Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 27 страниц)
– To ja.
– Cześć.
– Będę za piętnaście minut.
– Mam bałagan…
Rozłączyła się.
Prowadziła szybko, ale bez szarżowania. Ból nie ustępował. Wiedziała, że prędko nie ustąpi. Zresztą, z pewnego punktu widzenia, to nawet nie najgorzej. Pomoże w skupieniu i popchnie do działania.
Podjechała pod niczym niewyróżniający się blok na Bemowie. Domofon nie działał, na klatce było zimno. Wjechała windą na drugie piętro. Zapukała do drzwi.
Mężczyzna, który je otworzył, miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Gdyby nie Zuzanna, następnych pięć spędziłby w więzieniu.
– Wejdź – gospodarz nie zdążył się ogolić, ale to był jedyny przejaw abnegacji. Pachniał wodą toaletową dobrej marki i uśmiechał się zachęcająco.
Stereotyp hakera podpowiada, że powinien on zamieszkiwać ponurą norę, składającą się tylko z komputera, sieci, pudełek od pizzy i puszek po piwie. Zgodnie ze wzorcem haker żyje w nocy, całe dnie przesypia, śniąc o kolejnych wirtualnych zdobyczach. Płeć przeciwna może dla niego nie istnieć, podobnie jak i reszta realnego świata.
Gospodarz nie miał ze wzorcem nic wspólnego. W mieszkaniu, pomalowanym w przyjemne barwy, wbrew telefonicznej deklaracji, panował idealny porządek. Dwa wielkie monitory komputerowe w istocie zdominowały spore biurko, ale kilkakrotnie więcej miejsca w pokoju zajmowała szafa z książkami oraz albumami z awangardową architekturą i artystyczną fotografią. Całość uzupełniała stojąca w kącie gustowna rzeźba utrzymana w abstrakcyjnym stylu.
Główne zajęcie lokatora najwyraźniej nie zżarło mu mózgu. I przynosiło niezłe, choć zapewne nielegalne dochody. Zuzanna, wyciągając go z kłopotów dziesięć miesięcy temu, postawiła na dobrego konia.
Zdjęła kurtkę i rzuciła na fotel. Z kabury na biodrze wyciągnęła glocka, a z kieszeni kurtki kopertę. Oba przedmioty położyła na biurku. Mężczyzna stał pośrodku pokoju, obserwował te zabiegi i uśmiechał się lekko. Lubił Zuzannę. To była jednostronna i niełatwa przyjaźń, ale naprawdę ją lubił.
– Masz dwie możliwości – powiedziała, patrząc mu w oczy. – Pomożesz mi – wskazała ręką na kopertę – albo nie – palec wycelowała w pistolet.
– Załapałem się do teleturnieju? – uśmiech nie zniknął, choć stał się nieco wymuszony. A oblicze bledsze. Z jego znajomości Zuzanny wynikało niezbicie, że to, co mówiła, należało traktować niezwykle poważnie.
– Wybieraj. Potrzebuję twojej pomocy, ale nie mam czasu na bzdury. Zrobisz coś dla mnie, to, co jest w środku, możesz zatrzymać, a ja zniknę z twojego życia na zawsze. Nie ma długu, nie ma przeszłości, nie ma winy.
Mężczyzna podszedł powoli do biurka. Pistolet zignorował, zajrzał natomiast do koperty. Po sekundzie przeniósł wzrok na Zuzannę.
– Jednak załapałem się do teleturnieju – stwierdził. Uśmiech znikł. Bladość nie. – Jak brzmią pytania?
– Chcę, żebyś dobrze zrozumiał. To ważne i dla ciebie, i dla mnie.
– Co mam zrozumieć?
– Masz stracić pamięć. Zapomnieć wszystko, o czym będziemy mówili. Nie chcę ci grozić, ale amnezja jest przede wszystkim w twoim interesie. Szczerze mówiąc, na twoim miejscu wyjechałabym. Jeszcze dziś.
– Nigdy cię takiej nie widziałem…
– Mało widziałeś. Nigdy sytuacja nie była aż tak zła.
Mężczyzna zastanowił się. Lubił Zuzannę, ale nie chciał narażać życia. Czuł, że jeżeli się zgodzi jej pomóc, wejdzie na ścieżkę z napisem: droga jednokierunkowa.
Westchnął. Może nie tylko lubił Zuzannę.
– Co mam zrobić? Powiesz mi, o co chodzi?
Tym razem to ona się zawahała. Też go lubiła. Na swój sposób.
– Powiem ci, co masz zrobić, ale nie dowiesz się, o co chodzi. Siadaj – wrócił zwykły ton.
Mężczyzna usiadł przed ekranem. Odłożył na bok kopertę. Zuzanna przysunęła sobie drugie krzesło i schowała glocka. Uznała, że układ został zawarty.
Odpalił komputer i wszedł do sieci. Spojrzał na nią pytająco.
– Puść mnie. Z punktem pierwszym poradzę sobie sama.
Posłusznie się przesunął. Zuzanna zajęła miejsce za klawiaturą, wpisała adres serwera, w okienku logowania wpisała login i hasło. Po chwili na ekranie ukazał się obraz z czterech telewizyjnych kamer. Przedstawiał fragmenty niewielkiego, skromnie umeblowanego mieszkania. Zuzanna ustawiła w aplikacji opcję „odtwórz”, wpisała godzinę dwudziestą wczorajszego wieczora i włączyła funkcję szybkiego przewijania do przodu. Obraz stał nieruchomo, tylko w prawych dolnych rogach okienek z wielką prędkością mieliły się rządki cyfr. O dwudziestej trzeciej czterdzieści coś się zaczęło dziać. Zuzanna włączyła odtwarzanie obrazu w normalnym tempie.
Do mieszkania weszło dwóch mężczyzn. Byli ubrani w czarne kurtki i dżinsy. Wyglądali jak studenci. Tyle że studenci z reguły nie posługują się pistoletami z tłumikiem.
Mężczyźni szybko zajrzeli do wszystkich pomieszczeń. Nie dotykali niczego, nie zapalali światła. Po chwili usiedli na kanapie. Nie wypuszczali broni z ręki.
Zuzanna ponownie ustawiła opcję szybkiego przewijania. Mężczyźni poruszali się groteskowo, kilkakrotnie opuszczali kanapę, chodzili do łazienki, wszystko w nienaturalnym, gorączkowym pośpiechu.
Któregoś razu wstali obaj i zniknęli na dobre. Komputerowy zegar wskazywał czwartą nad ranem.
– Co to było? – haker przełknął głośno ślinę. Nawet nie próbował ukryć zaniepokojenia.
– Mieszkanie. I chłopcy z pistoletami – Zuzanna zamyśliła się. Na policzki zaczął wracać rumieniec. Puls nieco zwolnił. Myśli układały się w logiczne ciągi.
– To twoje mieszkanie? Kim byli?
– Pamiętasz lekcję? Lepiej, żebyś nie wiedział. Więc nie pytaj.
– Chcieli zabić? – w pytaniu więcej było twierdzącej nuty.
– Owszem. Gdyby przyszli tylko nastraszyć, byliby zamaskowani – powiedziała obojętnie. Po czym odwróciła się w jego stronę. – Dasz radę powiększyć twarze i wzmocnić obraz?
– Światło nie było zbyt dobre. Ale powinno się udać.
– Działaj.
Zuzanna wstała. Haker usiadł przed ekranem. Cofnął obraz, poszukał kilku najlepszych ujęć, zatrzymał kadr, po czym skopiował go na dysk. Włączył specjalny program do obróbki zdjęć. Po kilku minutach milczenia drukarka stojąca obok na niskim stoliku zaszumiała cicho. Pierwszorzędna robota. Każdy z nocnych gości figurował w dwóch ujęciach, en face i z półprofilu. Zdjęcia były ostre i wyraźne. Zuzanna przez moment wpatrywała się w nie, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół. Pierwszy krok został zrobiony. Pora na drugi.
– Wejdź do zasobów ABW, wywiadu, kontrwywiadu, cebeesiu i informacji kryminalnej. Interesują mnie zabójcy, zawodowi cyngle z wysokiej półki. Raczej z importu.
– Z importu?
– Cudzoziemcy – powiedziała niecierpliwie. Rozdygotanie i wzburzenie opadło, jednak czuła, że każda sekunda zwłoki pali ją rozgrzanym żelazem. – Najemnicy, profesjonaliści, byli żołnierze lub funkcjonariusze jednostek specjalnych.
– Jakie kryterium?
– Mają przebywać na terenie kraju. Nie muszą mieć u nas żadnych akcji na koncie ani sformułowanych podejrzeń. Wystarczy, że tutaj są.
Przełknął ślinę. Miała rację. Amnezja będzie najlepszym wyjściem.
Czuł, że stoi tuż za jego plecami i szczerze mówiąc, przeszkadzało mu to. Nie używała perfum, ale i tak pachniała w sposób przyprawiający o zawrót głowy. Świeżość, stanowczość, adrenalina. Aż się bał spojrzeć.
Wystukał adres, połączył się z serwerem, z którego usług zwykle korzystał podczas wirtualnych wypraw. Zaczął przeszukiwanie sieci.
Po pięciu minutach drukarka ponownie zaszumiała cicho.
Pierwsze dwa nazwiska. Krótkie biografíe. Niewyraźne zdjęcia. Domniemane adresy bądź miejsca pobytu. Niezły początek.
Zuzanna usiadła na kanapie i wpatrywała się w kartkę. Starała się jej treść wdrukować w pamięć. Porównała z nocnymi gośćmi. Nie oni. Myślała, jak zaplanować dalsze kroki. O co zapytać facetów ze zdjęcia, jeżeli ich znajdzie.
Po dziesięciu minutach dostała dalszych pięć nazwisk. Międzynarodowy przekładaniec. Zintegrowana Europa.
– Wszystko?
– Jeżeli chodzi o ekstraklasę, owszem. Sporo chłamu, ale on cię chyba nie interesuje.
– Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz druga sprawa. Trochę poważniejsza. Podyktuję ci adres e-mailowy. Chcę, żebyś znalazł IP komputera, który ostatnio odbierał pocztę z tego adresu. Przypominam: nikt cię nie może zauważyć.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Maskowanie było jego żywiołem, na tym gruncie czuł się znacznie pewniej.
Przez chwilę tłumaczyła mu, czego ma szukać i jakich aplikacji użyć.
Uśmiech zniknął jak zdmuchnięty. Zadanie wyglądało na niemożliwe do wykonania, na dodatek cholernie niebezpieczne. Przez chwilę namyślał się, czy nie odmówić. Prawdopodobieństwo znalezienia IP komputera, który naprawdę chce się ukryć, jest bliskie zeru. Nieco nad kreską, ale tylko statystycznie. Spojrzawszy na Zuzannę, zrezygnował jednak z protestów.
– To może potrwać – powiedział.
– Rób swoje. Nie spieszy nam się.
Wzruszył ramionami i przystąpił do pracy.
Zuzanna wstała. Nie musiała zaglądać hakerowi przez ramię. Rozumiała wirtualny świat, ale jej nie fascynował ani nie obchodził. Służył jako narzędzie – prywatne lub służbowe. Zresztą i tak jego palce były szybsze niż jej percepcja.
Okrążyła pokój. Wzięła z półki album o architekturze. Ponownie usiadła na kanapie. Otworzyła na przypadkowej stronie. Nie widziała jednak zachwycających kształtów najbardziej znanego z dzieł Gaudiego. Nie interesowało jej piękno i harmonia. Nie teraz.
Myślała o matce. Dalekiej, obcej, wojującej z całym światem, a najbardziej z własną córką.
Będącej jednak jakimś punktem odniesienia, jakimś – pokrętnym i złowieszczym, ale zawsze – drogowskazem. Katalizatorem myśli, pomocą w koncentracji. Ogranicznikiem i strażnikiem pilnującym, by córka konsekwentnie podążała wytyczoną ongiś ścieżką. Zuzanna instynktownie czuła, że brak owego punktu oparcia wkrótce uderzy w nią z całą siłą.
A może nie?
Pozostała przecież Zosia.
Słońce. Szczęście. Miłość.
Ta ostatnia bardzo trudna; już chociażby z tej racji, że aby kochać, należało zaakceptować. By zaakceptować, trzeba było wpierw skryć w mroku niepamięci okoliczności, które sprawiły, że Zosia mogła przyjść na świat. Że w organizmie zbyt młodej matki pojawiło się życie.
Zostało poczęte, kiełkowało, po czym postanowiło spróbować samodzielności.
O sześć tygodni za wcześnie.
Ten moment, dla odmiany, Zuzanna pamiętała doskonale. Nagły ból i piekielny strach. Irracjonalny, drapieżny strach, jeszcze wtedy podszyty nienawiścią i agresją. I maleńkie ciałko pod szklaną kopułą inkubatora, przez miesiąc walczące o życie. Mała istotka, która uchwyciwszy cieniutką jak włos nić życia, trzymała ją kurczowo w maleńkiej, zaciśniętej piąstce…
…i wygrała, odniosła pierwsze, oszałamiające zwycięstwo.
A kiedy po wielu tygodniach przebudziła się i spojrzała niewidzącymi oczyma na Zuzannę, zmieniło się wszystko. Choć przed trzema kwartałami życie Zuzanny zawaliło się, teraz nabrała przekonania, że ponownie pojawił się cel. Inny. Gorzki, ale i słodki. Dojrzały, a jednocześnie dziecinny. Wymagający poświęcenia, a zarazem przynoszący zapierającą dech w piersiach radość.
Pamiętała, jak wróciła z dzieckiem do domu. Do osiemnastych urodzin brakowało jej równego miesiąca. Matka powitała córkę i wnuczkę w progu, bez słowa wyjęła z ręki maleńkie zawiniątko i zaniosła do pokoju.
Objęła nad Zosią pieczę, zasłoniła barierami przed światem. Wzięła na siebie całą odpowiedzialność za to, co się stało. Ukryła głęboko ból. I rozczarowanie.
Od tej pory Zosia stałą się treścią, istotą i celem życia ich obu, choć każda z nich inaczej tę treść, istotę i cel pojmowała. Matka zasklepiła się w bólu i poświęceniu, wybierając bliską śmierci ascezę. Zuzanna ze swej strony szybko doszła do wniosku, że rozpacz do niczego nie prowadzi. Ma moc wyłącznie destrukcyjną. Umie niszczyć, nie oferując nic w zamian. Musiała poszukać czegoś, co jej życie ponownie napełniłoby treścią. Musiała znaleźć motor, który popychałby ją do przodu.
Miała osiemnaście lat, ale przestała być dzieckiem.
Znalazła, choć poszukiwania zajęły o wiele więcej czasu, niż pierwotnie przypuszczała.
Zmiany przyszły stopniowo. To, co dawniej wydawało się naturalne, teraz stało się obmierzłe i nienawistne. Proste pojęcia, jak dobro czy zło, straciły swą moc. Straciły powab i czar.
Świat zasługiwał na inne traktowanie.
Ewolucja trwała dwanaście lat i właśnie się zakończyła. Uzyskała ostateczny kształt. Zuzanna sądziła, że ma te przemiany już dawno za sobą, ale dopiero teraz poczuła, że się myliła. Dopiero teraz gotowa była zrobić wszystko. Bez wyjątków. Bez wahania. Bez wyrzutów sumienia.
W domu matki, stojąc w pustym pokoju Zosi, miała wrażenie, że popada w obłęd. Że demon, którego przez tyle lat starała się trzymać w głębokim ukryciu i z którym nawet z czasem udało się zaprzyjaźnić i wykorzystywać jego możliwości, że demon ten wychodzi na zewnątrz i pożera ją razem z całym światem. Sama się dziwiła, dlaczego ostatecznie nie zwyciężył. Może nie był jeszcze gotowy. A może ona nie była gotowa, by zanurzyć się w szaleństwie. Ostatnim wysiłkiem woli wyszła z mieszkania, spotkała się z Bondarukiem, po czym przyjechała tutaj.
Teraz koło ewolucji się domknęło, demon rozsiadł się wygodnie w jej umyśle i sercu.
Ale o żadnym szaleństwie nie było już mowy.
Zuzanna widziała swe kolejne kroki, niczym alfabet w elementarzu. Droga, którą miała podążać, stała otworem, jasno oświetlona.
I zapraszała.
8.
– Stasiu?
– Czołem. Już po rozmowie z szefem naszym kochanym?
– W pewnym sensie. Gdzie jesteś?
– Mogę być tam gdzie ty.
– Dobra. Za piętnaście minut tam gdzie zwykle?
– Za dwadzieścia.
– Będę.
Tyszkiewicz wsiadł do samochodu. Chwilę patrzył przed siebie tępo i myślał o kilku rzeczach jednocześnie. Niewiele z tego wynikało. W końcu przekręcił kluczyk. Silnik zagrał basem. Radio włączyło się i wypluło z siebie głos spikera poważnym tonem zapowiadającego przemówienie prezesa Rady Ministrów.
Jechał wolno i słuchał jednym uchem. Po chwili zaczął słuchać oboma. Następnie zatrzymał samochód. Zauważył, że ruch uliczny, nieporównywalnie większy niż wczoraj, zamarł, zastygł w bezruchu. Kierowcy znieruchomieli, podobnie jak on sam, z uchem przyklejonym do głośnika.
Premier przemawiał przez kilka minut, po czym nadano hymn. Już chociażby z tego powodu sprawa zasługiwała na uwagę. I troskę.
Więc jednak władze zdecydowały się ujawnić fakty. Zdecydowały się powiedzieć o kasandrycznych przypuszczeniach. Zdecydowały się obsadzić premiera – ostatnio poważnie tracącego w rankingach popularności – w roli pogodynki.
Sprawa zdecydowanie zasługiwała na uwagę i troskę.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ulica zaroiła się ludźmi. Biegli, pędzili wręcz, a ludzka rzeka rosła z każdą chwilą. Samochodami i pieszo, autobusami i sankami, jechali, ślizgali się, pełzli i truchtali do sklepów, dyskontów i hurtowni, zarzucając uszczęśliwionych sprzedawców gigantycznymi zamówieniami.
Tyszkiewicz oderwał się od pobocza i ruszył przed siebie. Na spotkanie z Krzeptowskim wkroczył spóźniony o kwadrans. Nie był w stanie wzbudzić w sobie z tego powodu wyrzutów sumienia. Zresztą komisarz sprawiał wrażenie, jakby sam przyszedł dopiero przed momentem.
– Słyszałeś?
– Transmisja leciała na wszystkich kanałach zamiast kolęd. Trudno było nie słyszeć.
– I co myślisz?
Tyszkiewicz wzruszył ramionami.
– Nic. O ile proroctwo się spełni, pewnie zginie trochę mniej ludzi.
Krzeptowski spojrzał uważniej. Cynizm raczej do faceta nie pasował.
– Co się dzieje?
Tyszkiewicz ponownie wzruszył ramionami. Może odrobinę za energicznie.
– Nic.
– Na pewno?
– Nie na pewno. Ale zostaw to.
Komunikat był wyraźny. Mimo to został zignorowany.
– A Helena jak się czuje?
– Mam nadzieję, że dobrze. Nie widziałem jej od rana.
Krzeptowski wiedział już, że Jakub tkwi po uszy w kłopotach, ale nie wyrywał się z dalszymi pytaniami. Owszem, czasami ingerował w jego życie, nawet bez zaproszenia, ale czuł, że to nie ten przypadek. Że stało się coś, co przerasta dotychczasowe kłopoty. Jeżeli Jakub dojrzeje, sam mu powie.
Teraz milczał. Więc nie czas na bratnią pomoc. Krzeptowski zmienił temat.
– Sporo się dzieje.
– No. Naczelnik nie żyje.
Komisarza zamurowało. W kawiarni trwała nerwowa krzątanina, obsługa szykowała się do zamknięcia lokalu.
– Dzisiaj rano znaleźli go zabitego w swoim gabinecie. Klasyczne samobójstwo. Porządek, żadnych śladów przemocy, tylko dziura w głowie i trochę krwi na ścianie. Cebeeś prowadzi śledztwo.
– Nie dziwne. To ich kaliber – Krzeptowski miał ściągniętą twarz. Ogorzałe policzki były bledsze niż zwykle. Fakty. Pieprzone fakty. Pieprzona wymowa faktów. – Skąd wiadomo, że to samobójstwo? Jakiś list pożegnalny, czy coś?
– Nie wiem. Byłem przesłuchiwany przez koleżkę z cebeesiu. Nawet sympatyczny. Bardzo go interesowało, dlaczego nie kontynuujemy śledztwa w sprawie Wicherka.
– Wiedział o Wicherku?
– Możliwe. Niewątpliwie natomiast sporo mówiło mu nazwisko Tolak.
Krzeptowski po raz kolejny poczuł się zaskoczony. Czemu się dziwi? Ostatnie trzy dni to jedna wielka niespodzianka.
– Co mówił o Tolaku?
– Nic. W ogóle był tajemniczy. Ale sporo pytał. O Wicherka, o raport, a zwłaszcza o to, w jakich okolicznościach straciliśmy śledztwo. Miałem wrażenie, że to go najbardziej interesuje. Może szukał śladów nacisku na starego od góry, żeby sprawie ukręcić łeb.
– Mówiłem, że się na tym przejedziemy.
– Już się przejechaliśmy. Możliwe, że Biuro o całej sprawie wiedziało wcześniej i prowadziło swoje śledztwo.
Coraz lepiej. Krzeptowski zastanowił się.
– Myślisz, że zabójstwo szefa ma związek z Wicherkiem i naszą sprawą?
– Pewności nie mam. Ale na to wygląda. Cebeeś coś wie.
Krzeptowski zaklął. Coraz lepiej. Coraz fajniej. Coraz weselej.
– Tolak to mistyfikacja – powiedział.
– Wiadomo było od początku.
– Spokojnie. Większy numer. Chodziło mu o nas.
– Wiadomo.
– O nas.
Wiadomość w końcu dotarła do adresata i wybiła Tyszkiewicza z obojętności. Coś ścisnęło go w dole brzucha.
– A dokładniej?
– Facet wie o twoich wyczynach w Nagum Thal. I później.
– Poważnie? Skąd?
– Ma dostęp do tajnych danych.
– Gliniarz?
– Nie jest gliniarzem.
– A kim? O co mu chodzi?
– To dłuższa historia. Szuka dużego kozaka. Takiego, co byłby skłonny i miałby umiejętności, by zamachnąć się na przykład na pana prezydenta.
– Absurd. Myślał o mnie?
– O nas obu, generalnie. Węszył, bo pasowaliśmy do profilu.
– Absurd, mówię ci. Wczorajsze popołudnie i wieczór spędziłem z Leną.
– No, świetne alibi – Krzeptowski roześmiał się.
Kawiarnia zrobiła się pusta. Kelner patrzył na nich znacząco.
– Nie mówię, że alibi. Mówię, co robiłem.
– Spokojna głowa. Okazało się, że to nie my.
– Kamień spadł mi z serca.
– Mnie też. Ale Tolak potrzebuje pomocy.
– Od nas?
– Akurat nawinęliśmy się pod rękę i próbuje nam zaufać. Kontakt mu się urwał z szefami. Martwi go to.
– Ja bym się cieszył. Hulaj dusza, starych nie ma w domu, święta spokojne.
– Niezupełnie. Oprócz tego, że nie żyje prezydent, wydarzyło się jeszcze parę innych rzeczy. Na przykład Smotrycz zniknął.
Tym razem Tyszkiewicz już naprawdę się przejął. Lubił Smotrycza. Ból z dołu brzucha jął przesuwać się ku górze.
– Co to znaczy?
– Nie ma go w domu, nie odbiera komórki. Umówiłem się z nim wczoraj. Pojechałem, zastałem drzwi otwarte i zero kolesia w domu. Mieszkanie wyglądało, jakby wyszedł na chwilę po papierosy. A potem zjawił się Tolak…
Tyszkiewicz pokręcił głową. Co za szajs. Co za pieprzony świąteczny szajs.
– Stasiu, tak się nie da. Opowiedz wszystko od początku, dobra? O Smotryczu, o Tolaku i o tym, co ja w tym wszystkim robię.
– Ile masz czasu?
– Ile trzeba. Nie spieszy mi się.
W normalnych warunkach, nawet najważniejsze gadki na tematy służbowe Tyszkiewicz odłożyłby na po świętach. Helena była ważniejsza niż wszystko inne. Ale Krzeptowski zaczął mówić na temat Tolaka i Smotrycza, a Jakub nie protestował. Słuchał uważnie.
Helenę zostawił w spokoju. Przyjdzie moment i na nią.
Komisarz zdążył opowiedzieć może pół początku. Podczas opisu moździerza, zastosowanego przez zamachowca, rozległ się riff „Smoke on the water”. Jakub sięgnął niechętnie do kieszeni – już zdążył się wkręcić w temat, co zresztą uznał za interesujące w kontekście nocnych przeżyć, może tego właśnie mu było trzeba – i wyciągnął aparat. Display jarzył się niebiesko, mówił: numer prywatny. Taka praca: często dzwonili ludzie, którzy życzyli wszystkiego najgorszego i nie mieli ochoty być zidentyfikowani na pierwszy rzut oka. W zasadzie przebywał na urlopie, więc wahał się, czy nie zlekceważyć połączenia, jednak zdecydował się odebrać.
– Halo?
– Czy rozmawiam z nadkomisarzem Jakubem Tyszkiewiczem? – głos: stanowczy i władczy, wyraźnie nawykły do wydawania szorstkich poleceń i bez zdziwienia konstatujący bezzwłoczne ich wykonywanie.
– Przy telefonie. Kto mówi?
– Moje nazwisko Lawicz. Dzwonię z kancelarii prezesa Rady Ministrów. Jestem osobistym asystentem premiera.
– Ach tak. Miło mi. Mówi Tyszkiewicz, pierwszy sekretarz prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Jakub: idealnie ponura mina. Krzeptowski: głośny rechot.
Głos zatkało na chwilę. Gdy odezwał się ponownie, prezentował temperaturę zbliżoną do punktu pomiarowego zlokalizowanego na najzimniejszym zadupiu Alaski.
– Proszę posłuchać. Polecono mi skontaktować się z panem i zaprosić na spotkanie z premierem. Pan premier nie jest przyzwyczajony do żartów na swój temat.
– Nie żartuję z premiera, tylko z pana. Czemu zawdzięczam zaproszenie?
– To już wyjaśni pan premier na spotkaniu.
Zapadło obustronne milczenie. Krzeptowski robił miny, Jakub natomiast starał się skupić. Wyglądało na to, że facet nie żartuje. Tyszkiewicz znał ten ton. Nadęte dupki używają go nawet w święta. Jechać, nie jechać?
– Pan dzwoni z kancelarii premiera?
– Tak jak powiedziałem…
– Dobrze usłyszałem: Lawicz?
– Tak.
– Proszę mi podać numer telefonu, pod którym jest pan uchwytny.
– Ale…
– Słuchaj, koleś, jeżeli rzeczywiście jesteś tym, za kogo się podajesz, i twój szef chce mi osobiście złożyć życzenia, da ci kopa w dupę, że nie załatwiłeś sprawy. Albo dajesz numer, albo się wyłączam.
Wściekłe sapnięcie. Walka z urażoną dumą.
– Proszę zanotować – głos zgrzytliwie wypowiedział kilka cyfr, po czym Tyszkiewicz usłyszał trzask. Najpewniej słuchawka nie przeżyła uderzenia o widełki.
Ze swojej komórki, w której brakowało tylko automatu do coca-coli i prywatnej skoczni narciarskiej (kolejny – kurwa mać – prezent – od – żony – artystki), Jakub szybko zalogował się do Internetu. Wpisał adres. Po chwili znalazł to, czego szukał. Nie ma jak cyfrowa łączność.
Zbigniew Lawicz, sekretarz kancelarii premiera. W randze podsekretarza stanu. I numer, który nadkomisarz przed chwilą zanotował na kartce.
– Widzisz to samo co ja?
– Znacie się z panem premierem z podstawówki?
– Niezupełnie. Mimo wszystko chce ze mną pogadać.
– Pan premier.
– Osobiście.
– Ciekawe o czym.
– Tak, to właśnie jest ciekawe. Chyba muszę jechać.
– Jedź. A potem zadzwoń. Ustalimy, co dalej.
Tyszkiewicz spojrzał na Krzeptowskiego. Dwóch bliskich sobie ludzi przygniecionych brzemieniem. Postarzałych. Zatroskanych. Podjął decyzję.
– Pojadę, ale ratowanie ojczyzny odłożymy na później. Po rozmowie z panem premierem chciałbym bryknąć do domu i spędzić czas jakiś w pieleszach.
Nie wspominając o rozmowie z pewną kruczowłosą laską. Poważnej rozmowie.
– Kubuś, to ważne. Możliwe, że musimy znowu zacząć działać razem. I na przykład zniknąć.
Ale Tyszkiewicz nie słuchał go. Wybrał podany przez Lawicza numer. Po pierwszym sygnale rozległo się znane sapnięcie. Jeszcze bardziej wściekłe niż poprzednio.
– Czy rozmawiam z panem Lawiczem?
– Tak.
– Prosił pan, abym oddzwonił – głos Tyszkiewicza był samą uprzedzającą grzecznością. Ociekał nią. – Więc zgodnie z pana wskazówkami oddzwaniam.
– Już? Sprawdził pan? Wszystko się zgadza? – ironia. I ból, rozdzierający trzewia ból urażonej ambicji.
– Owszem. Wie pan, do mnie dzwoni dużo ludzi, którzy czegoś ode mnie chcą. Duża część nie chce niczego dobrego albo robi sobie żarty. To sukinsyny i dupki, nieceniący cudzego czasu i prywatności.
Tyszkiewicz kochał sprowadzać dupków do parteru i spuszczać z nich powietrze. Zwykle Krzeptowskiego setnie to bawiło, ale teraz ani się uśmiechnął. Już nie. Czuł, że burza nadejdzie szybciej, niż myślał.
– Wie pan, gdzie znajduje się siedziba Urzędu Rady Ministrów?
– Byłem tam kiedyś z wycieczką szkolną.
– Bardzo dowcipne. O której może pan przyjechać?
– Za dziesięć minut.
– Bardzo proszę zaparkować przed budynkiem. Strażnik wpuści pana i pokieruje dalej.
– Będę.
Rozłączył się.
– Pan premier jednak nalega.
– Jedź. A potem chociaż zadzwoń. Aha, Tolak naciska, żebyśmy wszyscy zmienili telefony. Na kartę. Ja już mam nowy. Zapisz numer.
– Boicie się podsłuchu?
– Ty też powinieneś. Kup komórkę na kartę albo przynajmniej wsadź nową kartę do swojego aparatu. I sprawdź samochód.
– Pluskwa?
– Możesz mieć, serio. Dziwne rzeczy się dzieją ostatnio. A zamach na prezydenta to tylko wierzchołek góry lodowej.
Tyszkiewicz skinął głową.
– Dobra. Przekonałeś mnie. Zmienię komórkę i sprawdzę samochód.
Zadzwonię i pogadamy. Ale potem naprawdę będę musiał załatwić pewne sprawy domowe.
To akurat było dla Krzeptowskiego jasne od początku rozmowy. Tyszkiewicz wbił w komórkę nowy numer komisarza i wyszedł w zmrożone słońce.
9.
Było ich pięciu. Zsiedli ze skuterów. Czwórka wyznaczona do bezpośredniego wykonania zadania przypięła narty do jazdy terenowej. Rozłożyli tobogan. Jeden z nich został, by pilnować sprzętu.
Ostatni kilometr musieli pokonać w ten sposób, ponieważ skutery śnieżne są zbyt głośne.
Ruszyli. Szli wolno, zapadali się, śnieg utrudniał ruchy. Nie odczuwali jednak zmęczenia. Kilometr na nartach w takim śniegu i przy takiej pogodzie to nic. Byli zawodowcami.
10.
Yamato przekrzywił łeb i zaczął nasłuchiwać. Pionowa zmarszczka między oczami pogłębiła się. Po chwili wstał i podszedł do okna. Coś odbiegało od rutyny wiejskiego dnia.
11.
– Wydaje mi się, że mam.
– Wydaje ci się? – Zuzanna otrząsnęła się z zamyślenia jak z resztek snu. – Nie jesteś pewien?
Haker oderwał wzrok od ekranu. Zuzanna spojrzała na zegarek. Dwie godziny minęły nie wiadomo kiedy.
– To jest zagmatwane. I bardzo profesjonalne. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, nawet gdy sobie robiłem wycieczki po różnych rządowych instytucjach, niekoniecznie polskich.
– Nie przychodziłabym do ciebie, gdyby sprawa była prosta. Znalazłeś czy nie?
– Tak. Chyba tak. Ostatnich kilka kroków było aproksymacjami, ryzyko błędu rosło wykładniczo. Ale chyba trafiłem.
– Dobrze. Jesteś w stanie dopasować IP do fizycznego adresu?
– Już to zrobiłem – kliknął myszką i drukarka zaczęła z cichym szumem wypluwać kartkę papieru. Było na niej kilka słów. – Pod tym numerem ukrywa się pewna szacowna i uczciwa firma.
Zuzanna wyjęła kartkę z drukarki i przeczytała niespełna jedną linijkę tekstu. Zwykły warszawski adres. Zwykła warszawska ulica. Zwykły warszawski dom.
Lista zabójców i numer kamienicy. Niewiele. Ale od czegoś trzeba zacząć.
12.
Chmury przykryły słońce.
Czterysta metrów. Koniec lasu. Dalej odkryty teren. Idealna, gładka biel śnieżnego całunu. Wiatr kręcący na jego powierzchni niewielkie pióropusze.
Dowódca wyjął lornetkę i zaczął obserwować cel. Z komina unosił się dym i kładł się płasko w powietrzu. Spokój.
Bezruch.
13.
Helena nie zwracała uwagi na psa. Szczerze mówiąc, nie zwracała uwagi na nic, poza sobą. Butelka pokazała dno, a jej nie chciało się ruszać do kuchni. Leżała w sypialni i myślała.
Alkohol spełnił o tyle swoją rolę, że rozlał się po ciele przyjemnym ciepłem. Rozleniwił. Nie natchnął jednak optymizmem. Spowodował jedynie, że rzeczywistość dostała nieco ostrzejszych konturów. Nieco wyraźniejszych barw.
Nieco bardziej wyrazistego smaku.
Myślenie obrazkowe: wielka przestrzeń, łagodne, jasne kolory. I trzy postacie. Para z przodu, a jedna, samotna, na drugim planie. Która? Kto był samotnikiem podążającym za wiodącą dwójką?
Kto gonił, być może bez nadziei na osiągnięcie celu?
Poczuła delikatne mrowienie w klatce piersiowej. Do sztucznie wywołanego ciepła doszło drżenie. Pożądanie. Uczucie tak silne, że zawładnęło nią, ogarnęło od stóp do głów. Zresztą, nie bardzo się broniła. Dała się ponieść. Obraz przed oczami złagodniał. Wszystkie trzy postacie falowały splecione w tańcu-akrobacji.
Usłyszała muzykę.
Tańczyła. Może minutę, kwadrans albo wieczność.
Yamato warknął głucho.
Obraz i muzyka zniknęły. Pożądanie odpłynęło. Helena otworzyła oczy i zaczęła nasłuchiwać. Warknięcie powtórzyło się. Głuche, basowe…
…złowieszcze.
Wstała. Yamato nigdy nie warczał w ten sposób. W ogóle odzywał się raz na tydzień. Był wzorem dyskrecji. Zobaczyła go w saloniku, przy oknie wychodzącym na las. Wyjrzała. Biel śniegu i nic poza tym.
Pies, zazwyczaj legawiec wiecznie pochrapujący na swym posłaniu, zamienił się w uważnego obserwatora, czujnego stróża i gotowego na wszystko opiekuna. Stał i wystawiał pysk ponad framugę. Obserwował teren, nasłuchiwał. Był wyprężony, sierść zjeżyła się, biegnąc wąską pręgą od łba aż do końca ogona. Gdy podeszła, spojrzał na nią uważnie, po czym wrócił do obserwacji.
– Co zobaczyłeś? Coś cię martwi? – klepnęła go po muskularnym zadzie. W innych okolicznościach służyłoby to jako pretekst do zabawy.
Ale nie teraz. Nie dziś.
Helena ponownie spojrzała przez okno. Nic. Cisza i spokój. Wzruszyła ramionami.
– Pilnuj pani, a pani pójdzie się napić – powiedziała. Zachwiała się lekko i poszła do kuchni.
14.
– Proszę tędy – głos zimny jak stal na mrozie. Wzrok ostry. Usta w wąską kreskę.
Własna skala. Numer jeden: maksi buc. Polityk albo szołbiznesmen (ka). Nadęty, wyniosły, mający za durni wszystkich stojących niżej w hierarchii. Często w TV. Tok szoł, tańczące talenty, te sprawy.
Numer dwa: buc nie mniejszy, ale celebryta pośledniejszej kategorii, pretendent mający dość talentu, uporu i ostrych zębów, by wejść do pierwszej grupy. Mniejsze tok szoły w mniejszych stacjach.
Numer trzy: liczna grupa planktonu okupująca dół hierarchii, bez szans na wdrapanie się wyżej. Gryząca się między sobą i walcząca o resztki spadające z pańskiego stołu.
Lawicz: gość raczej z drugiej grupy. Dupek około trzydziestoletni, całkiem przystojny, urodą prącego po trupach do celu partyjnego partyzanta z prowincji. Wysoki, szczupły, starannie ogolony i modnie ostrzyżony. Na twarzy wypisana modlitwa o wywiad telewizyjny. Marzenie: zdobycie pięciu minut w prime time. Aby oglądały miliony.
Powinien być piosenkarką, pomyślał Tyszkiewicz i uśmiechnął się szeroko.
– Bardzo dziękuję. Jestem wdzięczny, że pan się osobiście fatygował.