355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 22)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 22 (всего у книги 27 страниц)

– Mało się w tej chwili przejmuję dowodami procesowymi. Chcę tylko wiedzieć, że to on. Potem możemy dokonać formalnego przeszukania – Jakub po raz kolejny dzisiaj sięgnął do kartonowej teczki otrzymanej od premiera. Wyciągnął z niej podpisany przez prokuratora generalnego nakaz rewizji. Wystawiony in blanco.

– Pan premier był łaskaw pomyśleć o wszystkim.

– Nie o wszystkim. Nie przewidział, że będę używał otrzymanych od niego pełnomocnictw w prywatnej sprawie.

– Jakiej prywatnej? Porwanie jest przestępstwem ściganym z urzędu.

– Stasiu, nie kpij. Tylko domniemujemy, że Wicherek, porwanie i Wieszczycki to fragmenty tej samej układanki. Premier tak sugerował, ale to domysły. Póki co zajmujemy się czymś innym niż zabójstwem Wicherka. I powiem więcej. W ogóle mnie to nie martwi.

– To dobrze – Krzeptowski spojrzał na nadkomisarza z troską. – Bo już zaczynałem myśleć, że masz wyrzuty sumienia.

– Nie – Jakub wyjrzał przez okno. – Nie masz wrażenia, że psuje się pogoda?

– Jeszcze bardziej? – Krzeptowski rozejrzał się. – Możliwe. Mnie nie pytaj, mnie się już dawno pokręciło. Dwa dni temu bym sobie dał rękę uciąć, że będzie ocieplenie i czarne święta.

Zadzwonił telefon Krzeptowskiego. Komisarz odebrał, jego twarz od razu nabrała jaśniejszych odcieni.

– Witaj. Tak, u nas wszystko w porządku, właśnie się zastanawiamy, kiedy zrobić fajrant, żebym mógł w końcu cię zobaczyć – Krzeptowski mrugnął do Jakuba, ale spoważniał, widząc jego ponurą minę. – Masz coś? Wspaniale. Mów. – Słuchał przez kilka minut w skupieniu. Nie przerywał. – To wszystko? Dzięki. Odezwiemy się.

Krzeptowski odłożył aparat i w tym momencie paskudny dźwięk fabrycznej melodyjki wwiercił się Tyszkiewiczowi w ucho. Wyjął z kieszeni własną komórkę. – Tak?

– Może pan dzwonić – głos Dreszera był tak samo stanowczy, jak podczas pierwszej rozmowy.

Jakub rozłączył się, odetchnął parę razy i wybrał numer Heleny. Sygnał był jasny i czysty. Brzmiał długo.

– Nie odbiera – Tyszkiewicz spojrzał na Krzeptowskiego bezradnie.

– Dziwne. Kazał ci dzwonić, a potem udaje, że go nie ma.

Milczenie.

– Generał idzie – powiedział w końcu Jakub.

Drzwi ratraka uchyliły się gwałtownie.

– Jest w domu – powiedział Dreszer bez żadnych wstępów. – Możemy ruszać, o ile plan nie uległ zmianie.


32.

– Eh, ty to jesteś stachanowiec!

Jadwiga drgnęła zaskoczona. Nawet nie usłyszała skrzypnięcia drzwi. Gdy wróciła między Żywych, Niezamyślonych I Nieoderwanych Od Rzeczywistości, mrugnęła parę razy i skoncentrowała wzrok na stojącej w drzwiach śnieżnej figurze. Nie przypominała niczego, co znałaby przedtem. Ale głos…

– Dyżur mi wlepili – figura zwaliła się na krzesło z głębokim westchnieniem ulgi. Przy dokładniejszej analizie fonoskopijnej można było dojść do wniosku, że głos należy do Henia Niespodzianego. Stąd prosty wniosek, że reszta, składająca się z sopli, grud zamarzniętego śniegu i czegoś w środku, także jest Heniem Niespodzianym. – Miałem fart. Zabrał mnie pług. Inaczej bym chyba umarł.

Jadwiga doszła do wniosku, że może zaryzykować włączenie się do rozmowy.

– Samochód zdechł?

– Kompletnie – Henio mrugnął parę razy. Przetarł twarz ręką, czerwoną niczym rak wyjęty z wrzątku. Zerknął na ekran komputera. – A co ciebie tu przywiało?

– Służba…

– Nie – Kurwa – Drużba. Wicherek?

– Wicherek, porwania – Jadwiga nie miała jakichś specjalnych oporów przed dzieleniem się wiedzą. Po prostu nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. – Sprawdzam możliwości, szukam w bazie danych.

– Porwania? – Henio zajęty czyszczeniem okularów, zamarł z chusteczką w ręku. Spojrzał na Jadwigę ze zdumieniem. – Jakie porwania?

– Prawda, nic nie wiesz – Jadwiga uświadomiła sobie, że Henio wypadł z obiegu informacji po rozwiązaniu zespołu. Jeszcze przed Wigilią. – Żona Jakuba została porwana. I zniknął Smotrycz.

– Jak to zniknął?

– Po prostu. Był w domu, a potem wyparował. Nikt nic nie widział. Jego komórka nie odpowiada. A żonę Jakuba porwano, i to akurat jest pewne. Na spółkę z psem załatwiła dwóch porywaczy, Jakub ze Staszkiem stuknęli następnych dwóch. Pozostałym udało się uciec. Z Heleną.

– Kurwa, co za historia – Henio zapomniał o zmęczeniu i targających nim dreszczach. W szybkim tempie dochodził do wniosku, że wpakował się w straszne gówno. – Porwanie? Trupy? O co do cholery chodzi?

– Nie wiadomo. Na razie nie udało się znaleźć powiązania pomiędzy zabójstwem Wicherka a porwaniem. I zniknięciem Antoniego. Ale szukam.

– Coś znalazłaś?

– Niewiele – Jadwiga w kilku zdaniach streściła rezultaty poszukiwań. Bez szczegółów. Była bardzo zmęczona i nie sądziła, że Henio może się do czegoś przydać. Nie chciało jej się opowiadać wszystkiego.

Henio założył okulary, korzystając z faktu, że Jadwiga przez pół minuty była odwrócona w poszukiwaniu herbaty, odczytał z ekranu komputera to, nad czym aktualnie pracowała, po czym zamyślił się głęboko.

Musiał podjąć najpoważniejszą decyzję w swoim życiu.


33.

Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz spojrzał w bok – martwota krajobrazu nie zmieniła się ani o jotę – westchnął i zdecydowanym ruchem nacisnął dzwonek. Krzeptowski chciał coś powiedzieć w ostatniej chwili, może powstrzymać go, ale spóźnił się.

Dziesięć minut wcześniej Jakub stoczył formalną bitwę z Krzeptowskim i Dreszerem. Obaj za nic nie chcieli słyszeć o jego pomyśle przeprowadzenia akcji. Dreszer wręcz żądał bezpośredniego ataku rezydencji. Jakub chciał to rozegrać po swojemu. W końcu udało mu się ich przekonać.

Tyszkiewicz miał świadomość, że są obserwowani przez kamerę umieszczoną wysoko na murowanym słupie stanowiącym fragment ozdobnej, kutej ręcznie bramy. Po chwili z głośnika dobiegły niewyraźne słowa.

– W jakiej sprawie? – usłyszał.

Nachylił się w stronę częściowo zasłoniętego przez lód sitka mikrofonu.

– Policja. Proszę otworzyć.

– W jakiej sprawie? – głos sprawiał wrażenie nagranego na taśmę.

– Chcielibyśmy porozmawiać z Zygmuntem Wieszczyckim.

Trzask. Cisza.

Krzeptowski spojrzał na Jakuba. Oczywiście pod goglami i maską śnieżną ciężko było zobaczyć cokolwiek, ale Jakub mógł iść o zakład, że o głowę przewyższający go góral uśmiechnął się. Może „nawet ironicznie. A w oczach miał: „A nie mówiłem?”.

Jednak pomylił się. Nie zdążyli wymienić poglądów na temat dalszego postępowania, gdy rozległ się brzęczyk. Jakub szarpnął za klamkę i stalowa furtka ustąpiła, nawet całkiem lekko. Weszli na teren rezydencji.

Biorąc pod uwagę panujące warunki i rozpościerający się dookoła krajobraz przypominający filmy, których akcja dzieje się w postapokaliptycznym świecie zniszczonym przez wojnę atomową, posiadłość Wieszczyckiego utrzymana była niemal w stanie idealnym. Oczywiście, śnieg nie zniknął. Zalegał wielkimi hałdami i przykrywał ogród oraz elementy małej architektury. Ale ścieżka prowadząca od furtki do domu, a także biegnący równolegle podjazd dla samochodów były uprzątnięte aż do pięknej granitowej kostki, która zresztą musiała kosztować majątek. Droga zajęła krótką chwilę. Gdyby nie blisko pięćdziesiąt stopni mrozu, byłoby całkiem przyjemnie.

Gdy doszli do wejścia, ogromne dwuskrzydłowe drzwi uchyliły się, oszczędzono im zatem oczekiwania. Szybko przeszli przez próg.

Jakub aż zmrużył oczy, tak jasno oświetlony był hol wejściowy. Wysoki na co najmniej cztery metry, ogromny, wyłożony najwyższej klasy egzotycznym drewnem, przywodził na myśl wejście do pałacu; w istocie dokładnie tę funkcję pełnił.

Otworzył im mężczyzna, ubrany w udane połączenie garnituru z mundurem. Wysoki, niemal dorównujący wzrostem Krzeptowskiemu, mocno zbudowany, o przystojnej, nieprzeniknionej twarzy. Mógł być szefem służby, jak i szefem ochrony. Wyglądał na inteligentnego, zdecydowanego i lojalnego pracownika.

Jakub zdjął czapkę, gogle i maskę. Pierwsze wrażenie wizualne: „Nieuchwytny”. Zieleń bezkresnej przestrzeni i szaro-grafitowe smugi jakby pędzących bolidów, stanowiących surrealistyczny kontrapunkt dla całkowicie realistycznie oddanego tła. Obraz wisiał na wprost wejścia, na przemyślnie wyeksponowanym miejscu.

Jakub swego czasu musiał stoczyć prawdziwą walkę z agentem Leny, który uparł się, by „Nieuchwytnego” wystawić na sprzedaż. Tyszkiewicz chciał go mieć wyłącznie dla siebie; w końcu uległ. Ale nigdy nie przestał żałować.

Suma transakcji do dziś wzbudzała w środowisku handlarzy sztuką sporo emocji. Konkretnie, wszyscy, którzy w tym biznesie nie brali udziału, aż skręcali się z zazdrości i frustracji.

– Piękny, prawda?

Jakub i Krzeptowski odwrócili się. W połowie schodów stał następny mężczyzna. Niższy od odźwiernego, szczupły, szpakowaty, koło pięćdziesiątki. Choć na inteligentnej, cienko ciosanej twarzy malowała się sama życzliwość i przyjazne zaciekawienie, biła od niego siła i władza.

Człowiek ze zdjęcia, gość brytyjskiej ambasady, nabywca „Nieuchwytnego”, Zygmunt Wieszczycki.

Facet, na którego nie mieli nic, poza cieniami poszlak.

– Piękny – przyznał Jakub. – Przykuwający uwagę.

– Jest ozdobą mojej kolekcji – Wieszczycki zszedł na dół i stanął przed gośćmi. – Wisi, jak panowie widzicie, na honorowym miejscu. Czym mogę służyć?

– Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz – Jakub sięgnął za pazuchę, kątem oka zauważając, że odźwierny nieznacznie marszczy brwi. Sam obserwował twarz rozmówcy, nieruchomą niczym kamienna maska. Wypowiedziane przed chwilą nazwisko nie zrobiło na gospodarzu żadnego wrażenia. Tyszkiewicz wyjął służbową legitymację i podstawił mężczyźnie niemal pod nos. – Pan Zygmunt Wieszczycki?

– To ja. Czym mogę służyć?

– Mamy nakaz rewizji.

– Jestem o coś podejrzany?

Jakub nie odpowiedział. Nadal przyglądał się Wieszczyckiemu. Krzeptowski w tym czasie, po odbyciu krótkiego pojedynku na spojrzenia i zmarszczenia brwi z odźwiernym-ochroniarzem-majordomem, równie ostentacyjnie rozglądał się dookoła, mając taką minę, jakby gospodarz i wszyscy jego współpracownicy mieli być lada chwila aresztowani pod najcięższymi zarzutami. Co nie musiało być zbyt dalekie od prawdy.

– Pan jest gospodarzem tego domu?

– Owszem.

– Poproszę dowód osobisty – powiedział Jakub, gdy wydawało się, że zapamiętał już każdą zmarszczkę na twarzy mężczyzny.

– Słucham?

– Dowód osobisty. Muszę się upewnić, że rozmawiam z właściwą osobą – powtórzył Jakub cierpliwie, starając się nadać swemu głosowi jak najuprzejmiejsze brzmienie.

– Proszę nie żartować – maska życzliwości i dobrego wychowania gospodarza po raz pierwszy uchyliła się nieco. Sprawiał wrażenie urażonego. – Nazywam się Zygmunt Wieszczycki. To powinno wystarczyć.

– Ale nie wystarcza – Jakub pokręcił głową, nadal patrząc mu prosto w oczy. – Poproszę dowód osobisty.

– Sądzę, że nie ma pan prawa…

– Mamy dwa wyjścia. Albo pokaże nam pan dowód osobisty i pozwoli przeszukać dom, albo zakujemy pana w kajdanki, położymy twarzą do ziemi, dowód weźmiemy sobie sami, a dom przeszukamy bez pana zezwolenia.

– Nie sądzę, młody człowieku. Nie sądzę – obaj policjanci milczeli. Po prostu wpatrywali się w rozmówcę, ignorując ostatnie, nieco zbyt ostentacyjnie spokojnym tonem wypowiedziane zdania. Wieszczycki po jakimś czasie spasował, ale Jakubowi przemknęło przez głowę, że i ten gest, gest poddania się, jest starannie wyreżyserowany. Ten człowiek niczego nie robił spontanicznie.

– Proszę – Wieszczycki sięgnął do kieszeni i wyciągnął skórzany, elegancki portfel, na odległość pachnący grubymi pieniędzmi. Otworzył go i wyjął sztywną, plastikową kartę.

Jakub wziął ją bez słowa i przekazał Krzeptowskiemu, który zaczął z uwagą studiować zatopione w plastiku informacje. Gospodarz stał bez ruchu z miną zdradzającą połączenie odrazy i zniecierpliwienia. Milczenie ciągnęło się w nieskończoność. Wszyscy mieli okazję posłuchać wściekłych sapnięć majordoma, a także trzasków i stukotów rozlegających się gdzieś w głębi domu.

Budynek po swojemu walczył z pogodą. I sprawiał wrażenie, jakby zaczął przegrywać.


34.

Już miała wszystko. I mróz, i śnieg, i wiatr.

I mgłę.

Była gotowa.

Długo się przygotowywała. Długo zbierała siły.

Ale nadszedł w końcu czas.

Teraz uderza.


35.

Komisarz Niespodziany dwukrotnie wybierał numer wbity w książkę telefoniczną prywatnej komórki. I dwukrotnie się rozłączał.

Do tej pory traktował zlecenia od Jurija jako coś najwyżej nagannego moralnie; miał oczywiście świadomość, że popełnia przestępstwo, ale niegroźne dla nikogo, nikomu nieszkodzące. Ot, parę informacji, przekazywanych od czasu do czasu, dalekich od jakiegoś grubego kalibru. Mocodawca był hojny i doceniał wysiłki. Współpraca przebiegała gładko i z korzyścią dla obu stron.

Z korzyścią dla komisarza Henryka Niespodzianego z pewnością.

Teraz jednak Henio miał żelazną pewność, że sprawy mają się zgoła inaczej. W grę wchodziło porwanie, może dwa porwania i pięć trupów. Sześć, licząc z Wicherkiem. Przekazując informacje, których żądał Jurij, narażał na śmiertelne niebezpieczeństwo przynajmniej jeszcze jedną osobę. Polecenie nie pozostawiało jednak pola do twórczych interpretacji: monitoring wszystkich poczynań członków zespołu. I regularne meldunki.

Henio wiedział, że taki meldunek złoży.

Nie chodziło tylko o wynagrodzenie. Nigdy nie przyznał tego głośno, ale po prostu bał się Jurija. Czuł lęk, wyobraźnia podpowiadała mu rodzaj kary, który spodka go w razie niedotrzymania warunków umowy. Nigdy nie usłyszał żadnych gróźb, ale był dostatecznie długo na rynku i napatrzył się na tak wiele przypadków naginania woli różnych ludzi do oczekiwań innych ludzi, że groźby nie musiały paść. Mogły zostać niewypowiedziane, co nie zmieniało faktu, że były jak najbardziej realne.

W końcu zdecydował się. Wybrał numer i niemal z ulgą usłyszał sygnał, a potem znajomy głos.

– Tu Kowalski – powiedział. – Mam wiadomość.

– Tu Nowak. Słucham.

– Pilna sprawa. W miejscu pracy.

– Kod?

– Czerwony.

– Rozumiem. Proszę zaczekać – połączenie zostało zawieszone. Henio otarł pot z czoła. Siedział w swoim pokoju sam, ale w każdej chwili ktoś mógł do niego zajrzeć. – Jest pan tam? – usłyszał po minucie.

– Jestem.

– Za pół godziny proszę czekać przy wejściu głównym.

– Ale…

– Pół godziny. Proszę się nie spóźnić.


36.

Zuzanna popadła w takie zobojętnienie, że początkowo niczego nie zauważyła. Miarowo odbijała się kijami, podnosiła wysoko nogi, by wydostać spod śniegu narty, ostrożnie wyczuwała teren przed sobą. Księżyc nie oświetlał drogi, ale w czasie zimy, gdy śnieg pokrywa ziemię, nigdy nie jest zupełnie ciemno. Toteż, chociaż już od kilkunastu minut posuwała się przez płaskie, pozbawione zabudowań i drzew pole, była przekonana, że utrzymuje właściwy kierunek. Miała dobrze rozwinięty zmysł orientacji; oprócz tego dwa razy sprawdziła wskazania kompasu – wszystko się zgadzało.

Nie rozglądała się na boki, patrzyła przed siebie i pod nogi. Chciała uniknąć następnej wywrotki, wolała więc posuwać się wolniej, ale na pewniaka; wsłuchana była także w sygnały wysyłane przez własny organizm. Znała go dobrze, wiedziała, na co go stać, wiedziała, jakie ma możliwości i rezerwy. Toteż popadła w coś w rodzaju zobojętnienia, ponieważ zarówno wyszukiwanie drogi, jak i wysiłek oraz monitorowanie organizmu stały się poniekąd automatyczne i niewymagające specjalnej uwagi.

Właśnie dlatego pierwsze sygnały nadchodzącego kataklizmu zwyczajnie przegapiła. Nie poczuła na policzkach pierwszych podmuchów wiatru, ponieważ twarz ginęła pod grubą neoprenową maską. Nie dostrzegła tańczących płatków śniegu, bo jej horyzont umieszczony był o metr od dziobów nart. Nie poczuła spadku temperatury; była dobrze osłonięta i rozgrzana biegiem.

Ale zobaczyła mgłę.

Nagle, bez ostrzeżenia, pomiędzy nią a nartami przemknął pierzasty obłoczek. Nie zwróciła na niego uwagi, myślała, że to przywidzenie. Ale drugi, znacznie gęstszy i większy, spowodował, że jej myśli wyrwały się z ustalonego toru. Przez chwilę przestała dostrzegać śnieg i narty. Gdy obłok zniknął, zauważyła drobne płatki śniegu; z pewnością nie były kurzawką zerwaną z ziemi przez jakiś zapomniany podmuch.

Podniosła wzrok. Widoczność pogorszyła się znacznie (Kiedy ostatni raz patrzyła wyżej niż na dzioby nart? Pięć minut temu?), śnieg gęstniał z sekundy na sekundę, ale nie on był przyczyną. Zuzannie zdawało się, że chmury sięgnęły ziemi; tuż nad zmrożoną skorupą biegły postrzępione obłoki ni to mgły, ni to chmur i dopiero teraz, gdy dostrzegła, jak szybko się przemieszczają, poczuła oddziaływanie wiatru. Nie był jeszcze silny, ale wzmagał się.

Zuzanna w jednej chwili zrozumiała wszystko. Cisza panująca od kilku godzin, względna równowaga sił, pozwalająca ludziom chwycić oddech i podjąć próby opanowania sytuacji, była tylko niewielkim antraktem przed mającą nastąpić główną częścią przedstawienia. Jasno uświadomiła sobie, że może być naprawdę znacznie gorzej, że to, co do tej pory wydawało jej się złą pogodą, nie było żadną złą pogodą; stanowiło tylko przekąskę przed głównym daniem.

W nagłym przypływie energii przyspieszyła kroku. Nawet bez pogorszenia pogody zauważała u siebie pierwsze objawy hipotermii. Policzki i nos przestały boleć jakieś dziesięć minut temu – mogło to oznaczać, że są odmrożone. Zdała sobie sprawę, ze jeżeli nie znajdzie się u celu w ciągu najbliższych minut, nic już nie będzie ważne. Zostanie na zawsze na tym zamarzniętym polu.

Czuła, że pistolet maszynowy obija się o plecy. Kurtka i kamizelka kuloodporna amortyzowały uderzenia, ale plecak wpadł w nieprzyjemny rezonans i zdawał się kołysać na ramionach w rytmie najczęściej przeciwnym do ruchu ramion i bioder. Zuzannie szybko zaczęło brakować tchu, mróz pomimo maski wlewał do przełyku ogień, podstawowym zadaniem stała się walka o tlen. Płuca zdawały się płonąć.

Bardzo szybko straciła wyczucie kierunku i czasu. Nie miała pojęcia, czy od zauważenia pierwszych oznak ataku minęła minuta, kwadrans czy godzina. Nie dostrzegała nart ani swoich własnych rąk; mgła zasłaniała wszystko. Wiatr zbijał z nóg. Gogle błyskawicznie pokryły się śniegiem.

Zatrzymała się i spojrzała za siebie. Ślad urywał się w ciemności, metr od piętek nart. Niezdarnym ruchem wyciągnęła z kieszeni kompas. Musiała go podnieść niemal do oczu, a i tak nie była pewna czy prawidłowo odczytała kierunek. Choć zakrawało to na cud, na razie nie musiała korygować trasy. Schowała kompas i zastanowiła się.

Według bardzo nieprecyzyjnych i czysto szacunkowych obliczeń, miała jeszcze do przebycia około dwóch kilometrów. W optymistycznym wariancie półtora. Kawałek pola, osiemset, może tysiąc metrów drogi prostopadłej do Głównej, skręt w lewo, dwieście metrów, cel.

Ruszyła. Zauważyła, że posuwa się skośnie do osi natarcia wiatru, żeglarze nazwaliby taki kurs baksztagiem To było dobre; nie sądziła, by miała siłę iść pod wiatr. Podmuchy, choć nieregularne, stawały się coraz mocniejsze; w pewnym sensie nawet pomagały, uderzając w plecy i prawy bok. Mimo kilku grubych warstw ubrania czuła na ramionach, rękach i w tyle głowy nieustanne staccato drobnych uderzeń śniegu, w tak niskiej temperaturze zamienionego w grad. Zuzanna miała nadzieję, że rozmiar lodowych kulek nie powiększy się, nim zdoła dobrnąć do celu: przy tej prędkości opadania, wystarczy by osiągnęły wielkość grochu. Nic więcej nie byłoby trzeba.

Narty stawiały opór. Coraz więcej wysiłku wymagało wyciąganie ich ze zmrożonej magmy, coraz większej uwagi wymagało wynajdywanie trasy. Oszalałe, mroźne piekło zdawało się nie mieć końca ani początku. Zdawało się być po prostu bezmyślną siłą pragnącą unicestwić wszystko, co spotka na swej drodze.

Zuzanna poruszała się tylko siłą woli; siły fizyczne opuściły ją, podobnie jak świadomość i pamięć. Czynności wykonywała mechanicznie. Mózg, z wdrukowanym wcześniej harmonogramem postępowania, pracował niczym zapomniany komputer, którego użytkownicy już dawno wyginęli; on jednak, zgodnie z programem, nadal wykonuje zaplanowane sekwencje decyzji i czynności.

Gdy komputer zdał sobie sprawę, że stoi przed ogrodzeniem (śmiesznie niskim, bowiem poziom chodnika podniósł się o więcej niż metr) domu, który był celem podróży, nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Rozkazał ręce, by stuknęła kilka razy kijkiem narciarskim w tabliczkę z numerem posesji. Z chrobotem odpadła dwucentymetrowa warstwa lodu. Przyjął do wiadomości fakt, że tabliczka wskazuje właściwy adres. Dom stojący w głębi posesji majaczył w ciemności i mgle, jawiąc się raczej jako cień niż konkretny kształt. Ale był tam; komputer przynajmniej miał taką nadzieję.

Walcząc z ogarniającą ciało sennością i apatią, niejasno uświadomił sobie, że ma tylko jedną szansę, i to szansę, którą musi wykorzystać w ciągu najbliższych kilku minut. Gdyby okazało się, że nie ten dom jest celem, że mieszka w nim kto inny, z pewnością nie zdołałby rozpocząć nowych poszukiwań. Najprawdopodobniej nie starczy mu również sił, by znaleźć po prostu jakiś pierwszy zamieszkały dom i poprosić o pomoc.

Wydał polecenie, ciało z trudem schyliło się i odpięło narty. Nie było to proste w kamizelce kuloodpornej i w zesztywniałym od mrozu ubraniu, ale za trzecim razem udało się. Kije i narty zostały wbite w śnieg.

Komputer uświadomił sobie niejasno, że nadal nie ma pomysłu, jak, w razie sukcesu, będzie wyglądał odwrót. Założywszy, że odzyska Zosię i będzie musiał szybko się wycofać: jak miałby to zrobić? Poruszać się z dzieckiem na ręku piechotą? Odpada. Środkiem lokomocji? Nie miał takiego. Wątpił, czy w ogóle jest jakiś pojazd mechaniczny, który byłby w stanie funkcjonować przy tej pogodzie.

Wszystko to skonstatował z całkowitą obojętnością. Przyjdzie czas, zastanowi się. Teraz musi wykonać najważniejszy punkt zadania: wejść do środka i odzyskać córkę.

O ile tam jest.

W tym momencie wszystkie znajdujące się w zasięgu wzroku światła – daleka i samotna latarnia oraz kilka pojedynczych okien majaczących we mgle niczym upiorne poświaty – zgasły. Pogoda zaatakowała jeden z ostatnich bastionów cywilizacji i zdobyła go.

Zapadła nieprzenikniona ciemność.


37.

Jakub otworzył usta, by zadać pierwsze konkretne pytanie, z serii tych, które przed wejściem wydawały się nawet sensowne, całkiem sprytne i których Krzeptowski, sceptyk i obśmiewacz, nie wykpił, tylko skwitował solidnym skrzywieniem ust, co w jego wypadku oznaczało: „No, ostatecznie może być”. Te pytania teraz wydawały się kretyńskie i pozbawione sensu, jednak nie miały dającej się na poczekaniu wymyślić alternatywy. Więc, jako się rzekło, Jakub właśnie nabierał tchu, by wypowiedzieć pierwsze sylaby i sprawdzić, jak się ma sens tego pytania do obecnej sytuacji…

…gdy zgasło światło.

Nie było żadnych ostrzeżeń typu mrugająca żarówka czy gwałtowny spadek napięcia. Po prostu gustowne lampy w holu wejściowym paliły się równym blaskiem – oświetlając wszystkie troski i rozterki wymalowane na twarzach obu policjantów i uprzejmie znudzoną minę gospodarza – by w następnej sekundzie przestać się palić i cokolwiek oświetlać. Ciemności były tak głębokie, że aż nierealne. Jakub miał wrażenie, że zapadł w gwałtowny, nieoczekiwany sen.

To nie był jednak sen, choć z pewnego punktu widzenia lepiej by się stało, gdyby rzeczywiście nim był. Tyszkiewicz poczuł za sobą ruch, coś przemknęło tuż obok i uderzyło w Wieszczyckiego. Gospodarz stęknął i z towarzyszeniem świstu wypuszczanego z płuc powietrza upadł na podłogę. Jakub usłyszał następny stłumiony łomot, to Krzeptowski, kumpel i partner, chytry góral o sękatych łapach, gołębim sercu i refleksie szermierza, upadł także, zapewne sięgając równocześnie po broń. Jakub na swój refleks nie narzekał, toteż rejestrował rozgrywające się wokół wydarzenia również w trakcie lotu na podłogę.

Uderzył boleśnie łokciem o podłogę i w tym momencie z głębi domu, z miejsca, w którym powinno znajdować się zwieńczenie holu wejściowego, huknął strzał. Kula przeleciała obok ze świstem i wbiła się w ścianę gdzieś za nadkomisarzem. Nie sposób było odgadnąć, kto strzelał: ludzie Wieszczyckiego raczej nie ryzykowaliby, ponieważ mogli trafić swego pryncypała. Gdyby z kolei założyć, że strzelcem był któryś z ludzi Dreszera – choć Bóg świadkiem, nie wiadomo, jakim cudem miałby się znaleźć w środku w sposób niezauważony – narażałby na niebezpieczeństwo osoby, z którymi współpracował.

To wszystko przemknęło Jakubowi przez głowę w ułamku sekundy, nim jeszcze wybrzmiało krótkie echo wystrzału. Zaraz potem skupił się na wyciąganiu pistoletu. Czuł w ręku chłodną rękojeść, lufa niemal wychynęła na światło dzienne (czy może raczej nocne), gdy gdzieś ze schodów runął oślepiający, jaskrawy blask. Ktoś włączył do akcji mocną latarkę i od razu skierował ją na cel.

– Zostańcie tam, gdzie jesteście – usłyszał spokojny głos. – Obaj.

I trzymajcie ręce na widoku.


38.

Mężczyźni byli młodzi, ubrani jak na tę pogodę zbyt lekko, co zresztą zdawało się nie zaprzątać w najmniejszym stopniu ich uwagi i uśmiechali się przyjaźnie. Dotarli na miejsce równo pół godziny po telefonie. Może ich samochód był sprawniejszy niż Henia, a może kwaterowali pięćset metrów od komendy. Henio miał to w dupie, czuł mdłości i chciał załatwić sprawę jak najszybciej.

Gładko przeszli przez formalności przy wejściu, dyżurny wpisał dane do księgi ze znudzoną miną.

– Proszę powiedzieć, czego dokładnie się pan dowiedział? – zapytał jeden z mężczyzn, gdy stanęli na korytarzu, pustym i zimnym, jak i cała reszta komendy.

– Co wiecie o porwaniu żony mojego kolegi? – warknął komisarz.

Tamten uniósł brew.

– Wezwał nas pan, byśmy zgodnie z procedurą uzyskali informacje, ocenili ich wagę i przydatność, a potem przedsięwzięli adekwatne do sytuacji postępowanie. Nic nie wiem o żadnych porwaniach.

Henio przyjrzał im się dokładnie. Miał z nimi do czynienia po raz pierwszy. Z twarzy, młodych i niczym się niewyróżniających, nie mógł wyczytać niczego, co pomogłoby mu podjąć decyzję, jak ma do ciężkiej cholery dalej postępować.

– Porwano żonę szefa zespołu. Podobno porywacze grozili mu. Co ma z tym wspólnego pana i mój mocodawca?

– Nic.

– Na pewno?

Robię z siebie durnia, pomyślał komisarz. Jestem tylko płatnym informatorem. Nikt mnie przecież nie będzie wtajemniczał w nic istotnego.

Przybysze milczeli. Najwyraźniej uznali temat za zakończony.

Henio westchnął.

– Jedna z policjantek, również członek zespołu, poszukuje informacji na temat niejakiego Zygmunta Wieszczyckiego – powiedział zrezygnowany. Na twarzach mężczyzn nie drgnął nawet jeden mięsień. – Sprawdza jego powiązania biznesowe, spółki, aktywa i tak dalej. Podobno robi to na prośbę innego członka zespołu.

– Ciekawe – rozmówca już się nie uśmiechał. – Może mnie pan do niej zaprowadzić?

– Po co?

– Chcę z nią porozmawiać.

– Pod jakim pretekstem?

– Czy taki wystarczy? – zapytał rozmówca, podtykając Heniowi pod nos jakiś ciemny przedmiot. Gdy komisarz skupił wzrok, skonstatował, że patrzy na legitymację służbową wysokiego stopniem funkcjonariusza Centralnego Biura Śledczego.


39.

To prawda, świadomość Zuzanny pewnie nie funkcjonowała zbyt dobrze. Ocena sytuacji, refleks, sprawność – także. Nie reagowała prawidłowo na bodźce zewnętrzne; miała początki hipotermii i kilka pierwszych odmrożeń. Możliwe, że krew cofnęła się nieco, by zapobiec gwałtownej utracie temperatury, by chronić najważniejsze dla funkcjonowania ciała organy.

Pierwszą reakcją obronną organizmu na zimno jest obkurczenie naczyń obwodowych i przesunięcie krwi w kierunku głębiej położonych tkanek. Ponieważ przez krążenie ustrój usuwa nadmiar ciepła, reakcja ta powoduje izolację głębiej położonych i ważniejszych tkanek. Sprawność izolacji wzrasta nawet sześciokrotnie. Innym mechanizmem obronnym jest drżenie mięśni. Wydajność ruchowa tych skurczów jest żadna, ale cieplna jest na tyle duża, że pozwala zwiększyć metabolizm dwu– a nawet czterokrotnie. Wszystko po to, by chronić wątrobę, serce, nerki. Tym samym na pastwę mrozu wystawione zostają części ciała pozbawione krwi.

To wszystko było wysoce prawdopodobne.

Pozostały jednak rutyna, wyszkolenie i siła woli. Komputer działał nadal.

Wybuch ładunku C4, ustawionego tuż przy drzwiach wejściowych do budynku, zabrzmiał głucho, jakby z oddali. Gdyby warunki były inne, komputer bez trudu obliczyłby, że znajduje się najwyżej siedem metrów od drzwi i eksplozji; warunki jednak pozostawały dalekie od normalnych i komputer nie myślał o obliczeniach; w ogóle go nie obchodziły. Ładunek zadziałał prawidłowo, oto konkret wart wzmianki.

Komputer obiecywał sobie, że zareaguje naprawdę szybko; wiedział, że od tej chwili czas zacznie mieć decydujące znaczenie. W rzeczywistości, nim ręce podniosły pistolet maszynowy i chwiejnym, kolistym ruchem skierowały go w stronę zapasowych, bocznych drzwi (konkretnie: w miejsce, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien znajdować się zamek albo rygiel), a następnie nacisnęły spust, minęło dobrych piętnaście sekund. Komputer nie brał pod uwagę, że pistolet może zawieść: nie pamiętał, czy broń przed wyruszeniem na wyprawę została przesmarowana zimowymi smarami. Jego uwaga była skoncentrowana tylko na zaplanowanych czynnościach; robił swoje, niezależnie od woli, świadomości czy słabnącego z minuty na minutę aparatu wykonawczego.

Heckler i Koch to jednak dobra firma, godna zaufania. Można powiedzieć, że pod pewnymi względami niemająca sobie równych.

Charkot kilkustrzałowej serii był znacznie cichszy niż wybuch C4 i tylko nieco głośniejszy niż jazgot umierających drzwi. Drewno, całe szczęście nie wzmocnione blachą ani żelaznymi okuciami, poddało się po pierwszym ciosie. Kule wyszarpały solidne kęsy wokół zamka. Komputer na wszelki wypadek posłał drugą serię w okolice klamki (ciało stało z boku, komputer pamiętał o pewnych nieprzyjemnych konsekwencjach związanych z rykoszetami), po czym rozkazał kopnąć drzwi. Uderzenie było śmiechu warte, ciało omal się przy nim nie wywróciło, ale okazało się skuteczne. Drzwi otwierały się do wewnątrz, siła pocisków musiała je oderwać od framugi (zamarzniętej na kość) i ukazało się przejście, na tyle obszerne by pomieścić człowieka.

Co dalej?

Ciało na polecenia komputera reagowało z ospałością; pływak, przemierzający basen wypełniony miodem, poruszałby się szybciej. Komputer wysłał sygnał alarmowy: wielkie czerwone światło z akompaniamentem wycia najgłośniejszej syreny z arsenału komputerowych syren. Wibracje, szarpanie, wstrząsy podobne do elektrycznych. Ciało musiało się obudzić, musiało uruchomić zapasowe zbiorniki paliwa i nie zważając na poniesione straty, przystąpić do działania. Sam komputer to nie wszystko; za centrum decyzyjnym zawsze muszą stać żelazne bataliony.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю