355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 7)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 27 страниц)

Matka nie pytała o nic ani niczego nie komentowała. W milczeniu, systematyczna niczym niemiecki urzędnik, rozpoczęła rozpakowywanie zapasów.

– Witaj– powiedziała Zuzanna, gdy udało jej się złapać oddech.

– Dobry wieczór – odparła starsza z pań Cehak. W przeszłości była niezwykle urodziwą kobietą. Wysoką, trzymającą się prosto. Miała wąskie, nieskore do uśmiechu usta, cienko wykrojony nos, krótko obcięte włosy. Ani śladu makijażu lub biżuterii. Czarna, obszerna suknia. Silne, spracowane dłonie.

Pozbawienie się komfortu, jakichkolwiek przyjemności oraz bijąca w oczy asceza stanowiły jej życiowe credo i sposób poruszania się po onegdaj wytyczonej drodze. Wytyczonej raz na zawsze. Skutecznie niszczącej ślady dawnej urody.

– Mam nadzieję, że doczekam się wyjaśnień.

– Oczywiście – skinęła głową Zuzanna. Z ulgą zdjęła kurtkę i polarową bluzę. Niedawny wysiłek. Upał. Ćmienie mięśni. – Rozpakujemy, zajrzę do Zosi, a potem wszystko ci opowiem.

Pracowały przez kwadrans w całkowitym milczeniu. Matka zdawała się nie zauważać kilku butli gazowych, które Zuzanna wepchnęła do szafy w przedpokoju, oraz dwóch zasilanych gazem piecyków postawionych w kącie. Zignorowała także pudełka ze świecami, kilka zwiniętych w rulon wełnianych koców, dużą latarkę i zapas baterii. Gdy skończyły, Joanna Cehak zapaliła papierosa, zwrócona twarzą do okna. Patrzyła w ciemność, choć niewątpliwie widok nie należał do interesujących.

Zuzanna starannie umyła ręce, po czym weszła do jednej z sypialni. Pomieszczenie pomalowane było w wesołe, pastelowe kolory. Meble współgrały tonacją z barwą ścian. W rogu leżała ogromna gumowa piłka, z sufitu, zawieszona na linach, zwisała wymoszczona miękką pianką półka, przypominająca kształtem deskę surfingową.

Pokój sprawiał wrażenie skrzyżowania wesołej sypialni małego dziecka z gabinetem rehabilitacyjnym. W istocie pełnił obie te funkcje.

Przy łóżku, na wózku inwalidzkim, siedziała dziewczynka. Wyglądała na siedem lat, w rzeczywistości miała dwanaście. W rękach trzymała zabawkę i obracała ją monotonnym, kolistym ruchem, od czasu do czasu podnosząc do ust.

  – Cześć, Zośka – zawołała Zuzanna wesoło, podchodząc bliżej.

Dziecko nie zareagowało. Jedynym przedmiotem zainteresowania pozostawała zabawka.

– Fajny dzień dzisiaj, co? – Zuzanna klęknęła przed nią, patrząc w niewidzące oczy. Uśmiechnęła się. – Jutro będzie jeszcze fajniejszy, bo jutro Wigilia i wszyscy dostaniemy prezenty, a ty najwięcej ze wszystkich.

Zosia przechyliła głowę i spojrzała na Zuzannę. Choć zakrawało to na cud, przez ułamek sekundy Zuzanna miała pewność, że dziecko dostrzegło ją i zrozumiało treść wypowiedzianych przed chwilą zdań. Mogłaby przysiąc, że dostrzega nikły uśmiech na ślicznej, choć zniekształconej chorobą buzi.

I cud się stał.

Niezręcznym, drżącym ruchem dziewczynka wyciągnęła rękę i dotknęła twarzy Zuzanny. Przez chwilę trzymała dłoń przy policzku. Małe palce poruszały się wolno, jakby badając każdy centymetr skóry. Posunęły się w górę, w stronę oczu, obramowały nos i usta. Po czym opadły na podołek, razem z dłonią i ramieniem. Dziecko drżało lekko.

Zuzanna nawet nie próbowała ocierać łez, które jedna po drugiej płynęły po policzkach. Odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju. Po sekundzie zgrzytnął klucz w łazience.

Mała, toczona chorobą, niewidząca i niemal niesłysząca kopia Zuzanny Cehak wróciła do monotonnego obracania zabawki w palcach.


18.

– Czy rozmawiam z magistrem Antonim Smotryczem?

– Przy telefonie magister Smotrycz. W czym mogę pomóc?

– Po tej stronie magister inżynier Stanisław Krzeptowski. Witam was, magistrze Smotrycz.

– Witam was, magistrze inżynierze Krzeptowski, i zwracam się z ponownym zapytaniem, w jaki sposób mogę wam pomóc.

– Magistrze Smotrycz, to prywatna prośba.

– Magistrze inżynierze Krzeptowski, w takim razie nie mogę wam pomóc w żaden sposób. Wiecie dobrze, że nie spełniam niczyich prywatnych próśb. Możecie się do mnie zwrócić w sprawie służbowej i wyłącznie drogą służbową. Procedury, jak dobrze wiecie, stanowią dla mnie nienaruszalną świętość.

Krzeptowski zachichotał. Ten facet dawał się lubić i w pracy, i poza nią.

– Oj Antek, Antek. Dla mnie także. Potraktujmy moją prośbę jako służbową.

– Stasiu, to całkowicie zmienia postać rzeczy – chichot w słuchawce. Diabełki w oczach. – Przy tak postawionej sprawie oczywiście mogę ci pomóc.

– To dobrze. Chcę, żebyś ruszył głową. Rozmawialiśmy niedawno o pewnej osobie.

– Jasne. Baby z magla to przy nas dzieci…

– Antoś, kurwa, skup się…

– Nie Antoś, Stasiu.

– No dobra, Nieantoś. Skupisz się?

– Jestem skupiony od pół godziny, nie moja wina, że masz kłopoty z wyartykułowaniem tematu rozmowy.

– Więc uważaj. Kilka dni temu wymienialiśmy uwagi na temat pewnej osoby.

– Podejrzanego?

– Niezupełnie. Niezupełnie.

– Ach tak.

– Tak.

– Pamiętam tę rozmowę – Smotrycz spoważniał. Jego kolega i partner wkraczał na śliski grunt. Ale zawsze warto było go słuchać.

– Chwytasz w lot. Chodzi o… – Krzeptowski zawahał się. Musiał być pewny, że Smotrycz go zrozumie – osobę.

– Zrozumiałem za pierwszym razem. No i?

– Powęszysz?

– Oficjalnie?

– Oczywiście, że nie. Interesuje mnie wszystko, pełne menu. Najmniejszy brud za paznokciem. Najdrobniejsza skaza na portrecie.

– Jakieś konkretne podejrzenia?

– Raczej konkretne przeczucia.

– Ach tak. Przeczucia – Smotrycz ciężko westchnął. Walczyło w nim zaciekawienie i poczucie lojalności. Ale zdawał sobie sprawę, że w sugestiach Krzeptowskiego może być coś na rzeczy. Sam miał podejrzenia.

– Przypomnę sobie, poszukam i dam wam znać, magistrze inżynierze.

– Dziękuję wam, magistrze.

Smotrycz odłożył telefon i spojrzał w kierunku komputera.

Podejrzenia? W gruncie rzeczy Krzeptowski rzucił poważne oskarżenie. Takie rzeczy niemal się nie zdarzały. Co się do cholery dzieje? W co oni wszyscy wdepnęli?

Z drugiej strony: nie ma się co dziwić. Smotrycz sam czasami przemyśliwał, aby poszukać czegoś na temat osoby, o której wspomniał Krzeptowski.

Czegoś więcej niż rutynowe CV.

Zalogował się i zaczął poszukiwania.


19.

Technik odpowiedzialny za monitorowanie rozmów telefonicznych przywołał gestem kierownika zmiany. Odtworzył nagraną przed chwilą rozmowę. Kierownik skinął głową i przeszedł do drugiego pomieszczenia, w którym rezydowali operatorzy komputerów śledzących sieć. Kierownik podszedł do jednego ze stanowisk. Podał nazwisko osoby, która go interesowała.

Technik wpisał polecenie. Umieszczony przed kilkoma dniami na śledzonym komputerze trojan – wirus umożliwiający szczegółowe monitorowanie pracy komputera znajdującego się nawet w odległym zakątku globu – zaktywizował się. Po chwili technik uzyskał obraz, identyczny z obrazem znajdującym się na monitorze śledzonego komputera.

Gdy kierownik zmiany zobaczył, kogo dotyczą poszukiwania, aż gwizdnął z wrażenia. Szybkim krokiem poszedł do swojego, całkowicie zabezpieczonego przed podsłuchem gabinetu, starannie zamknął drzwi, podniósł słuchawkę telefonu, poczekał, aż włączy się urządzenie szyfrujące, i wybrał znany na pamięć numer. Gdy odebrano połączenie, wypowiedział cztery zdania. Rezydujący dwa piętra wyżej Jurij zaklął i bez pożegnania odłożył słuchawkę.

Wcisnął na komórce guzik szybkiego wybierania.

– Cześć, Jurij.

– Dzień dobry. Niestety, mam złe wieści, panie prezesie. Węszą dookoła naszego człowieka.

– Kto?

– Ludzie Tyszkiewicza.

Milczenie.

– Musimy dowiedzieć się, o co chodzi.

– Oczywiście.

– U źródła.

– Tak jest.

– Działaj.

– Natychmiast.


20.

– A więc twierdzisz, że czeka nas katastrofa.

– Owszem. Jakoś wierzę w ten raport. – I dlatego zmykamy z Warszawy.

– O ile przewidywania raportu spełnią się choć w części, tylko w Wiejskim Domku mamy szanse to przeżyć.

Dojeżdżali do Piaseczna. Droga była przejezdna, śladem po niedawnej nawałnicy były już tylko dwumetrowe hałdy odgarniętego śniegu zalegające na poboczach. Odkąd zrobili zakupy, zapakowali samochód zapasami i ruszyli w drogę, Tyszkiewicz mówił non stop przez dwadzieścia minut. Opowiedział o raporcie Wicherka, o rozwiązaniu zespołu i o swoich wątpliwościach. Nie powiedział wszystkiego. Część informacji, a także wniosków zatrzymał dla siebie. Nie z powodu dbałości o przestrzeganie tajemnicy służbowej, już dawno uznał, że poddanie swoich pomysłów i przemyśleń dotyczących niektórych spraw pod ocenę Heleny przynosiło czasami spore korzyści. Mógł liczyć na jej ostry jak brzytwa umysł, zdolność trzeźwej oceny sytuacji, a przede wszystkim dostrzegania różnych, czasami głęboko ukrytych znaków. Po prostu, gdy tylko mógł, wystrzegał się przynoszenia pracy do domu. Starał się utrzymywać zdrowy rozdział tego, co służbowe, od tego, co prywatne. Dlatego oszczędził Helenie szczegółów śledztwa.

Po wysłuchaniu relacji Helena bez słowa sięgnęła po telefon i zadzwoniła do rodziców. Pełnym troski głosem potwierdziła odwołanie wspólnej Wigilii i kilkakrotnie powtórzyła prośbę o dokonanie solidnych zakupów na co najmniej dziesięć dni. Szczegółowo uzgodniła listę potrzebnych rzeczy, kilkakrotnie upewniając się, czy wszystko zostało przez starszych państwa właściwie zrozumiane.

Tyszkiewicz przysłuchiwał się tej wymianie zdań z mieszaniną irytacji i zazdrości. Denerwowała go powolność starszych ludzi, nienadążanie za światem, apodyktyczne opinie dotyczące ich małżeństwa. Ale zazdrościł Helenie tego, że w ogóle ma z kim o tych sprawach dyskutować. Jego rodzice nie żyli od piętnastu lat.

Helena z westchnieniem odłożyła słuchawkę.

– Zrozumieli? – zapytał.

– Nie jestem pewna. Przecież nie mogłam im powiedzieć o raporcie – uśmiechnęła się smutno. – Ale chyba się trochę przejęli. Już byli w sklepie, obiecali, że pójdą jeszcze raz.

Spojrzał na nią. Po raz kolejny zachwycił się delikatnym profilem i po raz kolejny stwierdził, że jest szczęściarzem. Cholernym szczęściarzem. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do towarzyszącego tego typu konstatacjom zdumienia.

Minęli Piaseczno. Droga zrobiła się węższa i gorzej odśnieżona. Jechali wzdłuż torów starej, nieczynnej kolejki wąskotorowej, po czym minąwszy Zalesie Dolne, skręcili w lewo, na południe. Ostrożnie wyprzedzili jadący wolno pług śnieżny. Samochód kolebał się na coraz mniej równym podłożu, wszystkie systemy wspomagające kierowcę pracowały pełną parą.

Przejechanie ostatnich ośmiu kilometrów zajęło im niemal dwadzieścia minut. Rzadko spotykali na drodze samochody, zwalniali wtedy do prędkości piechura, a i tak manewr mijania dostarczał sporo emocji. W ich stronę nie jechał nikt.

W końcu dotarli do wsi, w której znajdował się Wiejski Domek. Zgodnie z przewidywaniami Tyszkiewicza, poza z grubsza odśnieżoną główną, przecinającą osadę szosą, okolica pokryta była prawie metrowej grubości śnieżną czapą. Jaskrawa, gładka biel śnieżnego całunu rozświetlała ciemności, odbijała światło księżyca. Jakub doszedł do wniosku, że mogliby jechać bez włączonych reflektorów. I nigdy nie wracać do cywilizacji.

– Do domu oczywiście nie dojedziemy – powiedział. Dom zlokalizowany był o dobre sto metrów od głównej drogi. Prowadziła do niego żwirowa dróżka, przez nikogo oprócz nich nieużywana. Sąsiedzi – nader względne pojęcie w tej słabo zaludnionej wsi, zwłaszcza w miejskich kategoriach – znajdowali się w sporej odległości i mieli własne dojazdy. – Zostawimy samochód przy szosie, weźmiemy lekkie rzeczy i pójdziemy na piechotę. Ty zaczniesz rozpalać, a ja odśnieżę podjazd.

– Świetny plan, kapitanie.

– Wykonać, kapralu.

– Tak jest. Wykonuję. Z przyjemnością. Natychmiast.

Jakub zatrzymał samochód na poboczu, wbijając go w śnieg. Tył auta sporo wystawał na drogę, ale Tyszkiewicz uznał, że większym ryzykiem jest zakopanie się w śniegu niż to, że ktoś im wjedzie w bagażnik. Ruch na szosie był znikomy.

Gdy wyszli, zapadli się po pas. Pies, ciężki olbrzym o imieniu Yamato, miał wyraźne trudności z utrzymaniem łba ponad śniegiem, ale parskał wesoło, całą sytuację traktując jak niezłą zabawę. Gdy doszli do domu, oboje dyszeli mocno, Yamato natomiast wyglądał na zachwyconego.

Z reguły cała trójka czuła się w Wiejskim Domku doskonale, leniwie płynący czas i otaczające wieś sosnowe lasy sprawiały, że życie wydawało się zupełnie czymś innym niż w zabieganej, złej i sfrustrowanej Warszawie. Z wyjątkiem ostatniego, to właśnie tutaj powstawały najlepsze obrazy Heleny.

Dom przywitał ich chłodem, jakiego nie powstydziłoby się wnętrze lodowca, ale Tyszkiewicz wiedział, że ten stan się szybko zmieni. Jeżeli gdzieś mają przeżyć nadchodzące wydarzenia, Wiejski Domek stwarzał najpewniejsze szanse. Zbudowany w zeszłym roku, od początku pomyślany był jako niezależny od świata azyl. Miał własne ujęcie wody, niezależne od elektryczności czy gazu ogrzewanie kominkiem z rozprowadzeniem gorącego powietrza i generator prądu. Wszystko zostało zaprojektowane i wykonane z dbałością o maksymalną energooszczędność.

Przez godzinę pracowali w pocie czoła. Za pomocą spalinowego pługu Jakub odśnieżył drogę prowadzącą od głównej szosy do domu, po czym wprowadził samochód do garażu i rozpakował go. W kącie spoczęły cztery dwudziestolitrowe kanistry z ropą, dwudziestoczterogodzinny zapas paliwa do generatora prądu. Helena rozpaliła w kominku. Była mistrzynią tej czynności, osiągnięcia Jakuba w tej materii z reguły sprowadzały się do, przejściowego co prawda, uczynienia z Wiejskiego Domku lokalnej odmiany wędzarni. Wspólnie ułożyli w spiżarni zapasy.

Około dziewiątej wieczorem w domu było całkiem ciepło, ogień buzował w kominku, Yamato pochrapywał na swoim posłaniu. Noc była mroźna i wyjątkowo jasna, krajobraz jak z bajki.

Odkorkowali wino. Przed kominkiem położyli zakupioną w zeszłym roku niedźwiedzią skórę.

Zanim zanurzyli się w sobie, Jakub pomyślał, że właśnie tak wygląda szczęście.


21.

– Tolak. Numer dziewiętnaście, trzydzieści sześć, zero trzy.

– To Smotrycz przeszukuje zasoby.

– Jego zawód polega na szukaniu w sieci różnych rzeczy.

– Bardzo dowcipne. Przede wszystkim szukał informacji o tobie. Zapewne coś znalazł.

Tolak skrzywił się. Pierwsza dekonspiracja. Trochę za szybko.

– Ale to nie wszystko. Teraz szuka informacji jeszcze o kimś. Znalazł coś interesującego. Nawet my o tym nie wiedzieliśmy – rozmówca wymienił nazwisko. Tolak cmoknął z podziwem. – Idź do Smotrycza i pogadaj z nim.

– Wszystko się sypnie.

– Już się sypnęło. Masz coś jeszcze?

– I tak, i nie. Zespół Tyszkiewicza został rozwiązany – Tolak szczegółowo opowiedział o decyzji naczelnika i raporcie Wicherka. – Wydaje mi się, że żadne z nich nie było zaskoczone.

– Nic dziwnego. Załapali, że sprawa ich przerosła. Ale to nie zmienia twojego podstawowego zadania. Jedź do Smotrycza.

– Rozumiem. Pojadę.


22.

– Chodzi o mnie?

– Skąd – Krzeptowski uśmiechnął się szeroko. – Myślisz, że mógłbym cię sprawdzać?

– Ty mi powiedz.

– Nie mógłbym.

– Kłamczuch. Ale miły…

– Nie kłamię – powiedział, poważniejąc.

Jadwiga stała w progu kuchni, opierając się o framugę. Przekrzywiła głowę i przyglądała się Krzeptowskiemu z zainteresowaniem. Coraz większym. Krzeptowski poczuł wibrowanie komórki w kieszeni. Gdy odczytał treść esemesa, zmarszczył brwi.

– To o kim mowa?

Krzeptowski zastanowił się. Nie mógł na razie powiedzieć prawdy.

– Muszę wyjść. Wrócę za godzinę. Lub dwie.




23.

Strzelec zawsze był punktualny. Cierpliwość natomiast nie była jego wrodzonym darem, ale nauczył się jej. Te cechy, oprócz czysto profesjonalnych umiejętności, stanowiły nieodłączne atrybuty jego zajęcia.

Specyfika najbliższego zadania wymagała jednak zastosowania taktyki polegającej na szybkim uderzeniu, a nie długim oczekiwaniu. Strzelec nie mógł sobie pozwolić na wcześniejsze zajęcie pozycji i cierpliwe trwanie, ryzyko wykrycia stanowiska przez ochronę obiektu stanowiącego cel zadania było bowiem zbyt duże. Strzelec musiał zjawić się na miejscu nie wcześniej niż kilka minut przed akcją, przeprowadzić ją i zniknąć, korzystając z powstałego w jej wyniku zamieszania.

Plan ten, prosty w teorii, niósł za sobą wielotygodniowe przygotowania wielu ludzi, z których nikt, poza koordynatorem, nie zdawał sobie sprawy, fragmentem jakiej całości są poszczególne zadania. Najważniejszą kwestią było określenie dokładnej godziny i miejsca uderzenia. Tu z pomocą przyszedł przypadek, obiekt zaplanował bowiem przedświąteczną uroczystość w miejscu i czasie najbardziej dogodnym z punktu widzenia planów koordynatora, po czym podał to do publicznej wiadomości. Ustalono zatem miejsce akcji. Dla potrzeb strzelca przygotowano kilka wariantów przykrywki, pod którą będzie występował, kilka podrasowanych samochodów, którymi (wariantowo) będzie opuszczał miejsce zdarzenia, a także komplet dokumentów, identyfikatorów i elektronicznych kart dostępu.

Uderzenie miało nastąpić o dziewiętnastej czterdzieści pięć. Trzy kwadranse przed tym terminem strzelec wszedł do wynajętego mieszkania znajdującego się o pół kilometra od dachu biurowca, który przez cztery decydujące minuty będzie jego stanowiskiem.

Strzelec przebrał się w efektowny, kolorowy strój, stanowiący ostatni krzyk mody w bieżącym sezonie, następnie okręcił się kilkoma zwojami bardzo grubego szala, dzięki czemu wyglądał na znacznie tęższego. Na to wszystko wcisnął kombinezon służb technicznych jednego z koncernów telekomunikacyjnych. Dziesięć minut poświęcił na charakteryzację: doklejona bródka, brązowe szkła kontaktowe, specjalna masa plastyczna wypychająca policzki i całkowita zmiana figury sprawiły, iż strzelec, spojrzawszy w lustro, aż gwizdnął z podziwu. Gdy założył podwyższające buty, jego obraz był całkowitym przeciwieństwem prawdziwej osoby. Teraz jawił się jako wysoki, barczysty, piwnooki drab z kozią, niechlujnie przyciętą bródką. Kilka przysiadów i skrętów tułowia uświadomiło strzelcowi, iż przebranie w pewnym stopniu krępuje swobodę ruchów. Nie były to jakieś wielkie ograniczenia, ale zapamiętał je. Takie szczegóły mogły współdecydować o sukcesie lub niepowodzeniu akcji.

Jeszcze raz przejrzał się w lustrze, westchnął, założył pikowaną kurtkę z logo operatora telekomunikacyjnego, wziął do ręki skrzynkę z narzędziami, zgasił światło i opuścił mieszkanie.

Wyszedł o dziewiętnastej dwadzieścia pięć. Droga zajęła siedem minut. Gdy wszedł do jasno oświetlonego hallu biurowca, aż zmrużył oczy. Po lewej stronie, za obszernym kontuarem recepcyjnym siedział znudzony ochroniarz i oglądał telewizję, niespecjalnie się nawet z tym kryjąc. Był czas przedświąteczny, strzelec był gotów się założyć, że ostatni, ci najbardziej ambitni pracownicy opuścili ten nowoczesny, prestiżowy Budynek, usytuowany w jednej z najbardziej atrakcyjnych lokalizacji w Warszawie, co najmniej dwie godziny temu. Jednak to nie pracownicy mieli stanowić zasadniczą przeszkodę na drodze strzelca.

Obok recepcji stał wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna. Chłodnym wzrokiem otaksował przybysza.

– Cześć – strzelec przywołał na twarz szeroki uśmiech. Starał się mówić cicho, niezbyt wyraźnie i ukrywać prawdziwą barwę głosu. – Szefostwo nas nie lubi, no nie?

– W jakiej sprawie? – warknął ochroniarz. Najwyraźniej nie miał poczucia humoru.

– Mówię, że szefostwo nas nie lubi, no bo komu wlepia się służbę tuż przed Wigilią? – strzelec podszedł do blatu i sięgnął za pazuchę. Wyciągnął identyfikator. Nie rezygnował z wesołego tonu. Nadal mówił cicho. – Jak jest jakaś awaria albo coś, to zawsze mnie, kurczę, wysyłają. Jak w święta coś nawali, to też przyjadę.

– W jakiej sprawie? – ponowił pytanie strażnik. Strzelec już wpadł na to, dlaczego tamten jest zły. Po prostu nie lubił odrywać się od ulubionego serialu. Albo dobranocki. Stojący obok mężczyzna nie odzywał się słowem.

– Awaria przekaźnika. Nie dzwonili od nas?

Strażnik niechętnie oderwał wzrok od ekranu i zaczął grzebać w szufladzie.

– Faktycznie – mruknął. – Dzwonili. Proszę tam stanąć – wskazał miejsce przed kontuarem. Oderwał się od krzesła, wziął do ręki podłużny, czarny przedmiot, okrążył recepcję i niespiesznie przejechał urządzeniem wzdłuż boków strzelca. Zbadał nogi, tułów, barki, ramiona. Nic. Wykrywacz metalu milczał jak zaklęty. Strażnik spojrzał na wysokiego mężczyznę. Ten podszedł do strzelca, uważnie obejrzał identyfikator, porównując zdjęcie ze stojącym przed nim oryginałem. Wziął do ręki narzędziową skrzynkę, niespiesznie przejrzał jej zawartość, zwrócił strzelcowi, po czym nieznacznie skinął głową.

– Winda druga, ósme piętro – powiedział strażnik.

– Dzięki.

Zadźwięczał brzęczyk, szklana bramka uchyliła się i strzelec przeszedł do holu windowego. Wszedł do kabiny, drzwi zamknęły się i winda ruszyła. Wysoki mężczyzna powiedział kilka słów do umieszczonego w rękawie mikrofonu.

Strzelec odetchnął, starając się stać w samym centrum pola widzenia umieszczonej pod sufitem kamery. Podróż trwała krótko. Coś uwierało go w bucie. Tupnął nogą. Gdy otworzyły się drzwi, ujrzał stojącego na wprost drugiego mężczyznę, jakby brata bliźniaka czuwającego przy recepcji funkcjonariusza.

Strzelec ponownie uśmiechnął się szeroko.

– Czołem – powiedział. Wyciągnął identyfikator. – Ja do pomieszczenia osiemset pięćdziesiąt. Do serwerowni.

Mężczyzna, wzorem kolegi z dołu, bez słowa wziął identyfikator, obejrzał go, po czym pokazał brodą lewą stronę korytarza.

– Znam drogę – powiedział strzelec, ruszając.

Ochroniarz zignorował tę deklarację i ruszył pół kroku za nim. Gdy doszli do pomieszczenia serwerowni, strzelec wyciągnął kartę magnetyczną otwierającą wszystkie drzwi w budynku chronione systemami kontroli dostępu. Przeciągnął kartę przez czytnik, po czym wystukał czterocyfrowy kod. Nic. Lampka nadal paliła się na czerwono. Ponowił próbę. Z tym samym skutkiem.

Strzelec odwrócił się do ochroniarza i uśmiechnął się przepraszająco.

– To mi się czasami zdarza – powiedział.

– Jeszcze jedna próba i zmykasz stąd – odezwał się w końcu tamten. Głos miał wysoki, niemal chłopięcy.

– Wiem, wiem – strzelec spojrzał porozumiewawczo, jak profesjonalista na profesjonalistę. – Mam kłopoty z zapamiętywaniem PIN-ów. To skutki roboty rozrzuconej po całym mieście. Ale w notesie… – zawiesił głos i sięgnął do metalowej skrzynki z narzędziami. .

Gdy prawa ręka wynurzyła się ze skrzynki, zamiast notesu tkwił w niej śrubokręt z dwudziestocentymetrowym, naostrzonym szpikulcem. Strzelec płynnym ruchem wbił go w gardło stojącemu o krok ochroniarzowi, po czym popchnął go, podcinając prawą nogą. Mężczyzna upadł, trzymając się za szyję. Chrapał i chrząkał, dławiąc się krwią. Strzelec złapał go za głowę i zdecydowanym ruchem skręcił mu kark.

Ochroniarz kopnął dwa razy w podłogę i zastygł.

Morderca. Najemny zbir, pomyślał strzelec.

I nie była to myśl dotycząca ochroniarza.

Przez chwilę dyszał i nasłuchiwał. Cisza. Dzięki informacjom zebranym przez ludzi koordynatora wiedział, że korytarze na piętrach biurowych nie są monitorowane przez kamery. Przy odrobinie szczęścia zabójstwo ochroniarza przez jakiś czas pozostanie niezauważone.

Przy czym ten czas nie będzie zbyt długi.

Wstał, przeciągnął kartą przez czytnik kontroli dostępu, wstukał tym razem prawidłowy kod, złapał ochroniarza pod pachy i sapiąc z wysiłku, wniósł do pomieszczenia serwerowni. Zamknął za sobą drzwi. Ułożył martwego mężczyznę pod ścianą, a sam zanurkował na podłogę, tuż koło potężnej szafy, w której z szumem pracowały serwery.

Pomiędzy szafą a podłogą było dziesięć centymetrów pustej przestrzeni osłoniętej solidnie przykręconą, stalową blachą. Strzelec, zgodnie z instrukcją, nacisnął mocno na maskownicę. Rozległo się ciche klikniecie, blacha cofnęła się nieco i odskoczyła z cichym trzaskiem. Strzelec schylił się i sięgnął głęboko pod szafę. Z ulgą wymacał owinięty w brezent pakunek. Wyciągnął go i rozpakował. Metal zalśnił matowo w świetle lamp. Kilkoma płynnymi ruchami strzelec złożył broń, w łoże wsunął magazynek, podczepił dwójnóg, na lufę nakręcił tłumik, po czym przewiesił karabin przez plecy.

Ostrożnie uchylił drzwi. Nikogo.

Gdy wyszedł ponownie na korytarz, spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta trzydzieści dziewięć. Szybkim krokiem poszedł do końca korytarza. Znajdowały się tam drzwi do klatki schodowej prowadzącej na górę, na piętro techniczne.

Karta, PIN, czytnik kontroli dostępu. Czerwona lampka zmieniła kolor na zielony, nikły trzask i drzwi stanęły otworem. Strzelec ostrożnie przekroczył próg. Cicho ruszył do góry. Wiedział, że będzie miał do czynienia z dalszymi dwoma funkcjonariuszami ochrony, zabezpieczającymi spokojny przebieg uroczystości na dziedzińcu pałacu zlokalizowanego czterysta metrów dalej. Ukrytych, czujnych i połączonych ze sobą bezpośrednimi kanałami łączności.

Przed akcją strzelec miał sposobność zapoznać się z dokładnymi planami budynku, ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich kondygnacji i dachu. Wytypował kilka miejsc, w których zabezpieczający teren ochroniarze mogliby się ukryć. Na dach prowadziły drzwi będące zwieńczeniem schodów, którymi strzelec się właśnie poruszał. Założył, że jeden z funkcjonariuszy siedzi ukryty za niewielkim murkiem oporowym i ma drzwi na oku, a jednocześnie dobry widok na boki. Jego kolega patroluje teren, robiąc obszerne koło wzdłuż owalnego obwodu budynku. Strzelec wyliczył, że jedno takie okrążenie zajmuje co najmniej pięć do siedmiu minut.

Te kalkulacje, jak i kilka innych możliwych wariantów kryjówek czy stanowisk ochroniarzy, mogły się zresztą okazać całkowicie mylne.

Strzelec dotarł do końca schodów i stanął przed stalowymi drzwiami. Huk znajdujących się za ścianą urządzeń klimatyzacyjnych zagłuszał wszelkie możliwe dźwięki. Strzelec zaczął się wdrapywać po drabince przyczepionej do ściany tuż koło wyjścia na dach budynku. Gdy dotarł na miejsce, wyciągnął rękę i dotknął masywnej, stalowej klapy zabezpieczonej potężną kłódką. Zamkniętą.

Dobry znak. Oznacza, że żaden z funkcjonariuszy nie przebywa na dachu pomieszczeń klimatyzatorowni.

Ostrożnie wyjął z kieszeni klucz, wsadził do zamka kłódki i przekręca. Ramię odskoczyło z cichym trzaskiem, a strzelec uświadomił sobie, że od dłuższego czasu wstrzymywał oddech. Powoli wypuścił powietrze.

Otworzył klapę i wyszedł na zewnątrz. Znajdował się pięć metrów powyżej ostatniej kondygnacji budynku, na dachu niewielkiej przybudówki mieszczącej urządzenia klimatyzacyjne. Ostrożnie wychylił się znad krawędzi. Z ulgą stwierdził, że zgodnie z przewidywaniami pierwszy z funkcjonariuszy tkwi na wprost drzwi, jest zmarznięty i leniwie rozgląda się dookoła.

Było jasno, światło ulicznych latarni odbijało się od śniegu, księżyc dokładał swoje. Strzelec przebiegł skulony na drugą stronę budyneczku i bez większych problemów dostrzegł drugiego ochroniarza stojącego po przeciwległej stronie budynku i patrzącego na majestatyczny gmach Teatru Wielkiego, znajdujący się nie dalej niż o pięćdziesiąt metrów od biurowca.

Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta czterdzieści trzy. Zerknął na oddalony o czterysta metrów cel. Uroczystość w pałacu dobiegała końca. Odpiął z paska karabin.

Heckler & koch MSG 90A1. Dobra, ciężka broń.

Ponownie wyjrzał zza krawędzi. Ochroniarz zbliżył się o dobre trzydzieści metrów. Szedł wolno i patrzył przed siebie; była szansa, że przez kilka sekund nie dostrzeże wychylonego i złożonego do strzału strzelca znajdującego się kilkadziesiąt metrów dalej i co najmniej trzy metry powyżej linii wzroku.

Kilka sekund wystarczyło. Strzelec pociągnął za spust, karabin fuknął, ochroniarz wywrócił się na plecy. Miał go jeszcze przez chwilę na celowniku, ale tamten nie poruszył się więcej. Jak na strzał z ręki, w stresie i w nocy, skutek był więcej niż zadowalający.

Strzelec poderwał karabin i przebiegł na drugą, właściwą stronę przybudówki. Pierwszy ochroniarz nadal tkwił schowany za murkiem oporowym. Wyglądało na to, że niczego nie usłyszał. Strzelec błyskawicznie ocenił dystans. Piętnaście metrów.

Rzucił trzymany w ręku śrubokręt szerokim łukiem. Narzędzie spadło na lewo od funkcjonariusza ochrony, wywołując hałas. Ochroniarz poderwał głowę, patrząc w przeciwną stronę. Strzelec szybkim ruchem wychylił się ponad krawędź. Wycelował w ciągu sekundy i dwukrotnie pociągnął za spust. Tamten kwiknął i zniknął za murkiem.

Zostało niewiele czasu. Alarm spowodowany zniknięciem z eteru trzech ochroniarzy jest kwestią najwyżej minuty.

Strzelec położył się na dachu przybudówki. Oparł karabin na dwójnogu. Wyjętym z kieszeni aerometrem sprawdził siłę wiatru. Spojrzał przez celownik. Nitki błądziły chwilę wśród tłumu gości, po czym wychwyciły obiekt wysforowany do przodu i kończący przemówienie. Teren był jasno» oświetlony.

Strzelec odetchnął kilka razy. Głęboko. Długo. Spokojnie.

Strzał.

Lecąca z prędkością dwóch tysięcy dwustu kilometrów na godzinę kula potrzebowała jednej trzeciej sekundy do przebycia dystansu dzielącego strzelca od celu. Minęła o kilka centymetrów kamienne rzeźby wieńczące gzyms jednego z zabytkowych i pięknie odrestaurowanych budynków stojących wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, przeleciała nad ulicą, wpadła pomiędzy żelazne sztachety wysokiego ogrodzenia otaczającego pałac, w mgnieniu oka pokonała kawałek dziedzińca i trafiła w cel.

Prosto w oko.

Śmierć na żywo, pomyślał strzelec. Marzenie milionów. Dzisiaj spełnione.

Przez chwilę nie działo się nic. Strzelec oderwał oko od celownika i spojrzał w stronę celu. Po sekundzie bezruchu na dziedzińcu pałacu zakotłowało się. Ochrona rzuciła się w stronę zastrzelonego mężczyzny, poniewczasie osłaniając go przed następnymi kulami. Tłum zgromadzony na uroczystości zaczął krzyczeć i rozbiegać się w panice. Stratowano kamery i obsługujących imprezę dziennikarzy.

Strzelec już tego nie widział. Z pakunku, w którym wcześniej znajdował się karabin, wyciągnął pięćdziesięciometrowy zwój liny wraz z uprzężą i karabińczykami. Skoczył w stronę klapy. Pokonanie piętnastu szczebelków zajęło mu trzy sekundy. Otworzył stalowe drzwi. Wybiegł na dach i skierował się w prawo, w stronę pierwszego zabitego ochroniarza. Minął go biegiem. Po następnych kilkunastu sekundach ostrego sprintu – musiał obiec budynek niemal dookoła – osiągnął jego zachodnią pierzeję. Zatrzasnął karabińczyk z podwójnym bloczkiem na stalowej barierze okalającej dach. Błyskawicznie włożył na siebie uprząż, przypiął karabińczyk, przeciągnął linę przez bloczek. Resztę zwoju zrzucił na dół.

Sześć kondygnacji to jakieś dwadzieścia metrów. Zjazd na linie doświadczonemu taternikowi zająłby może dziesięć sekund. Strzelec nie miał taterniczego doświadczenia, ale był sprawny fizycznie i zdeterminowany. Znalazł się na chodniku po niecałych dwunastu sekundach.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю