Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 13 (всего у книги 27 страниц)
Krzeptowski rozejrzał się uważnie – Nic nie widzę, może jest w głębi. Jak daleko jesteś?
– Niedaleko. On powinien zaraz na ciebie wyjechać.
Rzeczywiście. Być może natrętne brzęczenie komara przebijające się przez wycie wiatru to silnik skutera. Pojawiło się i zaraz osłabło. Krzeptowski już zrozumiał.
– Rzeczywiście w lesie mają samochód. Przepakowują się do niego.
– Zaraz tam będę – głos był jeszcze bardziej urywany i chrapliwy, Jakub najpewniej starał się przyspieszyć kroku. – Postaraj się ich zatrzymać.
– Spokojna głowa – Krzeptowski wcale nie był pewien, czy to, co mówi, jest prawdą.
Od dłuższej chwili prowadził rozmowę z Jakubem i pracował. Rozdarł na pół znalezioną w bagażniku szmatę i upchał za wycieraczkami reflektorów. Korzystając z tego zaimprowizowanego zaciemnienia, włączył silnik i cofnął samochód głębiej w las. Ustawił dziesięć metrów od drogi. Miał z tego miejsca dobrą widoczność, pole ostrzału i osłonę. Wyjął pistolet, odruchowo sprawdził naboje w magazynku, przeładował. Skrył się za maską terenówki i czekał.
Po chwili usłyszał przytłumiony warkot. W ciemności zamajaczył niewyraźny kształt. Poruszał się powoli, podskakując na nierównościach drogi. Furgonetka. Mocna, ale nie najnowszego typu. Do bólu standardowa, w do bólu trywialnym kolorze. Najpewniej o numerze rejestracyjnym zasłoniętym zmrożoną papką.
Przejechała na wprost stanowiska Krzeptowskiego. Komisarz w tym czasie miał już oba łokcie oparte o maskę samochodu, a muszka zgrała się ze szczerbinką.
Strzał. Poprawka.
Zmiana celu. Strzał. Poprawka.
Wyskoczył zza osłony – szaleństwo, tamtych mogło być więcej, a on nie miał na sobie nawet głupiej kamizelki, nie mówiąc o wsparciu, bo będącego najpewniej na skraju omdlenia i znajdującego się z dala od pola bitwy Tyszkiewicza nie brał, szczerze mówiąc, pod uwagę – ponieważ wiedział, że powodzenie akcji może zależeć wyłącznie od szybkości jej przeprowadzenia i czynnika zaskoczenia. Toteż rzucił się w kierunku furgonetki, która z przebitą przednią oponą – taką przynajmniej miał nadzieję – i rannym lub zabitym kierowcą, toczyła się do przodu. Wyraźnie jednak zwalniała, w końcu jakieś dziesięć metrów dalej zatrzymała się.
Krzeptowski był już o kilka metrów od pojazdu, gdy zobaczył ruch, niewyraźny kształt wychylił się zza ściany samochodu i strzelił szybko, kilkakrotnie, całe szczęście, cholernie niecelnie. Kule gwizdnęły tym swoim złowróżbnym chichotem, który potem różnym żołnierzom i policjantom śni się po nocach niezależnie od tego, jakich twardzieli udają w świetle dnia. Komisarz zanurkował rozpaczliwie, starając się skrócić dystans, a przede wszystkim skryć się za drugim bokiem samochodu. Uderzył boleśnie o zmrożoną ziemię. Wiatr wył nad głową, coraz głośniej i głośniej.
Na czworakach podpełzł w stronę szoferki, mając świadomość, że tamten, a może tamci, diabli wiedzą, za sekundę wychyli się zza rogu. Sam zamierzał skryć się za maską furgonetki.
Spóźnił się, wyraźnie się spóźnił. Usłyszał huk i coś szarpnęło go za rękaw, nie czuł bólu, tylko jakieś gorąco nieco powyżej łokcia, zresztą cholera wie gdzie, bo nie miał czasu o tym myśleć. Odruchowo rzucił się do przodu, kolejne kule – dwie albo trzy, człowiek w takich chwilach naprawdę nie ma głowy do matematyki – odbiły się od ziemi i poszybowały w stronę Jazgarzewa. Pomyślał, że następne już wejdą gładko w cel, osłona mu się skończyła, do drzew po bokach było po kilka metrów, czyli dwie, trzy sekundy potrzebne do ukrycia się, więcej niż nadto nawet dla średnio rozgarniętego strzelca, a ten na takiego nie wyglądał…
…i wtedy do akcji wkroczyła kawaleria.
Krzeptowski nie słyszał co prawda koniecznej w takich wypadkach trąbki wzywającej do szarży, jednak odległy huk trzech wystrzałów powiedział mu aż nadto wyraźnie, że do gry wkroczył Tajemniczy Strzelec Z Lasu Być Może Wybawca.
Z tyłu furgonetki rozległ się jęk, w de zabrzmiał jeszcze jeden strzał i wszystko ucichło.
Cisza była nader względna. Wiatr wył i śpiewał w gałęziach, drzewa trzeszczały z wysiłku, próbując ustać we względnym pionie, silnik furgonetki pracował na wolnych obrotach, jakieś pół metra od głowy komisarza. Mimo wszystko, nie licząc pojawiającego się w lewym ręku pieczenia (a jednak, nie dość uważnie chyba słuchał, gdy koledzy opowiadali o swoich ranach, co stanowiło ulubiony temat rozmów we wszystkich bazach jak Afganistan długi i szeroki), czuł się świetnie, niemal jak młody bóg.
Ostrożnie przekręcił się na plecy, a potem usiadł. Pomacał rękę, krwawiła, ale miał wrażenie, że niezbyt mocno; draśnięcie, może nawet obcierka. Kość w każdym razie wyglądała na nienaruszoną, co było dość istotnym pocieszeniem. Oceniwszy, że będzie żył, wstał i ostrożnie, z lufą wyciągniętą przed siebie, ruszył w stronę tyłu furgonetki.
Obok drzwi leżał człowiek i nie ruszał się. Krzeptowski kopnięciem wybił pistolet z zaciśniętej dłoni leżącego i celując w niego cały czas, nogą obrócił z pleców na brzuch. Schylił się i lewą dłonią, tą od rannego przedramienia, dotknął szyi mężczyzny. Nic. Żadnego tętna. Nie był jednak pewien, palce miał zdrętwiałe.
Usłyszał zgrzyt nart o zmrożony śnieg. Podniósł głowę. Tyszkiewicz, dysząc jeszcze po morderczym biegu, podjechał szybko, zdjął narty, omiótł spojrzeniem sytuację, odrzucił kijki, wyciągnął z kieszeni rozgrzanego jeszcze glocka, szarpnięciem otworzył tylne drzwi furgonetki, bardzo się przy tym starając, aby pozostać poza linią strzału ewentualnego, pozostałego jeszcze przy życiu pasażera.
Ale pasażera nie było.
Za kierownicą trup zastrzelonego przez Krzeptowskiego kierowcy. W przestrzeni ładunkowej skuter śnieżny, kopcący jeszcze nieco z rury wydechowej. Obok tobogan, z podłużnym, przykrytym kocem kształtem.
Jakub rzucił się w tę stronę, zerwał koc…
…i zobaczył równo ułożone klocki drewna z zapasów Wiejskiego Domku. Ciężar, mający sprawiać wrażenie, że tobogan dźwiga człowieka.
26.
Zuzanna wyszła z mieszkania hakera, zamknęła za sobą drzwi, zastanowiła się, czy o niczym nie zapomniała – często różne rzeczy sprawdzała po kilka razy, czasami nawet po uprzednim sprawdzeniu sprawdzała jeszcze raz – uznała, że nie, zeszła schodami na dół, po czym wsiadła do samochodu.
Dowiedziała się sporo, a jednocześnie niewiele. Obraz dwóch zabójców w jej mieszkaniu tylko potwierdził to, co już wiedziała od momentu, gdy zobaczyła martwą matkę. Miała zginąć, i to właśnie było pierwszoplanowym celem gości, którzy nie doczekawszy się jego realizacji, przystąpili do – najprawdopodobniej opracowanego wcześniej – wykonania planu rezerwowego. Osiągnięcia celu numer dwa.
Najpewniej: mają za zadanie zmusić Zuzannę do milczenia. Do uległości. Być może do współpracy. Spowodować, że stanie po ich stronie.
Zuzanna miała taką nadzieję. Liczyła na to. Nie mogli przecież wiedzieć, że nikt i nic nie zmusi jej do współpracy na warunkach niebędących jej własnymi warunkami.
Zapaliła silnik i ruszyła, nawet nie spojrzawszy za siebie.
Plan.
Punkt numer jeden: baza.
Numer dwa: środki – odzież, sposób poruszania się.
Numer trzy: uzbrojenie.
Numer cztery: wiedza.
Numer pięć: modus operandi.
Baza: śmiech na sali. Wynajmowała zapasowe mieszkanie, które dziś w nocy uratowało jej życie, i do tego tylko ograniczały się jego możliwości. Oczywiście nie nadawało się do stawienia czoła nawałnicy, która właśnie zaczęła wysuwać na świat pazury – wiatr wzmógł się znacznie i zaczęło być naprawdę zimno – ale na razie Zuzanna nie miała nic innego na widoku. Zresztą, nie zamierzała spędzić w bazie zbyt wiele czasu. Przebrać się, sprawdzić broń, może nieco odpocząć. Tyle.
Ponieważ o mającym nadejść kataklizmie dowiedziała się wczoraj, oprócz zakupów, które, niepotrzebnie jak się okazało, zrobiła razem ze Smotryczem dla matki i Zosi, pewną część wieczoru poświęciła również sobie. Odwiedziła sklep sportowy i kupiła dwa komplety zimowej termoaktywnej bielizny, polarowe bluzy, kombinezon, puchową kurtkę, przeciwśnieżną maskę, czapkę i specjalnie wzmocnione rękawice oraz komplet nart terenowych.
Paradoksalnie, zakupy były efektem poważnego błędu.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że wyjechać powinna wcześniej, mordercy w jej domu byli aż nadto widocznym dowodem, że się spóźniła z decyzją. Gdyby nie to, byłaby już daleko. Z Zosią.
Pokiwała głową nad swoją głupotą. Po czym odrzuciła ją precz. Skoncentrowała się na chwili bieżącej.
Weszła do mieszkania, malutkiej kawalerki na Grochowie wynajętej kilka miesięcy temu. Była w niej całkowicie anonimowa, zresztą, jak sądziła, trzy czwarte mieszkań było przez właścicieli wynajmowanych. Nikt nikogo nie znał, nikt nikomu nie mówił „dzień dobry” i ta w normalnych warunkach dość frustrująca okoliczność była Zuzannie niezwykle na rękę.
Rzuciła na ziemię torbę z rzeczami – kolejny atrybut porannego marzenia o ucieczce – zamknęła drzwi na wszystkie zamki oraz łańcuch, po czym poszła prosto do łazienki. Gdy spojrzała w lustro, niemal się przestraszyła. Takiej nie oglądała się od dawna, od dwunastu lat. Brzoskwiniowa cera pokryła się trupią bladością, sine i popękane wargi krwawiły, sińce pod oczami zdawały się zakrywać większą część twarzy, a z pewnością były najlepiej widoczne. Krótko przystrzyżone włosy o naturalnym, jasnym odcieniu sterczały w nieładzie.
I łzy. Wielkie i gęste, skapujące z policzków na marmurowy blat otaczający umywalkę. Nawet nie próbowała ich powstrzymywać.
Prysznic. Długi gorący prysznic. Tego jej właśnie trzeba.
Otarła policzki wierzchem dłoni i bez pośpiechu rozebrała się. Ubranie wraz z bielizną rzuciła w kąt. Stała naga przed lustrem i bez zainteresowania przyglądała się muskularnym przedramionom, płaskiemu, pokrytemu paskami mięśni brzuchowi, krągłym biodrom, długim, silnie umięśnionym nogom, niewielkim, zgrabnym piersiom.
Oraz bliznom, biegnącym w różnych kierunkach na klatce piersiowej.
Dawno przestała zwracać uwagę na urodę, którą obdarzył ją los. W niektórych okolicznościach była sporym ułatwieniem; przeważnie jednak stanowiła przekleństwo. Doskonale zdawała sobie sprawę, że większość facetów ślini się na jej widok, rozbiera ją wzrokiem i chciałaby zaciągnąć do łóżka. Niektórzy byli uparci i decydowali się przekroczyć granice, jakie na ich drodze stawiała. Z tymi była zmuszona walczyć. Inni, bardzo nieliczni, zdawali się dostrzegać coś więcej niż tylko atrakcyjną powłokę. Tych obserwowała z nieufnością. Byli wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Kęs dupy, pomyślała. Dupa i cycki. Tylko to się liczy. Co pod spodem – nieważne.
Mimo wszystko tamte czasy, które skończyły się ledwie dziś rano, wydały jej się z obecnego punktu widzenia jakieś beztroskie, może nie beztroskie, ale niosące w sobie nadzieję, wątły promyk światła pozwalający wytrzymać codzienną walkę o przetrwanie. Nieraz była naprawdę dumna z drogi, którą przeszła. Innym razem, gdy przypominała sobie pewne szczegóły, napawała ją przerażeniem. Choć zdarzenia sprzed dwunastu lat opancerzyły jej wrażliwość grubą skorupą – inaczej by zwariowała, tego była pewna – i stępiły radykalnie zdolność empatycznego odczuwania, nadal potrafiła odróżnić dobro od zła i miała sumienie, a także kodeks wartości…
…schowane w najgłębiej ukrytej skrzyni, zatrzaśniętej na głucho. Zapomnianej na samym dnie duszy.
Jeszcze niedawno była pewna, że pieprzony świat musi zapłacić za wszystkie demony, które towarzyszyły jej przez tyle długich lat. Że to świat jest jej coś winien.
Teraz wiedziała, że się pomyliła. To ona musiała zapłacić. To jej przyszło spłacić dług.
Weszła pod prysznic, bez mrugnięcia przetrzymała pierwszych kilka sekund lodowatej wody, po czym dokładnie się namydliła. Spłukała pianę, następnie przeszła przez standardowy program: pięć minut lodowatych i wrzących strug wody na przemian. W łazience było jak w tureckiej łaźni. Wyszła, wytarła się i poszła do pokoju będącego sypialnią, pokojem dziennym i gabinetem zarazem.
Przez dziesięć minut wykonywała ćwiczenia rozciągające i oddechowe. Gdy poczuła, że zarówno tętno, jak i oddech ustabilizowały się na zwykłym poziomie, bez pośpiechu wstała, podeszła do szafy, wyjęła dres, po czym założyła go na gołe ciało.
Poczuła, że jest gotowa do rozpoczęcia planowania.
27.
– Kurwa mać – zaklął Krzeptowski.
– Zrobili nas – stęknął Jakub. W dalszym ciągu nie mógł złapać tchu. Blisko siedmiokilometrowy sprint doprowadził go do hiperwentylacji. Ciężko dyszał, ale myślał szybko. – Wywieźli ją…
– Samochodem – Krzeptowski kręcił głową. Nadal nie mógł pogodzić się z porażką. – Ten, co został, wziął ją na ręce, wyszedł na drogę, wsparcie przyjechało i tyle w temacie. Są już o dwadzieścia kilometrów stąd.
Jakub splunął i oparł się ciężko na kijach. Rozpacz. Krzeptowski starał się skupić. Odrzucić emocje. Przekształcić zdarzenia z ostatnich trzech kwadransów w normalną policyjną robotę.
– Nic tu więcej nie zwojujemy. Goście nie mają przy sobie niczego istotnego. Furgonetka na pewno jumnięta i też w niej nic nie ma.
Mówił w zasadzie do siebie, bo Jakub nie dawał znaku życia, zwieszony na kijach ze wzrokiem wbitym w śnieg. Jego oddech powoli się uspokajał.
– Zrobimy tak – gdy się wyprostował, nagle stał się innym człowiekiem. Skupiona, ściągnięta twarz, uważny wzrok. Żadnej rozpaczy czy żalu. W ogóle żadnych emocji. Tylko profesjonalna rzeczowość. – Wrzucimy tych ludzi do środka, pojedziemy oboma samochodami do mojego domu. Poprosimy Jadwigę, żeby zrobiła dokładne badanie miejsca zdarzenia oraz furgonetki. Może masz rację, pewnie niewiele znajdziemy. Poprosimy Tolaka, aby towarzyszył Jadwidze. Zostawimy im volvo, bo gdyby zaczęło padać, będzie im łatwiej wrócić do Warszawy samochodem z napędem na cztery koła. My weźmiemy skodę i pojedziemy załatwić kilka spraw. A po drodze pogadamy.
Krzeptowski skinął głową i bez słowa zabrał się do pracy. Odnalazł broń zastrzelonego człowieka, ostrożnie włożył do kieszeni. Dźwignął trupa i ułożył w przestrzeni bagażowej furgonetki.
Jakub w tym czasie zdjął narty, razem z kijami wrzucił je do volvo. Wyciągnął zza kierownicy zastrzelonego kierowcę – Krzeptowski nie wyszedł z wprawy, dwie dziury w skroni, jedna trzy centymetry od drugiej – i ułożył obok towarzysza.
W pięć minut zmienili koło. Krzeptowski usiadł za kierownicą. Ruszyli.
Jechali nie przekraczając pięćdziesiątki, Krzeptowski kierował furgonetką, Tyszkiewicz volvo. Po dziesięciu minutach dojechali do Wiejskiego Domku. Gdy stanęli na podjeździe, zapaliła się dodatkowa silna lampa, uruchamiana przez czujnik ruchu. Ktoś musiał obserwować ich przyjazd przez okno w kuchni, bo nim zdążyli zapukać, drzwi stanęły otworem.
Tolak bez pośpiechu schował pistolet.
– Widzę, że się nie udało? – mruknął.
– Nie – pokręcił głową Jakub. Wszedł do środka, przepuścił Krzeptowskiego i zamknął drzwi na zasuwę. – Ten na nartach był na wabia.
– Tak myślałem. Pewien nie jestem, ale na drodze dojazdowej widziałem ślady stóp. Mocno odciśnięte, jakby bardzo ciężkiego człowieka.
– Albo dźwigającego ciężar.
– Dokładnie. Mieli dwa środki transportu. Wywieźli ją tym drugim.
Jadwiga wyszła z sypialni. Jakub rozejrzał się. Zobaczywszy Yamato, szybko odwrócił wzrok.
– Wiecie, co tu się wydarzyło? – zapytał.
– Masz swoją służbową komórkę? – odpowiedział pytaniem na pytanie Tolak. Cały czas przyglądał się im obu uważnie.
– Mam. Ach tak, rzeczywiście, Staszek mi mówił. – Jakub sięgnął do kieszeni, po czym zawahał się. – Oni mogą się chcieć skontaktować.
– Owszem. Mogą chcieć. Mimo wszystko daj mi.
– Tam jest nagrane porwanie.
Wszyscy spojrzeli pytająco.
– Lena próbowała się ze mną połączyć. Nie odebrałem, bo akurat byłem u premiera. W trakcie połączenia porywacze weszli do domu. Lena upuściła komórkę. Zanim ją wyłączyli, nagrało się około półtorej minuty.
– Ciekawe – odezwała się Jadwiga. Nieczęsto zdarza się mieć przestępstwo zarejestrowane w czasie rzeczywistym. Nawet jeżeli to tylko nagranie audio. – Może być bardzo pomocne.
Jakub doskonale o tym wiedział. Ociągając się, wydobył komórkę i podał Tolakowi. Ten rozłożył ją dwoma szybkimi ruchami i wyciągnął kartę SIM. Aparat podał Jadwidze.
– Teraz możemy rozmawiać – powiedział. – Sprawdziłem dom. Goście raczej nie zostawili mikrofonów ani kamer. Ale to – wyciągnął drugą dłoń, leżał na niej podłużny, czarny, oblodzony przedmiot – znalazłem pod błotnikiem twojego samochodu.
Jakub wczoraj by się zdziwił. Ba, nawet jeszcze dzisiaj rano. Teraz tylko wzruszył ramionami.
– GPS? – zapytał Krzeptowski.
– Najnowszy model.
– No cóż, samochód jest czysty – powiedział cicho Jakub. – To dobrze. Będzie ci lepiej służył.
– Mnie?
– Ja ze Staszkiem pojadę skodą.
– Gdzieś się wybieracie?
– Mamy kilka spraw do załatwienia. Chcemy was poprosić, żebyście tu zostali jeszcze przez jakiś czas i obejrzeli wszystko do końca. Poszukali wszystkich śladów, jakie uda się znaleźć. W furgonetce przed domem leży dwóch nieboszczyków. To członkowie ekipy. W środku jest też broń i skuter śnieżny. Sprawdźcie wszystko, co się da. Zostawimy wam volvo. Wrócicie nim do Warszawy. Spotkamy się… – zawahał się. To była sprawa, której jeszcze nie omówili. – Gdzie wy właściwie mieszkacie?
– Jest takie mieszkanie na Ursynowie. Kumpla, który wyjechał na narty. Raczej bezpieczne.
– Raczej?
– No, pewien nie jestem. Ale nie mam nic innego na widoku.
– Na razie musi wystarczyć – Jakub machnął ręką. Nie chciał tracić czasu. Myślami był już przy następnych posunięciach. – Jadwiga, zostaniesz?
– Zostanę – powiedziała spokojnie.
– Można cię prosić, żebyś jej towarzyszył? – pytanie skierowane do Tolaka.
Lekkie kiwnięcie głową.
– Dobra. Macie już pogląd, co tu się stało?
– Z grubsza – Jadwiga przygryzła wargę. Żonę Jakuba widziała dwa razy w życiu, ale zdążyła ją polubić. Natomiast obrazy Heleny wprost chłonęła. Działały na jej wyobraźnię w zgoła niezwykły sposób, nigdy wcześniej nie podejrzewała się o takie pokłady wrażliwości. – Napastników było czterech. Przyjechali na nartach. Uderzyli od strony salonu, kuchni i sypialni. Czwarty również wskoczył przez okno sypialni. Pies zaatakował tego w salonie. Prawie całkowicie odgryzł mu twarz. Facet wykrwawił się na śmierć w kilka minut, zwłaszcza że pies jeszcze dziabnął go w gardło. Potem zdążył się rzucić na drugiego napastnika i ranić go. Nie wiadomo jak poważnie, ślady nie są wyraźne. Twoja żona zastrzeliła tego w kuchni. Oddała cztery strzały. Dwie kule poszły w ścianę, jedna w kamizelkę, a ostatnia była śmiertelna, napastnik dostał w twarz. Śmierć nastąpiła natychmiast. Łusek brak.
– Strzelała z rewolweru – mruknął Jakub. – W zeszłym roku kupiłem smitha, trzydziestkę ósemkę. I nauczyłem Lenę strzelać.
– Tak myślałam – skinęła głową Jadwiga. – Jednak nie znalazłam żadnej broni. Musieli ją zabrać. Twoja żona najprawdopodobniej została obezwładniona paralizatorem albo środkiem odurzającym. Raczej to drugie. Gdy przyjechaliśmy tutaj, miałam wrażenie, że czuję lekki zapach chloroformu. Pewna nie jestem, bo przez wybite szyby jest przeciąg jak cholera, możliwe, że mi się wydawało. Posłucham nagrania, może dojdzie trochę szczegółów. Ale wydaje mi się, że wszystko odbyło się mniej więcej tak, jak powiedziałam. Komórki twojej żony nie znalazłam. Ją też musieli zabrać ze sobą.
– Czy ci faceci coś mają przy sobie? – zapytał Krzeptowski. Dla prostej formalności, nie spodziewał się twierdzącej odpowiedzi.
– Nic. Ale mamy ich odciski palców i pobraliśmy próbki krwi do zbadania DNA. Zrobię też zdjęcia. Jeżeli uda mi się dostać do laboratorium i przejrzeć bazę danych, może któryś z nich gdzieś figuruje.
– Może. Furgonetka jest z pewnością kradziona, ale skuter wygląda na bardzo drogi model, nie sądzę, by w Polsce wiele takich jeździło. Możemy spróbować dotrzeć do sprzedawcy.
Tolak jednocześnie skinął głową i pokręcił nią.
– Jest Wigilia i stan klęski żywiołowej. Myślę, że prowadzenie jakiegokolwiek śledztwa będzie, mówiąc eufemistycznie, nieco utrudnione.
– I tak, i nie. Mam środki, by dowolnego członka naszego szanownego społeczeństwa wypruć z pieleszy i postawić na baczność.
Krzeptowski, Jadwiga i Tolak zgodnie spojrzeli na niego w zdumieniu.
– To znaczy? – Jadwiga. Jak zwykle refleks i przytomność umysłu.
– Wyjaśnię wam później. Teraz mam wrażenie, że musimy się wszyscy pospieszyć. Psuje się pogoda – przez chwilę nasłuchiwał, a w ciszę wdarł się gwizd wiatru w wybitych oknach. Tolak co prawda zamknął okiennice, ale i tak było sporo szpar, na których dało się wykonywać dowolne formy wokalno-muzyczne.
– Dobra. My z Jakubem bierzemy oktavię i jedziemy załatwić, co mamy załatwić. Wy kończycie oględziny, zamykacie dom i jedziecie do Warszawy, do mieszkania. Tam się spotkamy.
– Jeszcze jedno. Na ile wystarcza bateria w twojej komórce?
– Proszę? Ach, bateria – Jakub dopiero po chwili zorientował się, że pytanie jest skierowane do niego. – Zwykle na tydzień. Ale teraz jest może połowa.
– Masz ładowarkę?
– Nie przy sobie. Ale nie, mam samochodową.
– Dobra. Podładuję.
– O co chodzi?
– Śpieszycie się, wyjaśnię później. Masz – wręczył mu wyciągnięty z kieszeni niepozorny, najprostszy aparat. – To jest komórka na kartę. Już sobie wbiłem jej numer. Porozumiewamy się tylko przy pomocy tego.
– A kontakt od porywaczy?
– Nie martw się. Usłyszysz ich.
– Dobra. Uważajcie na siebie.
– Wy również.
– Powodzenia.
– Wzajemnie.
28.
Wiktor oparł głowę o framugę okna samochodu. Całe szczęście pomyśleli z Jurijem o planie B. W odległości kilku kilometrów od celu ataku stał na poboczu terenowy nissan z kierowcą w środku. Wezwany przez Jurija, w kilka minut pojawił się na miejscu. Wiktor tych kilka minut spędził w dużym napięciu – stał przy szosie z nieprzytomną kobietą przewieszoną przez ramię i pistoletem w dłoni – gdy w końcu zza zakrętu wyprysnęły światła. Ku swej uldze skonstatował, że to wezwane wsparcie. Nie miał ochoty spotkać się z pędzącym na ratunek mężem kobiety. Razem z kierowcą zapakowali zdobycz na tylne siedzenie, przypięli pasami i przykryli kocem W razie kontroli – bardzo mało prawdopodobnej, ale Wiktor nauczył się, że takie z pozoru mało prawdopodobne zdarzenia mogą zniweczyć nawet najdoskonalsze scenariusze – mogli śmiało udawać jadących na spóźnioną Wigilię. Kobieta sprawiała wrażenia, jakby spała, a Wiktor w pierwszym rzędzie pozbył się kombinezonu.
Mieli przed sobą jeszcze kilka kilometrów, ale posuwali się szybko. Pogoda wyraźnie się psuła, ale Wiktor przewidywał, że raczej bez problemu powinni osiągnąć bazę.
Kobieta jęknęła i zaczęła się wiercić. Po chwili jednak uspokoiła się.
29.
– Dobra. Jesteśmy czyści, żadnych podsłuchów. Mów wszystko, co wiesz. Wszystko, co usłyszałeś od Tolaka – powiedział Jakub, gdy ruszyli. Wiatr podejmował nieustanne próby zepchnięcia samochodu z szosy, ale Krzeptowski na razie panował nad kierownicą. Jechał, nie przekraczając pięćdziesiątki, wpatrzony w zamazaną smugę światła wydobywającego przed samochodem fragmenty zimnego, wigilijnego krajobrazu.
– Tolak jest pracownikiem kontrwywiadu, i to, uważasz, w stopniu majora.
Jakubowi zdawało się, że jest przygotowany na wszelkie niespodzianki, ale aż gwizdnął ze zdziwienia.
– Szyszka.
– Otóż to, chwytasz w lot. Kontrwywiad nam go wsadził, bo chłopcom się wydawało, że ty albo ja, albo obaj, maczaliśmy palce w pewnych paskudnych przestępstwach o charakterze kryminalnym.
Jakub skinął głową. Taki ton mu pasował, czemu nie?
– Chodzi o zlikwidowanie szefów służb wywiadowczych paru zaprzyjaźnionych krajów oraz, całkiem niedawno, zamach na prezydenta?
– Tak jest, Sherlocku. Tolak twierdzi, że jeden samotny strzelec przeprowadził obie akcje.
– Potem opowiesz mi szczegóły. Co dalej?
– Węszył, węszył i niczego nie wywęszył. Przynajmniej, jeżeli chodzi o nas. A potem urwał mu się kontakt z własną centralą. Wczoraj wieczorem i dzisiaj rano spędził sporo czasu na odnowieniu kontaktów. Nie dość, że nie udało mu się ich nawiązać, to jeszcze odniósł wrażenie, że ktoś go poszukuje.
– Wie kto?
– Podejrzewa, że niektórzy z jego własnych kolegów. Na dodatek chyba nie życzą mu najlepiej. Więc się schował i zastanawia, co dalej. Żeby było śmieszniej, odkrył parę ciekawych rzeczy w sprawie Wicherka.
– Na przykład? – Jakub nadstawił uszu. Zaczął odczuwać wobec siebie coś w rodzaju podziwu: słuchał z uwagą Krzeptowskiego, a jednocześnie myślał o kilku innych sprawach naraz. Jasno, klarownie, bez niedomówień. I udało mu się trzymać z dala strach o Helenę.
Uniwersalny, symultaniczny Napoleon, przynajmniej w lokalnej wersji.
– Na przykład od żony Wicherka, tej…
– Winiarskiej.
– …właśnie, Winiarskiej, uzyskał całkiem dokładny portret pamięciowy faceta, który zdaje się groził Wicherkowi kilka dni przed śmiercią.
– Groził? Skąd Winiarska to wie?
– Widziała ich razem w jakiejś knajpie i podsłuchała pewien fragment rozmowy. Zastanawiający fragment.
– Najgorzej, jak ludzie nie podsłuchują porządnie…
– …i od początku – Krzeptowski uśmiechnął się. Stara zabawa, stare dzieje. Sprzed katastrofy. – Ale mimo wszystko jest jakiś trop.
– Jest. W sprawie Wicherka… – Zarzut. Zawoalowany, ale wyczuwalny.
– Na razie w sprawie Wicherka. Zaraz dojdziemy do twojej żony.
– Nie tak prędko – robienie wyrzutów Krzeptowskiemu było idiotyzmem. Jakub zamknął oczy. Tak mu się lepiej myślało. Nie widział przynajmniej skotłowanej rzeczywistości przed maską. – Przepraszam. Skończ o odkryciach Tolaka, potem opowiesz mi o reszcie, a dopiero potem pogadamy o Lenie…
Krzeptowski skontrował kierownicą, gdy na zakręcie wpadli w niewielki poślizg. Silnik ryknął, koła zgrzytnęły na śniegu, zakołysało jak podczas sztormu, ale w końcu samochód złapał właściwy kurs.
– Gdzie my właściwie jedziemy? – zapytał, gdy już obaj odetchnęli po kilka razy.
– Prawda. Przecież nic nie wiesz – Jakub odwrócił się i wziął z tylnego siedzenia teczkę, którą otrzymał od premiera. Otworzył, poszukał chwilę, w końcu wyciągnął pojedynczą kartkę. Odczytał adres. Mokotów, nie najgorzej. Przynajmniej nie musieli przebijać się przez całe miasto. – Mów dalej.
– Pogoda się psuje – odparł Krzeptowski, starając się dostrzec coś poza jasnym snopem rzucanym przez reflektory.
Jakub zerknął przez boczną szybę. Zobaczył niewyraźne, pędzone przez wiatr drobinki śniegu. Mimo wszystko rzeczywistość nadal funkcjonowała w miarę normalnie. Latarnie uliczne paliły się, szosa była przejezdna, z okien mijanych domów łagodny blask rzucały lampki choinkowe. Ruch na ulicach był znikomy. Dojeżdżali do Piaseczna.
– Rzeczywiście. Ale może zdążymy. Pod tym adresem ma na nas czekać wsparcie.
Krzeptowski po raz kolejny spojrzał pytająco, ale nie czekając nawet na przynaglenie Jakuba, wrócił do tematu.
Opowiedział wszystko dokładnie, mniej więcej od momentu, w którym przerwał podczas ich porannego spotkania, jeszcze przed wizytą u premiera. Przy opisie powitania Tolaka w mieszkaniu Smotrycza Jakub parsknął śmiechem. Już dawno zapomniał o niechęci do Tolaka, ale mimo wszystko sytuacja wydawała się śmieszna. Po chwili, gdy dotarło do niego, co mogło się stać z gospodarzem mieszkania, przestał się uśmiechać. Krzeptowski nie zdradził się ze swoimi podejrzeniami i nie powiedział, czego kazał Smotryczowi szukać w sieci. Tę informację zostawił na koniec. Było całkiem możliwe, że okaże się nieistotna. Z drugiej strony istniało prawdopodobieństwo, że stanowi klucz do wyjaśnienia przynajmniej części zagadek.
Jakub skrzywił się, gdy usłyszał, jak Krzeptowski został potraktowany przez faceta z paralizatorem. Wszystko zapętlało się w jakiś dziwny, niezrozumiały splot wydarzeń. Permanentną inwigilację.
– Ktoś się na nas uwziął – powiedział, gdy Krzeptowski skończył. – Wszyscy w mniejszym czy większym stopniu doświadczyliśmy na własnej skórze czyjejś ingerencji. Komuś nadepnęliśmy na odcisk. Pytanie komu? I jaki to ma związek z Wicherkiem?
– Możliwe, że ma jakiś. Albo nie – pokręcił głową Krzeptowski. Jechał coraz wolniej, widoczność zmniejszyła się do najwyżej dwudziestu metrów. – W sumie w sprawie Wicherka gówno odkryliśmy. Nie mogliśmy nikomu zagrozić, bo nie mamy nawet cienia podejrzenia. Jedynie portret pamięciowy faceta, który być może powiedział coś, co przy odrobinie szczęścia może mieć związek ze sprawą, a i to też zależy, jak się sprawę zinterpretuje. Pendrive’a z prognozą odkryliśmy trochę przypadkiem. Więc powiedz mi, dla kogo jesteśmy groźni?
Jakub wzruszył ramionami. Męczyła go i ta podróż, i ta rozmowa. Jednego i drugiego nie mógł uniknąć.
– Smotrycz zniknął. Możemy przyjąć roboczo, że został uprowadzony. Moja żona została uprowadzona. Jesteśmy śledzeni, o czym świadczy facet przed blokiem Jadwigi i GPS w moim samochodzie. To przypadki, twoim zdaniem?
– Nie. Ale może musimy sięgnąć głębiej. Może to wszystko nie ma nic wspólnego z Wicherkiem.
– Ma – Jakub ponownie zamknął oczy. – Ma na pewno. Inaczej nie dostałbym zlecenia od premiera na dokończenie śledztwa.
– Zlecenia? – Krzeptowski miał wrażenie, że się przesłyszał.
– Może raczej polecenia. Mam znaleźć morderców Wicherka. Bez względu na koszty i złą pogodę.
– Poważnie? O tym rozmawialiście?
– Nie tylko. Pan premier udowadniał mi przez godzinę, że w naszym kraju dochodzi właśnie do przejęcia władzy, i to w sposób niemający wiele wspólnego z demokracją.
– I ty masz wykryć spisek?
– Pośrednio. Premier twierdzi, że wystarczy, jeśli wykryję zabójców Wicherka i tego, kto za tym stoi. Dziwnym trafem ktoś w tym samym momencie porywa mi żonę. Te typki, których na spółkę z Heleną i Yamato zlikwidowaliśmy, nie wyglądały na uczestników szkółki niedzielnej. Ktoś naprawdę ostro gra.
– Szaleństwo. To jest robota dla służb specjalnych. ABW, te sprawy…
– To samo powiedziałem premierowi. On się upierał przy swoim. Zgodziłem się, bo chciałem się od niego i kumpli jak najszybciej odczepić. Za chwilę i tak łączność szlag trafi, wszyscy się zaszyją w mysią dziurę i nic nie będzie ważne, poza chęcią przeżycia. Po powrocie sytuacji do normy zastanowiłbym się, co dalej…
Krzeptowski spojrzał szybko na pasażera i parsknął śmiechem.
– Co cię tak bawi?
– Ty. Znamy się tyle lat, a do ciebie nie dociera, że kłamać nie umiałeś i nadal nie umiesz.
– O co ci chodzi?
– O motywację, kochany, o twoją motywację. Pamiętasz, jak upierałeś się, że z wyjazdu do Afganistanu najważniejsza jest kasa? Pamiętasz? A potem pierwszy się wyrywałeś na patrole. Bo uważałeś, że tak trzeba i się jakąś przysługę robi temu krajowi, choć większość baranów zamieszkujących ten kraj myśli inaczej, a najczęściej ma w dupie, czy się dla tego kraju nadstawia karku, czy nie.