355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 2)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 27 страниц)


ROZDZIAŁ I

22 grudnia 2011 roku


1.

– No chodź! Przybiję ci jaja do ściany.

– Też cię kocham.

– Dupek!

Zuzanna postąpiła pół kroku do przodu i uderzyła prawym sierpem. Tyszkiewicz, nie mogąc ochłonąć jeszcze po poprzedniej serii ciosów, od której tylko częściowo udało mu się uchylić – skutki tego „częściowo” będzie odczuwał jeszcze przez kilka dni, tak przynajmniej sądził – spóźnił się z blokiem o pół sekundy. Gdy się walczy z Zuzanną, pół sekundy to cała wieczność, pół sekundy zwykle wystarcza jej na wzięcie prysznica, zjedzenie kolacji i obejrzenie dwóch odcinków ulubionego serialu. Toteż uzbrojona w piąstkówkę, małą rękawicę zaledwie zakrywającą kostki, zaciśnięta dłoń wylądowała czysto na szczęce Tyszkiewicza. Ciało ogarnęła słabość. Nogi nagle, bez uprzedzenia, przekształciły się w niezależne od siebie kolumny wykonane z miękkiej gumy, przed oczami wystąpiły poważne zakłócenia obrazu połączone z – nie całkiem niemiłymi, trzeba uczciwie przyznać – halucynacjami, a mózg stracił łączność z rzeczywistością. Wpadka. Porażka. Wstyd.

Jakub odruchowo zrobił krok w bok i padł w ramiona przyglądającego się walce Krzeptowskiego. Zuzanna podskoczyła kilka razy i spojrzała na przeciwnika z nieukrywanym obrzydzeniem.

– Kurwa, co za laluś. Wstawaj człowieku, walczysz jak ciota – powiedziała ze złością. Nawet nie była zdyszana.

Krzeptowski obejmował wiszącego na nim Jakuba, który powoli wracał do siebie.

– Nie mów tak do mnie. Jestem twoim szefem, w końcu – stęknął Tyszkiewicz.

– Szefem jesteś tam – wskazała poza obręb sali. – A tu jesteś ciocią klocią, której się wydaje, że potrafi walczyć.

Krzeptowski spojrzał na Jakuba z góry.

– Chyba musis iść. Jak nie pójdzies, to ci nie daruje.

– No, dziękuje wam piknie, baco, za dobre słowo – Tyszkiewicz wyprostował się. W głowie mu huczało. Ruszył niepewnie do przodu i podniósł ręce.

– Będziesz pytlować jak baba w maglu, czy w końcu ruszysz dupę? – zapytał, nadrabiając miną i starając się ukryć drżenie głosu.

Skośne oczy Zuzanny zwęziły się. Wykonała miękki balans ciałem i zaatakowała. Rozpędzona do poddźwiękowej szybkości pięta przeleciała o kilka milimetrów od skroni Jakuba. Pięta, jak i cała noga, wisiała jeszcze w powietrzu, kiedy Tyszkiewicz ruszył do przodu, wyciągnął obie dłonie i popchnął Zuzannę, jednocześnie robiąc wykrok prawą nogą.

Nie spodziewał się, by ta prymitywna sztuczka zadziałała, ale, o dziwo, owszem. Chwila nieuwagi, niewielki koszt, poważne konsekwencje.

Zuzanna upadła na plecy. Skoczył. Kolanami wbił jej klatkę piersiową w podłogę, po czym przetoczył się na bok. Przycisnął jej prawą rękę do piersi, niczym najcenniejszy skarb. Wypchnął biodra do góry, starając się przeprostować łokieć przeciwniczki.

Gdy się dobrze zastosuje tę technikę, nie sposób się z niej uwolnić. Ale w pośpiechu założył chwyt niezbyt dokładnie, a Zuzanna była zwinna jak łasica. Tyszkiewicz trzymał co sił, ale spocona skóra miała zbyt dobry poślizg, by chwyt był stuprocentowo skuteczny.

Zuzanna wyszarpnęła dłoń i po sekundzie stała na nogach. Tyszkiewicz podniósł się w chwilę później, spodziewając się natychmiastowego ataku. To, że nie nastąpił, jednoznacznie świadczyło o niebagatelnych skutkach upadku i chwilowego wypompowania powietrza z płuc przeciwniczki. W innym wypadku Tyszkiewicz już modliłby się o szybką śmierć.

Zuzanna oddychała ciężko.

Satysfakcja. Zmusić Zuzannę do sapania to nie byle co. Nie – Byle – Kurwa Mać – Co.

Krzeptowski odszedł pod ścianę i ciężko opadł na ławkę. Nawet siedząc, górował nad innymi.

Przeciwnicy odpoczęli, pojedynek na parkiecie znów rozgorzał z pełną siłą. Krzeptowski skrzywił się. Miał poważne obawy o rezultat walki. Musiał się zająć czymś innym. Teraz. W tym momencie.

Inaczej Zuzanna nie dożyje wieczora.

– Moze chocias tak na pół gwizdka? Małe bim-bom? – zapytał siedzącego obok Smotrycza. Ten w odpowiedzi błysnął okularami.

– Stasiu, po ostatnim bim-bom powrót do domu zajął mi trzy razy więcej czasu niż zwykle. Dajże ty spokój.

– Lekutko... – Kątem oka widział Tyszkiewicza broniącego się przed kopnięciami, ale starał się nie zwracać na to uwagi.

– Nie.

– A ty? – Krzeptowski wychylił się i wyjrzał zza Smotrycza. Siedząca obok kobieta nie była nawet w połowie tak ładna jak Zuzanna, ale Krzeptowski zdecydowanie bardziej niż Zuzannę ją lubił. Razem z lekką nadwagą i nieco zbyt obfitymi biodrami.

– Ja też nie. Chociaż niedługo, kto wie... – zawiesiła głos, a Krzeptowskiemu zrobiło się gorąco.

Na parkiecie Zuzanna parła do przodu z energią czołgu abrams i zwinnością gazeli. Tyszkiewicz nieuchronnie zmierzał do narożnika sali. Do swego Waterloo.

– Lubię go, ale miękki jest – mruknął Smotrycz.

– Głupiś – warknął Krzeptowski, patrząc na cięgi, które zbierał Tyszkiewicz. Waterloo? Hiroszima! Nie pojmował tego. – Rozum ma...

– Nie mówię nie. Charakteru mu tylko trochę brakuje.

– Głupiś – powtórzył Krzeptowski zajadle, ale jeszcze bardziej się zasępił. – To, ze ta laska sybciej nogami wywija, jesce nic nie znacy.

– Nie lubi go. I ciebie też nie.

– W dupie ją mam – powiedział nieco głośniej, niż zamierzał.

Tyszkiewicz przystąpił do rozpaczliwego kontrataku. Jeden z ciosów doszedł, zachwiał nieco Zuzanną, ale oddała z nawiązką. Jakub po raz trzeci tego wieczoru znalazł się na deskach. Kilkunastu pozostałych ćwiczących zastygło w bezruchu.

– Koniec – krzyknął Krzeptowski, wychodząc na środek sali. – Odpocnij se troche, a potem ze mną spróbujes...

– Windy nie mam – skrzywiła się. Była wysoka, metr siedemdziesiąt osiem na bosaka, ale do spojrzenia Krzeptowskiemu prosto w oczy brakowało jej przynajmniej piętnastu centymetrów.

A Stanisław Krzeptowski, sękaty, muskularny góral z Kościeliska, chciał krwi.

– Strach cię obleciał? – zapytał, patrząc jej prosto w oczy i uśmiechając się leciutko. – Zuziu...?

Plan, genialny w swej prostocie, wypalił bez pudła. Nazwij Zuzannę Zuzią, wojnę masz jak w banku. Bez ostrzeżenia, bez jakichkolwiek przygotowań skoczyła szczupakiem do przodu, wbiła się barkiem w biodro Krzeptowskiego, jednocześnie obejmując go obiema rękami nieco poniżej siedzenia. Stał mocno na nogach i w gruncie rzeczy spodziewał się czegoś w tym rodzaju – gdy różnica wagi pomiędzy przeciwnikami jest więcej niż dwukrotna, zdecydowanie więcej szans daje szukanie rozstrzygnięcia walki w parterze – mimo to uległ precyzji i dzikiej zajadłości ataku. Upadł na plecy z hukiem, od którego zatrzęsły się ściany, z Zuzanną przyczepioną do tułowia niczym wahadłowiec do jumbo jeta.

Zuzanna przetoczyła się w bok, trzymając rękę Krzeptowskiego pomiędzy swoimi długimi udami. Ale nim zdołała wypchnąć biodra w górę („i złamać rękę kutasowi, raz na zawsze załatwić mu tę latającą pięść”), Krzeptowski przekrzywił nieco ramię, wbijając jednocześnie łokieć w jej łono. Gdy syknęła z bólu – zdziwiłby się, gdyby tego nie zrobiła, w ucisk włożył co najmniej połowę swej siły – zwinął się jak sprężyna, złapał nogę Zuzanny nieco poniżej kostki i skręcił mocno. Ból zmusił ją do poluzowania chwytu. Więcej nie było trzeba.

– Masz być grzeczna, suko – wyszeptał czystą polszczyzną dziesięć sekund później, prosto w nabrzmiałe krwią ucho. Głowę Zuzanny trzymał w duszeniu gilotynowym. Walczyła z zawziętością pitbulla, ale to były próżne wysiłki. Pomału zaczynało brakować jej tchu. Zdrowy rumieniec na twarzy bladł, stopniowo przybierając barwę ścian. – Wobec niego i ogólnie. Słyszysz?

– Wal się.

Nacisnął.

– Rozumiesz mnie?

– Górale... to... cioty... – stęknęła.

Nacisnął jeszcze mocniej. Wściekle walczące ciało zaczęło wiotczeć.

Poczuł na sobie ręce. Odciągały go z całych sił. Krzyki.

Puścił.

Gdy otworzył oczy, Zuzanna klęczała nieopodal, rzucana suchymi torsjami. Wyglądało na to, że jej twarz nie wróci prędko do normalnej barwy. Spojrzał na nią obojętnie i podniósł się. Tyszkiewicz, Smotrycz i Jadzia, jego Jadzia (chciałbyś, pacanku, pomyślał smętnie) oddzielali go od niedoszłej ofiary i wrzeszczeli. Pozostali też wrzeszczeli, tylko nieco dalej.

Krzeptowski uniósł rękę w geście poddania.

– Już, już. Będę grzeczny.

– Powiedz to jej, głąbie – krzyknęła zwykle spokojna Jadwiga, tym razem mocno poruszona. – Nie zdajesz sobie sprawy, jaki jesteś silny.

– To był sparing. Miała takie same szanse – odparł słabo. Nie chciało mu się kłócić. Podszedł do walczącej o odzyskanie oddechu niedawnej przeciwniczki i wyciągnął dłoń.

– Chodź – powiedział. Słowo miało brzmienie parowozu zgrzytającego na zwrotnicach, w ocenie Krzeptowskiego jednak stanowiło wielkoduszny przykład dobrej woli.

– Spadaj – reakcja była oczywista. Zuzanna kolorem nadal przypominała szpitalne prześcieradło, ale nie oznaczało to wcale chęci przyjęcia pomocy od kogokolwiek. Zwłaszcza od kolegi. Faceta. Wroga.

– No chodź – ponowił próbę, nadal trzymając wyciągniętą dłoń tuż przed jej nosem.

Łypnęła ponuro i bez niczyjej pomocy podniosła się na nogi.

– Dzień dobry, panie inspektorze. A właściwie dobry wieczór – powiedział Tyszkiewicz do niższego z dwóch mężczyzn, którzy stali w progu sali i z zainteresowaniem obserwowali rozwój wydarzeń. Pomyślał z niepokojem, że mogli tak stać od pewnego czasu, a to oznaczałoby, że widzieli zdecydowanie więcej, niż chciałby, aby widzieli, i będą wyciągali inne wnioski, niż chciałby, aby wyciągali. To, co Tyszkiewicz i spółka robili na tej sali w czasie wolnym od pracy, było wewnętrzną sprawą grupy. Przynajmniej w teorii.

– Czołem – odpowiedział inspektor. Szef. Naczelnik. Miał idealnie ponurą minę, jak zawsze. – Bawicie się?

– Trenujemy – odparł Tyszkiewicz. Nadal lekko dyszał. Ze zdenerwowania może.

– To jest trening? – inspektor uniósł brew. – Ciekawe.

Wyższy z mężczyzn przysłuchiwał się tej wymianie zdań z całkowitą, graniczącą ze znudzeniem obojętnością. Jakub nie znał go. Pierwsze wrażenie: chęć poznania bliska zeru.

– Staramy się zachować formę – powiedział.

– W ten sposób? – pytanie świadczyło, że przybyli jednak widzieli coś niecoś.

– Właśnie w ten – poparł Tyszkiewicza Krzeptowski. – Jak sie nie wywrócis, to sie nie naucys.

Inspektor wzruszył ramionami.

– Przedstawiam wam nowego członka zespołu – powiedział, wskazując na swego towarzysza. – Komisarz Jan Tolak. Z Krakowa. Wydział dochodzeniowo-śledczy Komendy Miejskiej.

Facet nawet nie mrugnął. Stał sztywno wyprostowany, a Tyszkiewicz utwierdził się w przekonaniu, że go nie lubi. Gość mógłby grać bez żadnej charakteryzacji gestapowców lub esesmanów w dowolnym wojennym filmie, wliczając te o dużym budżecie. Wyższy od Tyszkiewicza o ponad pół głowy – niezbyt wielki wyczyn, bo od Tyszkiewicza nawet Zuzanna była nieco wyższa – barczysty, o jasnych, gęstych włosach i niebieskich oczach. Wysunięta do przodu, masywna szczęka mogła świadczyć o uporze i stanowczości. Regularne rysy twarzy, prosty, rzymski nos sprawiały, że facet mógł naprawdę się podobać.

W związku z tym Tyszkiewiczowi od razu się nie spodobał. Jakub ocenił go jako upierdliwego dupka i miał zamiar konsekwentnie trzymać się tej nieco jednostronnej – był nawet skłony to przyznać, w końcu starał się być obiektywny – opinii.

Ale wyciągnął rękę, przywołując na twarz coś w rodzaju uśmiechu.

– Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz – powiedział.

Tamten uścisnął dłoń.

– Miło mi – miał głęboki, niski głos.

Idealny do sekstelefonu dla napalonych emerytek, pomyślał Jakub.

– Komisarz Stanisław Krzeptowski.

– Aspirant Jadwiga Stec.

– Podkomisarz Antoni Smotrycz.

Zuzanna podeszła niechętnie i wyciągnęła rękę. Jej mina świadczyła wyraźnie, że uważa całą tę prezentację za zbędną bzdurę.

– Komisarz Zuzanna Cehak – powiedziała przez zęby.

Nieprawdopodobne, zielono-kocie oczy Zuzanny wywarły jednak na facecie wrażenie, bo ów ożywił się nieco.

– Bardzo mi miło – powiedział głośniej niż poprzednio i uśmiechnął się. Przystojna twarz stała się jeszcze przystojniejsza. – Jan Tolak.

Zuzanna szybko wycofała dłoń i wydęła nieco wargi, aby wyraźnie dać do zrozumienia, że nie będzie tolerowała żadnych bzdetów w przyszłych relacjach. Konieczne minimum, oto obowiązujący model.

Szef nie zwracał uwagi na niuanse.

– Nadkomisarz Tyszkiewicz jest szefem zespołu – powiedział tonem cierpliwego nauczyciela. Było to niezwykłe, ponieważ na ogół przemawiał szybko i gwałtownie, wybuchając złością, gdy ktoś nie nadążał. – Komisarze Krzeptowski i Cehak z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Podkomisarz Smotrycz, nasz geniusz komputerowy. A pani aspirant jest najlepszym technikiem od śladów, jakiego mamy w Warszawie. Z kolei komisarz Tolak wszystko to, co znajdziecie, przełoży na dowody procesowe.

– Aż z Krakowa? – wyrwało się Tyszkiewiczowi.

Inspektor spojrzał na niego surowo.

– Przyda wam się spojrzenie z zewnątrz.

Krzeptowski, widząc, że Jakub zbiera się do odpowiedzi, machnął ręką.

– Kraków od Kościeliska rzut beretem. Dogadamy się – wyszczerzył zęby w uśmiechu, co nieoczekiwanie sprawiło, że jego twarz stała się prawie przyjazna. Nawet nie znając komisarza, Tolak powinien wpaść w błogi nastrój.

To, że nie wpadł, świadczyło tylko na jego niekorzyść. Przynajmniej zdaniem Tyszkiewicza.

– Jutro o dziesiątej pan nadkomisarz się u mnie zamelduje. Z koncepcją. A najlepiej ze sprawcą – powiedział inspektor. Porzucił już uprzejmy ton, mówił szybko, połykając końcówki.

– Tak jest – odparł Jakub. Sprawca? Jutro? Cenił angielskie poczucie humoru szefa. – W takim razie my spotykamy się o ósmej trzydzieści – zwrócił się do zespołu. – Jak rozumiem, pan komisarz też będzie obecny.

Tamten skinął głową. Ruch zmierzyłaby jednak tylko precyzyjna suwmiarka, z podziałką do dziesiątych części milimetra.

Krzeptowski zerknął na Jadwigę, zobaczył przyjazne i pełne ciepła spojrzenie skierowane w stronę Tolaka, po czym błyskawicznie dołączył do grona przeciwników nowej gwiazdy zespołu. Facet miał przebimbane już na starcie.


2.

– Facet ma przebimbane – powiedział Tyszkiewicz blisko kwadrans później. Nie mógł otworzyć drzwi samochodu. Zwykle w tej klasy autach problemy z zamkami nie występują, ale tym razem coś szwankowało. Wzdrygnął się. – Zimno.

– A tam – mruknął Krzeptowski, nie precyzując, do czego się odnosi uwaga. – Daj, pomogę ci.

Jakub podał mu kluczyk zintegrowany z pilotem. Dłoń, mimo iż okryta rękawiczką, była sztywna z zimna, choć na dworze przebywali od niespełna pięciu minut. Krzeptowski przytknął urządzenie bliżej maski samochodu i energicznie nacisnął guzik.

Nic.

– Baterie kiedy zmieniałeś?

– Dawno. Ale jeszcze dwie godziny temu nie było problemu.

– Dwie godziny temu było pięć stopni cieplej. To znaczy o pięć stopni mniej zimno. – Ogrzewał pilota w wielkiej dłoni. – Dupek. I to obcy. Po co on tutaj?

Tyszkiewicz znał się z Krzeptowskim od tylu lat, że nagłe zmiany tematu nie robiły już na nim wrażenia. Nigdy nie tracił wątku.

– Szpicel.

– Myślisz? – zainteresował się Krzeptowski. – Wiesz, co to znaczy?

– Wiem. Że sprawa jest dużo poważniejsza, niż myślimy.

– I mamy przechlapane...

– ...bo obojętnie, czy wygramy, czy przegramy...

– ...i tak nas udupią...

Pilot w końcu zadziałał, zamek odskoczył z trzaskiem. Silniejszy niż inne podmuch wiatru zachwiał dyskutantami. Płatki śniegu wirowały w świetle ulicznych latarni.

Drzwi dało się otworzyć nie bez pewnego oporu. Obaj z ulgą zasiedli w fotelach. Samochód, choć przyjechali nim nieco ponad dwie godziny temu, był zmarznięty na kość. Tyszkiewicz przekręcił kluczyk. Silnik zapalił, chociaż po nieco dłuższej niż zwykle chwili.

Jakub spojrzał na tablicę rozdzielczą.

– Jezus Maria, minus dwadzieścia. Jeszcze w dzień było siedem stopni mrozu.

– Nie przejmuj się. To szwedzki samochód. Na zimowy klimat robiony.

Tyszkiewicz skinął głową. Volvo XC 90 z napędem na cztery koła wydawało się stworzone do jazdy w takich warunkach.

– Nie o samochodzie mówiłem, tylko o sobie. A pan dupek będzie musiał się trochę wykazać.

– Będzie musiał – przytaknął Krzeptowski. – Nie będzie miał łatwo.

– Ja jestem szefem i postaram się, żeby nie miał łatwo.

– Powinien mieć trudno.

– Raczej tak. Będzie miał.

Krzeptowski umilkł na chwilę. Silnik pomału się rozgrzewał. Wiatr targał samochodem, a niebo sypało śniegiem jeszcze gwałtowniej niż przed chwilą.

– Mam pewien pomysł...

– No? – zachęcił go Jakub. Przesunął dźwignię zmiany biegów na pozycję „D”, skręcił kierownicę i ruszył.

– W sprawie – wyjaśnił. Mówił o dochodzeniu, które zespół prowadził od wczoraj. – Może nie pomysł nawet, a podejrzenie. Cień podejrzenia.

– To dobrze. Ja na razie nie mam żadnego. Powiesz mi?

Krzeptowski pokręcił głową.

– Jutro. Muszę jeszcze coś przemyśleć.

– Dobra. Powiesz mi jutro.

– No. I tylko tobie, na razie.

Tyszkiewicz zdumiał się, chociaż był przyzwyczajony do różnych, nieraz dziwacznych pomysłów Krzeptowskiego.

– Coś wiesz?

– Nie. Ale mam obawy. Powiem ci jutro – definitywnie uciął ten wątek rozmowy. – A ta cipcia?

– Zuzanna? Zostaw ją. Sama nie wie, czego chce.

– Nie sądzę. Dałeś sobie skopać dupę. Specjalnie?

 – Zwariowałeś? Odbiło jej. Składała się wyłącznie z adrenaliny.

– Niezbyt cię lubi. A jak ona kogoś nie lubi, trza się bać.

– Może ma trudny moment w życiu. Dlatego jest agresywna.

– Agresywna? To granat. Odbezpieczony. Chce walczyć z całym światem.

– Mimo wszystko to dobra dziewczyna – powiedział Tyszkiewicz. Ostatnio sam w to nie wierzył. – Trochę popierdolona, ale naprawdę okej.

– Nie – Krzeptowski był poważny jak nigdy. – Chciała ci zrobić krzywdę. Ona nie jest okej i ma coś do ciebie. Wiesz może, o co chodzi?

– Nie mam pojęcia – odparł Jakub, myśląc o dwóch splecionych w przyjacielskim uścisku osobach, które niedawno przypadkiem zobaczył na ulicy.

– Masz.

– Nie.

Kłamał.


3.

– Halo?

– Dzień dobry. Czy rozmawiam z panią Heleną Berezowiec?

– Przy telefonie. Kto mówi?

– W imieniu wspólnoty mieszkaniowej sprawdzam pewne dane. A więc pani Helena Berezowiec?

– Już mówiłam. Tak.

– Lat trzydzieści. Wzrost sto siedemdziesiąt pięć centymetrów. Rozmiar garderoby trzydzieści sześć. Rozmiar biustonosza siedemdziesiąt pięć C. Zgadza się?

Helena od początku wiedziała, że nie chodzi o żadną wspólnotę mieszkaniową.

– Nie podoba mi się ta rozmowa...

– Mężatka?

– Proszę dać mi spokój...

– Nie mam najmniejszego zamiaru dać pani spokoju. Wprost przeciwnie.

Helena spojrzała na display telefonu. Aparat nie identyfikował numeru, z którego dzwonił natręt.

– Pan mi się narzuca. Będę zmuszona zadzwonić na policję.

Mężczyzna roześmiał się gromko.

– Ależ bardzo proszę. Oni nigdy nie przyjeżdżają na czas. Ale nie odpowiedziała pani na moje pytanie: mężatka? Jest pani sama w domu?

Helena wcisnęła czerwony guzik i przerwała połączenie. Rozejrzała się. Pokój tonął w półmroku, za oknem śnieg padał wielkimi, cichymi płatkami. Wiatr napierał na szyby.

Zastanowiła się, czy jest gotowa na to, co ma wydarzyć się w ciągu najbliższych minut. Bo tego, że coś się wydarzy, była absolutnie pewna.

Cztery piętra niżej i pięćdziesiąt metrów dalej mężczyzna spojrzał w zadumie na zamilkły nagle telefon. Uśmiechnął się do siebie.

To będzie łatwa zdobycz, pomyślał.

Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i wybrał jeden z nich. Już przy pierwszej próbie zamek drzwi wejściowych poddał się bez oporu. Mężczyzna wszedł do jasno oświetlonego hallu, z pewną miną skinął głową siedzącemu w przeszklonej budce ochroniarzowi, ukłonił się mijającej go kobiecie, po czym wskoczył do windy. Wybrał przycisk czwartego piętra. Po kilkunastu sekundach kabina z cichym szumem zakończyła swój bieg.

Wyszedł i rozejrzał się. Na klatce były tylko dwa mieszkania. Poszedł w lewo. Zatrzymał się przed drzwiami, pilnując, by nie znaleźć się w polu widzenia wizjera. Ponownie wyjął klucze, zawahał się przez chwilę, po czym jeden z nich włożył do zamka. Przekręcił, najciszej jak umiał. Nacisnął klamkę i pchnął lekko. Bingo. Ostrożnie wszedł do środka. Zamknął za sobą drzwi.

W mieszkaniu panował mrok. Tylko blask ulicznych latarni, przytłumiony padającym śniegiem, lekko rozjaśniał wnętrze. Mężczyzna postąpił krok do przodu. Pół sekundy później poczuł zimny, okrągły przedmiot uciskający skórę za uchem i zimny psi nos dotykający opuszczonej dłoni.

– Mam w ręku smith & wessona kalibru trzydzieści osiem setnych cala. Zrobisz krok i nie masz mózgu. Obok stoi pies rasy Tosa Inu. Zrobisz pół kroku i nie masz ręki – usłyszał miękki, aksamitny alt, bez wątpienia należący do niedawnej rozmówczyni.

– Mózgu i ręki może nie. Ale mam coś innego. Znacznie lepszego...

– Tak? Ja też mam.

– A co?

– Mam pokazać?

– Pokaż.

Mężczyzna odwrócił się. Stojąca przed nim kobieta dorównywała mu wzrostem. Miała na sobie tylko krótki szlafrok. Mężczyzna pociągnął za pasek. Kobieta cofnęła ramiona, szlafrok rozchylił się i opadł na podłogę.

– Pięknie. Chcesz wiedzieć, jak to jest u mnie?

– Tak.

– Sprawdź sama.

– Chętnie – Helena wzięła Jakuba za rękę i powiodła wprost w mrok, do sypialni.

Olbrzymi, ważący dziewięćdziesiąt kilogramów płowy pies odprowadził ich uważnym spojrzeniem.


4.

Dwa małe kinkiety rzucały raczej chybotliwe cienie, niż rozświetlały wnętrze.

Jakub spojrzał na żonę. Delikatny profil, brzoskwiniowa skóra, kruczoczarne włosy i cała zachwycająca reszta były ledwie widocznymi w półmroku konturami, pozostawiając wyobraźni wielkie pole do popisu, z czego zresztą Jakub był bardzo zadowolony. Uwielbiał grę wyobraźni z Heleną w roli głównej.

– Pracowałaś? – zapytał.

– Tak. Prawie cały dzień. Przygotowania do Wigilii leżą. Może pogoda mnie tak nastraja, ale miałam pomysł.

Tyszkiewicz rozejrzał się i zauważył stojący w kącie blejtram. Zapalił nocną lampkę i przez chwilę przyglądał się obrazowi. Miękko padające światło podkreślało precyzyjną kompozycję i niespokojną, niemal demoniczną formę. Barwy tańczyły na płótnie, żyły samodzielnym życiem, choć były przecież ściśle podporządkowane treści.

Oniemiał.

– Wspaniałe. To jest absolutnie wspaniałe. Lena, mówię poważnie. Najlepszy obraz, jaki do tej pory stworzyłaś – powiedział cicho, gdy już był w stanie wydobyć z siebie głos. Patrzył na nią rozszerzonymi z zachwytu oczami.

– Miło – uśmiechnęła się czule. Stały rytuał: dzieło, które zdecydowała się pokazać światu, niedokończone w szczegółach, ale przemyślane co do koncepcji, wstawiała do sypialni, a Jakub był pierwszym recenzentem. Niefachowym, często nieumiejącym wyrazić słowami targających nim uczuć, ale uważnym i przenikliwym. Jego dziecięcy entuzjazm był najlepszym bodźcem do pracy, jaki Helena mogła sobie wyobrazić.

– Nie mówię tego, aby było miło. Serio. Weszłaś na jakiś kosmiczny poziom, to jest namalowane inaczej niż wszystkie dotychczasowe obrazy. To... arcydzieło. Lester dostanie spazmów z zachwytu.

Jonathan Lester był właścicielem jednej z największych galerii sztuki w Londynie. Gdy trzy i pół roku temu spotkała go na jednym ze swoich warszawskich wernisaży, była nikomu nieznaną, zaledwie dobrze rokującą malarką bez grosza przy duszy. Lester podjął się zostać jej agentem. Od tej pory zmieniło się wszystko.

– Nawet dzwonił dzisiaj. Chce mnie po Nowym Roku zaprosić do siebie. Ma dwóch klientów. Widzieli wcześniejsze rzeczy i nękają go codziennie. Tak się wyraził: „nękają”. Wiesz, co to znaczy w ustach Anglika? – zachichotała. – Aha i mówił o sumach sześciocyfrowych. W funtach szterlingach.

Jakub już dawno przyzwyczaił się do faktu, że w ich stadle to Helena jest myśliwym przynoszącym zwierzynę do domu.

– Wspaniała wiadomość – rzekł z namaszczeniem. – Nie mówię o pieniądzach. Po prostu domyślam się, co może dla artysty znaczyć docenienie jego dzieł przez odbiorców. A pieniądze...

– ...przydadzą się – dokończyła za niego.

Ponieważ Helena podniosła się na łokciu, kołdra opadła nieco i Tyszkiewicz zaczął z ogromną uwagą przyglądać się żonie.

– Muszę coś sprawdzić – powiedział, dotykając jej piersi. – Mały check in.

– Wszystko jest w porządku, ale sprawdź. Ostrożności nigdy dość.

Niezwłocznie przystąpił do przeglądu. Nie zgasiła lampki, pozwalając mu rozkoszować się chwilą.

– Lubię swoje życie – szepnęła w ciemność po niezwykle wyczerpujących trzech kwadransach. Jakub, wtulony w jej ramię, posapywał lekko przez nos. Spał. – I lubię swoje życie z panem, nadkomisarzu.

Jednak przebiegająca przez głowę myśl spowodowała, że Helena spochmurniała i nie mogła zasnąć niemal do świtu.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю