Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 25 (всего у книги 27 страниц)
ROZDZIAŁ V
26 grudnia 2011 roku
1.
Powoli wyczerpywała siły.
Wiatr jeszcze walczył. I mróz. Śnieg zdawał się mieć konieczną energię.
Wiedziała jednak, że na razie to koniec.
Że musi odpuścić. Z wolna, nie od razu, bez pośpiechu.
Na razie wystarczy.
Wróci tu jeszcze.
Za rok. Lub dwa.
2.
Zuzannę obudził delikatny dotyk.
Przez dłuższą chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Panował półmrok rozświetlony tylko słabym blaskiem niewielkiego kinkietu. Z dołu dochodziło niewyraźne buczenie, najczęściej zagłuszane przez ponure wycie wiatru dobiegające z oddali. Grube, pluszowe zasłony aż falowały, poruszane podmuchami przeciskającymi się przez nieszczelne okna.
Skupiła wzrok na ciemnej sylwetce siedzącej na skraju łóżka.
Helena.
– Co ty tu robisz? – zapytała słabo.
– Opiekuję się tobą i Zosią – sylwetka poruszyła się. Zuzanna dostrzegła w półmroku cień uśmiechu.
– Zosia – gwałtownie oparła się na łokciu. Żebro zaatakowało. Przygryzła wargi. – Co z nią?
– Wszystko w porządku. Nie zrobili jej krzywdy. Śpi.
Zuzannę przeszedł dreszcz. Ulga to niewłaściwe określenie. Poczuła się jakby urodzona na nowo.
– Skąd się tu wzięłaś?
– Te szumowiny porwały mnie… – Helena zastanowiła się – …dwa dni temu? Trzy? Straciłam rachubę czasu. Który dzisiaj jest?
– A która godzina?
Helena zachichotała.
– Też nie wiem.
– Wyruszyłam dwudziestego piątego po południu. Końcówki drogi trochę nie pamiętam.
– No, jak na oderwaną od rzeczywistości nieźle narozrabiałaś. Jeden zabity, dwóch nie bardzo przytomnych. Razem z Antonim zamknęliśmy ich w piwnicy.
– Z Antonim? Jakim Antonim?
– Twoim kolegą z pracy. Z tego co pamiętam, nazywa się Smotrycz.
Zuzanna zamknęła oczy. Mrok w jej umyśle, zamiast się rozjaśniać, gęstniał.
– Musimy natychmiast się stąd wynosić – powiedziała i słabym ruchem zdjęła z siebie koce. – Tu nie jest bezpiecznie.
– Nigdzie nie idziemy.
– Idziemy. Jak najszybciej. Nie zdajesz sobie sprawy…
– Zdaję sobie bardzo dobrze. Pogadałam z twoim kolegą. On też sądzi, że jesteśmy ofiarami jakiejś grubszej afery. Problem w tym, że w tej chwili ewakuacja jest niemożliwa.
– Bo?
– Nie chcę żebyś wstawała, dlatego nie proponuję, żebyś wyjrzała za okno. Termometr pękł, a skala skończyła się na minus pięćdziesięciu stopniach. Wieje taki wiatr, że nie można się utrzymać na nogach. Śnieg bombarduje jak karabin maszynowy. Mgła. Brak nam środka transportu. Jesteś bardzo osłabiona, Smotrycz był torturowany i wchodzi na ściany z bólu, a mamy twoją córkę, którą trzeba nieść. Jak chcesz się stąd wydostać?
Zuzanna myślała. Wolno. Dużo wolniej niż zwykle.
– Ochrona miała na pewno system powiadamiania alarmowego – powiedziała po dłuższej chwili. – Jakiś przycisk antynapadowy albo coś w tym rodzaju. Pewnie musi się też zgłaszać do swoich mocodawców co jakiś czas i meldować, czy wszystko w porządku. Ile czasu upłynęło od mojego przybycia?
– Trzy godziny? Cztery?
– Już dawno ogłoszono alarm. Jeżeli ja tu dotarłam, może dotrzeć też grupa interwencyjna.
– Jeżeli ktoś miałby być, już by był. Odkąd się pojawiłaś, pogoda znacznie się pogorszyła. Nikt nie będzie chciał ryzykować wyjścia z domu. Na piechotę nie da rady, żaden samochód się nie przebije przez taki śnieg. Nie mówiąc o odpaleniu go.
– Racja – mruknęła Zuzanna. – Ale ci ludzie nie zrezygnują tak łatwo.
– Wiesz coś o tych ludziach? – Helena przekrzywiła głowę i uważniej przyjrzała się bladej twarzy rozmówczyni. Przy okazji poczuła, zważywszy na okoliczności zgoła idiotyczne, znajome mrowienie w dole brzucha.
– Owszem. Muszę obejrzeć dom – Zuzanna nie dostrzegła błysku w oku rozmówczyni. Zdecydowanym ruchem odrzuciła koc i opuściła nogi na podłogę. Wcześniej czyjaś życzliwa ręka rozebrała ją z obu kamizelek i nałożyła na powrót ulubioną bluzę z polaru, ale i tak jej ciałem targnęły dreszcze. Musiała się powstrzymać, by nie zacząć szczękać zębami.
– Zejdę z tobą. Dobrze nam zrobi kubek gorącej herbaty.
– Gdzie Smotrycz?
– Śpi w sąsiednim pokoju.
Inspekcja budynku zajęła Zuzannie pół godziny. Zaczęła od strażników na dole. Gdy pojawiła się w celi z pistoletem w ręku, cofnęli się pod ścianę. Nie wykazywali chęci stawiania oporu. W miarę składnie opowiedzieli o systemie zabezpieczeń. Tak, jest alarm. Zamontowany w drzwiach wejściowych. Tak, najprawdopodobniej się uruchomił i wysłał sygnał. Także przycisk antynapadowy. Miał ten trzeci. Grupa interwencyjna? No, tak, jest. Miała przyjechać w ciągu pięciu minut. Nie, nie wiedzą, gdzie stacjonuje. Już dawno powinna tu być. Nie, nie można jej odwołać. W razie alarmu ma przyjechać i sprawdzić. Tak, obok jest wolno stojący garaż, a w nim dwa skutery śnieżne. Wczoraj działały, garaż jest ogrzewany węglowym piecem, dołożyliśmy wieczorem, niedługo przed atakiem. Skutery są sprawne i zatankowane.
Zuzanna przyjrzała się uważnie. Nie kłamali. Zdawali sobie sprawę, że rozmówczyni dobrze wie, o co pyta. Nie chcieli ryzykować jej gniewu.
Nie wiedzieli, że gdyby fizjonomia któregoś z nich była podobna do portretów pamięciowych porywaczy Zosi, sporządzonych przez ekipę Bondaruka, lub pary zabójców, zarejestrowanych przez kamerę w jej dawnym mieszkaniu, żadna ostrożność by ich nie uratowała.
Ale te twarze były całkowicie anonimowe.
Zuzanna bez słowa zamknęła drzwi na klucz. Rozejrzała się. Przypomniała sobie, którędy dostała się do budynku. Z uznaniem pokiwała głową nad zabezpieczeniem drzwi do piwnicy, na wszelki wypadek podparła je dodatkową, znalezioną w kącie stalową rurą, po czym wróciła na górę. W holu zaimprowizowaną osłonę otworu wejściowego uznała za zbyt prowizoryczną. Z pomocą Heleny przesunęła z salonu ciężki kredens, na dobre barykadując dostęp do budynku. Obeszła wszystkie pomieszczenia na parterze, wyglądając przez okna, co było czynnością jałową i wykonaną czysto odruchowo. Szyby były całkowicie zamrożone i nie przepuszczały z zewnątrz obrazu rzeczywistości.
Odnalazła plecak i pistolet maszynowy. Cztery pełne magazynki i pięćdziesiąt naboi luzem. Broń strażników: glock z trzema magazynkami i śrutowa strzelba mossberg z pokaźnym zapasem naboi.
To było więcej niż trzeba.
Z wdzięcznością przyjęła od Heleny duży kubek gorącej herbaty. Gorący płyn smakował jak nigdy; po chwili dreszcze nieco się zmniejszyły. Poczuła się naprawdę lepiej, choć daleko było do dawnej formy.
Wiedziona impulsem podeszła do Heleny i pocałowała ją. Z wielką, od dawna nieodczuwaną radością poczuła, że pocałunek został odwzajemniony. Może nawet z jeszcze większą namiętnością. Brak oświetlenia wyłączył wzrok, ale sprzyjał wzmocnieniu wszystkich pozostałych zmysłów.
– Chodź – mruknęła Helena, złapała Zuzannę za rękę i pociągnęła za sobą na górę. Gdy weszły do sypialni, z łobuzerskim uśmieszkiem zamknęła starannie drzwi i zablokowała klamkę krzesłem. Smotrycz spał jak dziecko w sąsiednim pokoju, ale nie należało kusić losu.
Rozebrały się w gorączkowym pośpiechu. Zimno dawało się we znaki, szybko więc zniknęły pod grubą warstwą koców.
3.
Śmiech.
Niezbyt głośny, żaden tam rechot, po prostu zdrowy, przepojony autentyczną wesołością chichocik zaprawiony solidną domieszką ulgi i odprężenia. Helena kilka razy słyszała śmiejącą się Zuzannę; takiej nie widziała nigdy.
– To głupie – Zuzanna w końcu przestała się śmiać i spojrzała na Helenę. Leżały ciasno splecione. Zmęczone. Szczęśliwie.
– Te chichoty? Trochę. Mam nadzieję, że nie dotyczą mnie – Helena też się uśmiechnęła. Ciało śpiewało z radości; dawno się tak nie czuła.
– Nie. Pomyślałam sobie, że moja matka, gdyby mogła nas w tej chwili zobaczyć, powiedziałaby, że wszystkie pretensje, jakie zgłaszała przez całe swoje i moje życie, były uzasadnione. A Zosia, taka jaka się urodziła, jest karą za takie zachowanie.
– Poważnie? Tak myśli?
– Myślała. Nie żyje.
Helenie wydało się, że się przesłyszała. Zuzanna wypowiedziała ostatnie zdanie tak obojętnym tonem, że to po prostu nie mogła być prawda.
– Co ty mówisz? – wykrztusiła w końcu. – Umarła?
– Została zastrzelona podczas porwania Zosi.
Helena uwierzyła. Tu nie było miejsca na zmyślone bajeczki.
– Mój Boże, tak mi przykro – powiedziała po dłuższej chwili. – Wyobrażam sobie, co musisz czuć.
– Nie sądzę. Sama sobie tego nie wyobrażam. Nie wiem, co czuję. Chociaż nie, wiem. Ulgę.
– Ulgę?
– Presja. Przez całe dorosłe życie. A nawet część dzieciństwa, odkąd matka zorientowała się, że… no wiesz.
– Że nie będziesz miała chłopaka?
– Stawała na głowie, żeby to zmienić – Zuzanna potrząsnęła głową. – Lekarze, psychiatrzy, psychologowie, jacyś znachorzy.
– Żartujesz.
– Przeciwnie. Nie mówię ci nawet połowy. Wzbudzała we mnie nieustanne poczucie winy. Starałam się spełnić jej oczekiwania, wiedziałam, że bardzo cierpi, jest samotna i chyba w sumie mnie kocha, choć nie umie tego okazać. Poznawała mnie z jakimiś chłopakami, czasami nawet do rzeczy. Jeden był ze mną, kiedy mnie zgwałcono. Przedtem było fajnie, facet był starszy ode mnie i wyglądał na zakochanego, zaczęłam nawet myśleć, że coś z tego będzie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na moją przypadłość nie ma lekarstwa.
– Zgwałcono? – zapytała Helena ostrożnie. Gdy kiedyś odwiedziła Zuzannę i poznała Zosię, Zuzanna nie udzieliła żadnych wyjaśnień na temat przyczyn, dzięki którym mała pojawiła się na świecie. Helena domyślała się, że mogły być dramatyczne. Oczywiście nie domagała się wyjaśnień. Związek z Zuzanną toczył się w swoim rytmie; pancerz, jakim otoczona była jej piękna partnerka, pękał bardzo powoli.
Teraz najwidoczniej pękł do końca.
– Miałam siedemnaście lat. Wracaliśmy z kina. Mieliśmy iść do niego i myślę, że byłam zdecydowana pójść na całość. Nie myślałam wtedy o matce. Myślałam o swoim życiu, że jak już się zdecyduję, może stanie się łatwiejsze. Normalne.
– Jest normalne.
– Nie. Uwierz mi. Moje życie nie jest normalne pod żadnym względem.
Helena podniosła się na łokciu. Zuzanna już się nie uśmiechała. Wrócił stary obraz: smutek. Bezbrzeżna melancholia, która, gdy w rzadkich momentach spadała maska agresji i szorstkości, dominowała nad osobowością jej nosicielki. Melancholia i ciężar przeszłych, ale rzutujących na teraźniejszość wydarzeń.
– Było ich trzech, zwykłe osiedlowe łebki, jeden chodził do mojej szkoły i próbował się kiedyś przystawiać. Pogoniłam go. Zaatakowali nas zupełnie bez powodu, no może gdybym się inaczej zachowywała, nie doszłoby do tego. Ale nie spodobało im się moje spojrzenie albo że, trzymam tego mojego niedoszłego chłopaka za rękę, albo po prostu byli nagrzani i mieli ochotę narozrabiać. Chłopaka pobili do nieprzytomności, a mnie zgwałcili. Po kolei, wszyscy trzej. Na koniec pocięli nożem. Niewiele pamiętam, szczerze mówiąc.
Helena nie mogła wykonać najmniejszego gestu. Zwykłe, banalne słowa, wypowiadane w takim miejscu i w takich okolicznościach, miały ciężar stutonowego walca. Przygniatały. Obezwładniały.
– Leżałam przez kilka tygodni w szpitalu. Mój niedoszły chłopak prawie pół roku. Nigdy nie odzyskał pełnej sprawności, lekarze musieli mu wyciąć jedną nerkę, a lewe kolano na zawsze pozostanie sztywne. Ja, paradoksalnie, byłam w lepszym stanie. Fizycznie doszłam do siebie całkiem szybko. Tyle że wkrótce po wyjściu ze szpitala okazało się, że jestem w ciąży.
– Zosia.
– Owszem. Matka oszalała ze zgryzoty, miała wyrzuty sumienia, że to przez nią, a żeby było śmieszniej, jednocześnie zaczęła mną gardzić. Tak przynajmniej sądzę. Może traktowała gwałt jako karę za moje zachowanie.
– Niemożliwe – Helena usiadła. Koc spadł, odkrywając ramiona i piersi. Nie czuła zimna.
– Żądała, abym usunęła ciążę, podpadałam pod ustawę, to byłoby nawet zgodne z prawem – Zuzanna zdawała się w ogóle nie zwracać uwagi na Helenę. Ani na nic innego. – Ale coś się we mnie zacięło i postanowiłam, że urodzę. Na złość sobie i wszystkim innym. W ogóle wtedy niewiele myślałam, latałam jak odrętwiała w jakimś odległym kosmosie, ale tego akurat byłam pewna: chcę urodzić i wziąć na siebie odpowiedzialność. Nie myślałam o konkretach, na przykład, z czego będę żyć. Miałam niespełna osiemnaście lat i byłam jeszcze przed maturą. Matka stała się moim największym wrogiem. W jej świecie nie funkcjonowały takie pojęcia, jak gwałt i córka lesbijka. Postawiłam na swoim. Zosia przyszła na świat.
Helena zerknęła na leżącą pod przeciwległą ścianą dziewczynkę. Oddychała regularnie. Wyglądała krucho i bezbronnie.
– W czasie ciąży czułam się fatalnie, parę razy chciałam przyznać matce rację i usunąć dziecko. Donosiłam ją na złość sobie. Sama chyba chciałam się ukarać. Przychodziły mi do głowy i takie myśli, że będę się mogła odegrać na dziecku, zwłaszcza gdyby okazało się podobne do tatusia – Zuzanna uśmiechnęła się blado.
– Niemożliwe.
– Wydaje się niemożliwe. Ale tak wtedy myślałam. Zosia urodziła się jako wcześniak, sześć tygodni przed terminem. Leżała w inkubatorze. Zobaczyłam ją po raz pierwszy dopiero po kilku dniach. I wtedy zmieniło się wszystko.
– Poczułaś sens.
– Sens i siłę. Głupie pomysły przeszły, jak ręką odjął. Problem się zrobił wtedy, gdy lekarze oznajmili mi, że Zośka nigdy nie będzie chodzić ani mówić, ani nie zobaczy świata.
– Problem…
– Nie ze mną. Kopnęło mnie, nie powiem, ale tym bardziej wzmogło motywację. Miałam już naprawdę po co żyć, wiedziałam, że dziecko przez całe życie będzie ode mnie uzależnione. Muszę mu zapewnić opiekę i ochronę, najlepszą, jaką można zdobyć. I nic nie jest ważniejsze niż szczęśliwe życie mojego dziecka.
– Każda odpowiedzialna matka by tak pomyślała.
– Tyle że nie każda odpowiedzialna matka natychmiast po takim postanowieniu wali głową w mur. Jak masz dziecko niepełnosprawne, nikogo nie obchodzisz, ty i twoje problemy. Na każdą decyzję trzeba czekać miesiącami. Opieka jest na takim poziomie… Neurologia to nauka bezradna jak saper na polu minowym. Brak jakichkolwiek zorganizowanych mechanizmów pomocy. Dziecku i matce. Są teoretycznie specjalne placówki, ale uwierz mi, nie chciałabyś w nich spędzić ani minuty. W efekcie zostajesz sama. A im większe dziecko, tym większy problem.
– Dlatego Zosia była w domu? Z matką?
– Częściowo. Matka chciała wziąć na siebie winę i uczyniła z opieki nad Zosią prywatny czyściec. Doszło do tego, że musiałam się prosić o wizyty. Sama nie do końca rozumiem, co tak naprawdę nią kierowało. Traktowała Zosię dobrze, ale z urzędowym chłodem. Mnie otwarcie nienawidziła.
– A ci… sprawcy?
– Och, złapano ich następnego dnia. Dostali łagodne wyroki, dwóch było niepełnoletnich. Wszyscy niekarani. Choć sąd miał moje pełne zeznanie i zeznanie tego mojego chłopaka, obrońcy sprytnie zagrali na młodym wieku i niekaralności. Pamiętam, że na ogłaszaniu wyroku niemalże się śmiali.
– Więc stąd twoja praca… ?
– Że niby poszukiwanie sprawiedliwości? – zaśmiała się gorzko. – Aż taka głupia nie byłam. Po tym wszystkim, gdy już matka uwolniła mój czas, zastanawiałam się, co w ogóle zrobić ze swoim życiem. Najpierw rzeczywiście myślałam, że się zemszczę. Zaczęłam trenować thai box, potem szybko przerzuciłam się na mieszane sztuki walki. Zawsze byłam sprawna fizycznie, więc po dwóch latach zostało niewielu facetów, którzy mogliby mi dać radę – uśmiechnęła się smutno. – W międzyczasie zrobiłam maturę, oczywiście w innej szkole, w poprzedniej byłam zbyt… popularna. Rozsadzała mnie energia, same treningi niczego nie załatwiały, a niechęć do wszystkiego dookoła trudno wyrazić, łamiąc kości sparingpartnerom. Ktoś kiedyś powiedział, że jestem jak komandos. Pomyślałam sobie, czemu nie, zwłaszcza że tam rządzą faceci. I poszłam do szkoły policyjnej, a potem trafiłam do jednostki antyterrorystycznej.
– Wydawało mi się, że jesteś w dochodzeniówce.
– Wylali mnie po roku. Nie mogli ścierpieć, że byłam lepsza od większości z nich. No i kilku chciało mi się dobrać do tyłka, przeważnie w sensie dosłownym. Już wtedy wiedziałam, że praca w policji to zły pomysł, ale zostałam, bo…
– Bo?
Zuzanna przełknęła ślinę. Ta spowiedź jednak dużo ją kosztowała. Nie była pewna, czy chce ją doprowadzić do końca. Ale było już za późno na odwrót.
– Bo zauważyłam, że mogę tam robić rzeczy… – zawahała się – …dające pieniądze.
– Pieniądze? – Helena znowu pomyślała, że się przesłyszała. Naprawdę chodzi o coś tak banalnego?
– Pieniądze. Duże. Ostatnio bardzo duże.
– Łapówki?
– Nie – pokręciła głową.
– Przestępstwa?
Zuzanna nie zauważyła, że po policzkach zaczęły jej płynąć łzy.
– Po co? W jakim celu?
Pytanie zawisło w próżni. Zuzanna płakała już na całego. Jakby ból, przez tyle lat tamowany i spychany na samo dno duszy, znalazł w końcu ujście.
Później, gdy już się uspokoiła, a Helena usnęła, ubrała się, sprawdziła, czy obie najważniejsze w jej życiu kobiety są dobrze okryte, dotknęła delikatnym gestem bladego policzka córki, po czym zeszła na dół.
Czuwała z bronią gotową do strzału, aż nadszedł ołowiany i brudny świt.
4.
– Kubuś – delikatne szarpnięcie za ramię. – Wstawaj. Już czas.
– Usnąłem? – zapytał, jeszcze nie do końca przytomny, ale już z nogami na podłodze salonu.
– Skąd. Siedziałeś przez trzy godziny z zamkniętymi oczami.
– Dowcip ci wraca.
– Nigdzie nie wyjeżdżał. Pogoda się poprawia.
Tak się umówili. Jeden czuwa, drugi odpoczywa. Pobudka w razie poprawy warunków.
Jakub przetarł oczy. W salonie panował półmrok, rozjaśniany przez mały kinkiet w holu. Żołnierzy nie było widać; pełnili wartę albo spali. Jakub założył buty, ciepłą bluzę i wstał. Wziął z fotela rynsztunek. Po dwóch minutach był gotowy.
– Powiedział coś?
– Śpiewał. Dałeś mu nieźle w kość. Jak tylko zaczynał się wahać, po prostu patrzyłem na tę cholerną nagrzewnicę i zaraz sobie wszystko przypominał. – Krzeptowski był blady i zmęczony. Pogodna zwykle twarz była ściągnięta zmartwieniem. – Jest taki syf, że nawet sobie nie wyobrażasz.
– Wyobrażam. Działajcie zgodnie z planem. Biorę ludzi i jadę.
– Komórki wysiadły. Łączność przez kanał Dreszera.
– Okej. Punkt zborny: fabryka.
– Fabryka może być trefna.
– Mamy ochronę – Jakub spojrzał na wchodzącego do salonu generała. – To my jesteśmy ci dobrzy.
– Ten cały spisek może działać i bez wodza – Krzeptowski pokręcił głową. – Struktura jest bardzo autonomiczna. I zabezpieczona procedurami postępowania.
– Ale koniec końców bez ośrodka decyzyjnego padnie. Straci motywację. To tylko najemnicy. A grube ryby zaraz wygarniesz.
– Może. Wszystko może nie być takie proste.
Jakub klepnął go w ramię.
– Nigdy nie jest proste – powiedział i poszedł do garażu.
Trzej przydzieleni operatorzy zdążyli już uruchomić ratrak, wcześniej uzupełniwszy paliwo. Po krótkiej dyskusji okazało się, że jeden z nich umie się maszyną posługiwać. Jakub z ulgą pozbył się przywileju bycia kierowcą. Wrota poszły w górę i ratrak wyjechał na zewnątrz.
Panowały głębokie ciemności (piąta rano to w grudniu środek nocy), ale nawet w świetle samych reflektorów można było dostrzec, że pogoda się poprawiła. Mróz zelżał o kilka stopni, ale przede wszystkim uspokoił się wiatr. Nie kładł już drzew, nie pędził poziomo lodowatych kryształków, w jakie zamieniały się płatki śniegu, nie obalał ludzi i samochodów. Nie ustał zupełnie, ale był możliwy do zniesienia; Jakub miał wrażenie, że słabnie z każdą chwilą.
Mgła również nieco się przerzedziła. Mniej intensywnie padał śnieg.
Gdy wyjechali na ulicę, Jakub odniósł wrażenie, że jest w tym miejscu pierwszy raz w życiu. Hałdy śniegu, nietknięte ludzką ręką, zalegały nawet i na trzy metry wysoko. Tworzyły najprzeróżniejsze, fantastyczne formy przestrzenne; niekiedy całkowicie tarasowały przejazd.
Ale kierowca znał się na rzeczy. Nie forsował tempa, wiedział, że najważniejsze jest utrzymanie płynności ruchu; nawet gąsienicowa maszyna, przystosowana do poruszania się w trudnych warunkach może nie dać rady, gdy postawi się przed nią zbyt trudne zadanie. Toteż żołnierz wybierał trasę uważnie, z wprawą manewrował pomiędzy zaspami, trafnie oceniał sytuację; w efekcie ratrak sprawnie posuwał się do przodu.
Oczywiście o żadnym komforcie nie było mowy. Maszyna kołysała się niczym niszczyciel na sztormowym morzu, wdrapywała się na wzniesienia i gwałtownie opadała w dół, przechylała gwałtownie na boki. Jakub jednak nakazał jak najszybszą jazdę, ograniczoną tylko obawą przed uszkodzeniem ratraka. Wygoda pasażerów była rzeczą drugorzędną.
Gdy skręcili w lewo, w aleję Niepodległości, kierowca spojrzał na Tyszkiewicza i bez słowa dodał gazu.
5.
– No i jak?
– Chyba trochę lepiej.
Dowódca wyjrzał przez drzwi. Nadal wiało, ale chyba rzeczywiście słabiej. Temperaturę ciężko było ocenić; jak dla niego była o co najmniej trzydzieści stopni zbyt niska. Nie znosił mrozu.
– Skutery?
– Ni cholery. Musimy pojechać na nartach. – Ochroniarz skończył rozcierać ręce, potem wziął się za policzki.
– Teraz?
– Myślę, że jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Byłem na zewnątrz przez kilkanaście sekund, a i tak nie mogę się prawie ruszyć.
– Dobrze – dowódca podjął decyzję. – Ruszamy za dwadzieścia minut.
6.
– Nie śpisz? – zapytała Zuzanna, wchodząc do pokoju. Helena siedziała na łóżku. Zosia wbijała nieruchome oczy w sufit. – Musimy się zbierać.
– Obudziłam się jakiś czas temu – odpowiedź była stłumiona, zgłoski jakby z trudem przepychały się przez gardło.
– Przejaśniło się trochę. I przestało wiać. Uruchomiłam skutery śnieżne. Będziemy musieli…
– Zu… – głos był jeszcze cichszy. Helena wpatrywała się w Zuzannę rozszerzonymi oczami. – Te rzeczy… te przestępstwa…
– Lepiej, żebyś nie wiedziała – temat nie został zakończony. Nie było wyznania wszystkich win. Brakowało także pokuty. Oczyszczenia. – To już za mną.
– Powiedz.
– Lepiej nie.
– Pieniądze nie tłumaczą…
– Nie wiesz, ile można załatwić za pieniądze. Ile dzięki nim można zmienić – wbrew swojej woli podniosła głos.
– Tak można usprawiedliwić każdą podłość… – krzyknęła Helena. Najwięcej w tym krzyku było rozczarowania. I rozpaczy.
– Czyżby? Czyżby? Tak się bardzo łatwo mówi, nie mając dzieci i żadnych kłopotów materialnych…
Milczenie.
Helena patrzyła przed siebie. Bladość policzków wyraźnie odcinała się od półmroku. Zuzannie dopiero po dłuższej chwili udało się uspokoić.
– Przepraszam. Może to jest robota dla psychiatry, nie wiem – powiedziała cicho. – Może jestem chora; na pewno, jak to się mówi, nieprzystosowana społecznie. Socjopatka.
– Nie wiem, co zrobiłaś, może masz rację, że nie powinnam wiedzieć. Ale myślisz, że nikt nie wpadnie na ślad? – Helena w końcu, na nią spojrzała. – Nie domyśli się?
– To bez znaczenia – Zuzanna poczuła się jeszcze bardziej zmęczona niż wczoraj wieczorem. Bolało ją całe ciało. – Dwanaście lat temu wkroczyłam do piekła i już nigdy stamtąd nie wyszłam.
7.
Cel: dwa kilometry.
Posuwali się ulicą Baletową, prostopadłą od Puławskiej. Kierowca nie tracił tempa, silnik pracował równo, ciężka maszyna pruła dziewiczy śnieg. Żadna uliczna latarnia nie rozświetlała egipskich ciemności, do świtu pozostawała jeszcze co najmniej godzina i kwadrans. Siedzący obok żołnierze nie odzywali się. Mieli obojętne miny i zdawali się nie myśleć, co ich czeka.
Wcześniej, jeszcze w willi Wieszczyckiego, korzystając z ostatnich chwil działania Internetu, namierzyli adres przy Głównej sześć za pomocą programu Google Earth. Interesujący ich obiekt był wolno stojącym domem jednorodzinnym z osobnym garażem. Za nim znajdowało się otwarte pole, co nie stwarzało dogodnych możliwości skrytego podejścia. Z drugiej strony, ciemności, zimowy kamuflaż wszystkich uczestników akcji oraz fakt utrudnionej obserwacji przedpola przez ewentualnych strażników pozwalały wierzyć, że atak nie musi być z góry skazany na niepowodzenie.
Pięćset metrów od celu kierowca zatrzymał ratrak. Dwaj operatorzy tworzący sekcję Delta Dwa wyskoczyli na zewnątrz i korzystając z rakiet śnieżnych, szybko zniknęli w ciemności.
Maszyna przejechała powoli jeszcze sto metrów, po czym kierowca zatrzymał ją i wyłączył silnik. Ulica była całkowicie pusta, pod zalegającym śniegiem trudno było nawet rozpoznać, gdzie znajdują się poszczególne domy.
Jakub westchnął, złapał M-4 i wysiadł. Wraz z kierowcą tworzył sekcję Delta Jeden. Ich zadanie polegało na zaatakowaniu obiektu od frontu.
Droga zajęła im dziesięć minut. Tuż przed osiągnięciem pozycji wyjściowych Delta Dwa zameldowała, że znajduje się o pięćdziesiąt metrów od celu.
Byli gotowi.
8.
Patrol interwencyjny opuścił bazę i zgodnie z rozkazem dowódcy, przyjętym zresztą z niezadowoleniem, przemieszczał się na nartach. Dowódca był zdecydowany; mieli do przejścia tylko dziewięćset metrów.
Dwie posesje przed celem dowódca posłał parę strażników w boczną drogę, z zadaniem obejścia celu od tyłu. Główna część patrolu po dwudziestu minutach była na miejscu.
Zmęczenie po chwili minęło. Wrócił spokojny oddech. Członkowie grupy zdjęli narty i na wszelki wypadek przygotowali broń.
9.
– Jak się czujesz?
– Lepiej. Wziąłem cztery paracetamole.
– Słabo wyglądasz.
– Teraz i tak jest okej. Wcześniej wchodziłem na ścianę.
– Dasz radę ponieść Zosię?
– Ja ją wezmę – Helena wysunęła się przed Smotrycza. – Antoni umie obchodzić się z bronią lepiej ode mnie. W razie czego, będzie z niego większy pożytek.
Zuzanna pokręciła głową. Nie podobało jej się to. Sama powinna zająć się Zosią. Ale wiedziała, że w razie przybycia grupy interwencyjnej – poprawa pogody działała w obie strony, skoro oni mogli się ruszyć, przeciwnicy z pewnością również odzyskali mobilność – jej umiejętności będą stanowiły jedyną gwarancję ocalenia. Z tej grupy była zdecydowanie najlepszym strzelcem.
– W porządku. Zaopiekuj się Zosią. Antoni weźmie strzelbę – podniosła pistolet maszynowy. – Mamy do przejścia dwadzieścia metrów w śniegu po pas. Wejdziemy do garażu, odpalimy skutery i odjedziemy. Antoni pojedzie z Leną, ja z Zośką. Któreś z was prowadziło kiedyś skuter?
Zgodnie pokręcili głowami. Zuzanna przewróciła oczami, ale cierpliwym tonem wyjaśniła:
– Jeździ się trochę jak na zwykłym skuterze. Gaz w rączce, biegi i sprzęgło tak samo. Gazu dodawać trzeba łagodnie.
– Chcesz jechać sama, z Zosią?
– Znalazłam kawałek liny. Posadzę ją przed sobą i przywiążę… Gotowi?
Odpowiedziały jej dwa niepewne i przestraszone skinięcia.
– Idziemy.
Zdecydowanym ruchem zdjęła blokadę i z niemałym trudem otworzyła drzwi. Prześwit do połowy zatarasowany był śniegiem. Przerzuciła automat przez plecy i złapała za stojącą obok szuflę do śniegu. Kilkoma szybkimi ruchami utorowała drogę. Wyjście z piwnicy znajdowało się poniżej poziomu gruntu, musiała więc podejść kilka metrów do góry. Rozejrzała się uważnie. Świat wyglądał na bezludny w martwym, zielonkawym świetle noktowizora. Nikogo. Cisza.
Wróciła. Spojrzała na Smotrycza.
– Oczyścisz trasę. Z grubsza, żeby się tak bardzo nie zapadać. Pójdę na końcu i będę ubezpieczała.
Smotrycz nie protestował. Helena wzięła Zosię w objęcia i wyszli.
10.
Leżeli na wielkiej zaspie, o siedemdziesiąt metrów od obiektu. Mieli stosunkowo dobre pole widzenia – posesja poprzedzająca interesujący ich adres była niezabudowana, dawała możliwość obserwowania obiektu po skosie.
– Widzę ruch – operator oderwał na moment wzrok od noktowizora.
– Gdzie?
– Na prawo od wejścia.
Jakub spojrzał. Rzeczywiście. Na poziomie gruntu coś się ruszało. Wyżej: zniszczone drzwi do obiektu, framuga okopcona. Zarepetował broń.
– Dwoje… troje ludzi. Ten z przodu chyba toruje drogę. Ten z tyłu ma broń – głos operatora był monotonny, niemal mechaniczny. – Pistolet maszynowy…
– Chcą zwiać – mruknął Tyszkiewicz. – Musieli dostać cynk.
– Możliwe. Posuwają się w stronę garażu. Po skuter albo coś…
– Jeżeli pojadą w stronę Warszawy, zdejmiemy ich.
– Mogą pojechać w drugą stronę.
Jakub wzruszył ramionami. Musieli zacząć improwizować.
– Delta Dwa, pozycja? – rzucił do mikrofonu.
– Dokładnie na tyłach budynku – usłyszał.
– Obejdźcie od lewej. Trzy osoby próbują się wydostać i uciec. Dwie są uzbrojone. Pomiędzy nimi jest zakładnik – mówił, obserwując uciekinierów. Mieli do garażu najwyżej dziesięć metrów. – Najprawdopodobniej znajduje się pośrodku. Spróbujcie obezwładnić eskortę.
– Wykonujemy, Delta Jeden.
– Mamy gości – mruknął towarzysz Jakuba.
– Gdzie? – nadkomisarz był tak skoncentrowany na celu, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, o czym tamten mówi.
– Na wprost. Dochodzą do posesji.
Jakub gwałtownie przerzucił obiektyw noktowizora. Uchwycił czterech ludzi odpinających narty. Nawet w tak kiepskim świetle można było zauważyć, że są uzbrojeni w broń maszynową.
Przybyła na plac boju ekipa całkowicie zmieniała układ sił.
11.
Strzelec rozglądał się uważnie i starał nasłuchiwać, wiedział jednak, że takie środki bezpieczeństwa mogą się okazać dalece niewystarczające. Monotonny zgrzyt łopaty, którą machał Smotrycz, wypełniał zmysł słuchu bez reszty.
Pomimo to usłyszał coś niepokojącego, właściwie nawet z dwóch miejsc naraz. Gdzieś za domem zaskrzypiał śnieg. Po chwili odgłos powtórzył się, w momencie, w którym strzelec był już odwrócony twarzą w stronę niebezpieczeństwa. Jednocześnie, poprzez dźwięki wydawane przez nadal pracującego w pocie czoła Smotrycza, dobiegł inny, od ulicy. Może uderzenie narty o nartę.
Może.
Niebezpieczeństwo od frontu chwilowo zignorował. Było dalsze i jeszcze nierozpoznane. To, co miał przed sobą niosło konkretne zagrożenie: dwie ciemne sylwetki, w zielonkawym świetle noktowizora całkowicie wyraźne i jednoznaczne.
Dwóch uzbrojonych ludzi, dwadzieścia metrów.
Płynnym ruchem podniósł pistolet maszynowy, wycelował w głowę pierwszego z napastników, ściągnął spust, po czym przeniósł ogień na następnego. Druga seria niemal zlała się z pierwszą. Choć wyciszone przez tłumik, zabrzmiały w mroźnym powietrzu wyraźnie i ostro.
12.
Dowódca był zaskoczony tylko przez sekundę. Członkowie grupy zdążyli zdjąć narty i odstawić je na bok, gdy usłyszeli stłumiony warkot serii. Ktoś strzelał, stojąc przed domem. Do nich?
Nie, raczej nie. Byli schowani za ogrodzeniem przysypanym grubą warstwą śniegu; konstrukcja kryła ich przed zagrożeniem od strony domu. Nie było słychać świstu przelatujących kul, brzęku rykoszetów, nic. Dowódca ostrożnie wyjrzał zza osłony. Dwie ciemne sylwetki leżały na śniegu, kilka metrów od garażu. Trzecia, nieco oddalona, pochylała się nad celownikiem pistoletu maszynowego skierowanego gdzieś w stronę zaplecza posesji.
Kim byli ci ludzie? Ochrona ewakuująca więźniów? Czy odsiecz, która wykończywszy strażników, próbuje zwiać?
Odsiecz raczej byłaby liczniejsza. Nie ograniczałaby się do jednej osoby. Dowódca wyciągnął z kieszeni komórkę. Sieć była nadal nieaktywna. Zaklął po raz kolejny, pomyślał, że to grube niedopatrzenie, by nie przewidzieć alternatywnego systemu łączności, po czym ostrożnie ruszył do przodu.