dobra policyjna intuicja, nos do wyczuwania niebezpieczeństw i przeszkód.
Toteż, choć od telefonu do pojawienia się w progu zmartwionego Tolaka minęło niespełna dwadzieścia minut, zdążyła spakować się w dwie poręczne torby. Wzięła wszystko, co niezbędne: zapasy żywności i ciepłe ubranie.
Oraz broń.
– Jest parę pytań – Krzeptowski kiwał się na kanapie. Przód. Tył. Przód. Tył. Dziwne, że nie dostał choroby morskiej. Ale wzrok odzyskiwał dawną ostrość. – Ukrywamy się. Po co? Ktoś nas śledzi i traktuje paralizatorem. Kto? Dowiem się, o co chodzi?
– I ja? – Jadwiga skończyła obchód mieszkania i weszła do salonu. Patrzyła na Tolaka z zainteresowaniem.
Inspektor znalazł w końcu kubki, ustawił je na blacie, po czym pstryknął włącznikiem elektrycznego czajnika.
– Port Szczeciński? Gazociąg?
Było o tym głośno jakieś pół roku temu. Świeżo oddana do użytku rura Gazociągu Północnego została uszkodzona przez wpływający do portu statek. Zbiegiem okoliczności pod polską banderą. Zrobił się szum, Rosjanie otwarcie oskarżyli Polskę o sabotaż.
Trudno było nie słyszeć. Krzeptowski i Jadwiga skinęli głowami.
Tylko co to ma wspólnego z facetem w oplu?
– Powołano wspólną komisję rosyjsko-polsko-unijną. Rosjanie upierali się, że rura położona prawidłowo, nasi, że za płytko i blokuje większym statkom dostęp do portu. Afera. Krzyki, wzajemne oskarżenia. Niemcy wściekli, Ruscy wściekli. My się do niczego nie przyznajemy. Media mają używanie. Nawet Amerykanie się zdenerwowali. A Niemcy chcieli nas niemal wyrzucać z Unii, NATO i zagrozili sankcjami. Ale to był tylko początek. Potem ruszyła lawina przejęć firm energetycznych w całym regionie. Głównie w Polsce, ale nie tylko. Na Słowacji, Węgrzech, w Czechach. Fala dziwnych zabójstw lub zniknięć grubych ryb finansjery i idących w ślad za tym dziwnych nominacji. Tąpnięcia na giełdzie. Przepływy kapitałów w dziwną stronę. Uwierzcie mi: gigantycznych. A sąsiad ze Wschodu wygrażał i słał coraz ostrzejsze sygnały, że jest bardzo z nas niezadowolony. Potem był atak hakerów na żywotne obszary aktywności państwa. Pamiętacie, przez dwa tygodnie połowa kraju nie funkcjonowała. Sytuacja zrobiła się na tyle groźna, że Amerykanie poczuli się zaniepokojeni. Dotarło do nich, że raczej nie my to wszystko wymyślamy i nie my stoimy za tym cyrkiem. A jak Amerykanie się czymś niepokoją, jest szansa, że będą działać. W końcu ustalono, że odbędzie się spotkanie szefów wywiadów.
Milczenie.
– Słyszeliście o Konstancinie? – zapytał po dłuższej chwili.
– No. Parę osób z telewizji tam mieszka.
Tolak znalazł to, czego szukał, z trzaskiem postawił na blacie pojemniki z herbatą i cukrem, po czym odwrócił się. Nawet najzdolniejszy behawiorysta nie znalazłby na jego twarzy cienia uśmiechu.
– Spotkanie miało się odbyć trzy tygodnie ternu w jednym z tajnych ośrodków wojskowych pod Warszawą. Amerykanie, Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi. Do tego Szwedzi, Finowie, Czesi i Słowacy, a także Węgrzy. No i my. Sami big bossowie. Miano ustalić sposób przeciwdziałania agresji – bo to była agresja, choć utajona – i zarekomendować go politykom.
– Mówisz, że spotkanie miało się odbyć…
– Nie gadaj tyle, musisz oszczędzać siły. Miejsce akcji: willa otoczona wysokim murem, w zamożnej części Konstancina. Monitorowana, chroniona z powietrza i przez piesze patrole. Na miejscu czekał zamachowiec.
Świetnie przygotowany. Wynajął podobną rezydencję, o półtora kilometra od naszej. Ustawił na terenie posesji moździerz z automatycznym ładowaniem. Załatwił pieszy patrol. Z bliska, używając pistoletu z tłumikiem. Potem dwóch strażników przy bramie z karabinu szturmowego M-4. Gdy konwój z gośćmi pojawił się na terenie, odpalił zdalnie kilka pocisków, część kasetowych, część zwykłych, odłamkowo-burzących. Masakra. Nie było co zbierać. Z granatnika rozwalił bramę, wszedł na teren rezydencji, dobił kilku naszych, upewnił się, że wykonał zadanie, po czym wycofał się i ślad po nim zaginął, pomimo tego, że służby były na terenie w ciągu kilku minut, a obława i blokada dróg została zarządzona zaraz potem.
– Jak jeden człowiek mógł załatwić tylu ludzi?
– Mówię: zamachowiec, ale pewności, czy działał sam, nie ma. Jedna z wersji śledztwa zakłada, że mogło ich być kilku, inna – że jeden. Padał śnieg, zasypał ślady. Osobiście sądzę, że jednak był jeden człowiek. Moździerz odwalił większość roboty. Zamachowiec przerobił amunicję moździerzową na inteligentną. Tylko jeden pocisk nie trafił bezpośrednio w cel. A nasz gość był dobry. Bardzo dobry. Świetnie strzelał i miał nerwy ze stali. Z pewnością był człowiekiem po przeszkoleniu wojskowym. Albo wręcz żołnierzem, i to raczej z sił specjalnych.
Umilkł.
Krzeptowski słyszał rozmaite pogłoski, służby to jedno wielkie pudło rezonansowe, ale nie przyszło mu do głowy, że jest aż tak źle. Próbował sobie wyobrazić konsekwencje. Nic z tego nie wyszło, miał za mało bujną wyobraźnię.
Do tego Wicherek i jego raport.
Do tego…
…dzisiejszy zamach…
– Zrobił się burdel jak stąd do Miami. Amerykanie oskarżyli nas o nieudolność, głupotę, złą wolę i co jeszcze chcecie. Zagrozili surowymi sankcjami, jeśli nie znajdziemy winnych. Byli, i zresztą są nadal, wściekli. Nie dziwne, pierwszy raz w historii szef CIA zginął w zamachu, i to jeszcze na terenie sojuszniczego kraju. Podejrzewają, że nasze władze w taki czy inny sposób maczały w tym palce.