Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 23 (всего у книги 27 страниц)
Przez wieczność nie działo się nic. Potem podniosła się ręka z pistoletem: niepewnie, drżąco, chwiejnie. Druga chwyciła za łoże broni. Ciało skoncentrowało wzrok. Zastanowiło się (komputer też nie był wszechmogący, nie myślał o wszystkim naraz), zdjęło lewą rękę z łoża pistoletu i strąciło z głowy papachę. Słyszalność poprawiła się, taką przynajmniej komputer miał nadzieję; w ogóle ostatnio stracił na pewności siebie. Wysłał jeszcze jeden impuls. Ciało odebrało go.
I po trwającej wieczność chwili zareagowało. Zuzanna oprzytomniała.
Weszła do środka.
W środku domu było oczywiście cieplej niż na zewnątrz. Oddech uspokajał się. Myśli zaczęły się konkretyzować, oprócz instynktu i woli do głosu doszła także inteligencja.
W pomieszczeniu panowała ciemność.
Zuzanna zapaliła przymocowaną u dołu lufy latarkę. Snop światła był cienki i ostry, wystarczył jednak do oceny sytuacji. Znajdowała się w wąskim korytarzu o betonowych, pokrytych szronem ścianach. W lewo: zakręt i dalsza część korytarza, na razie niewidoczna; po prawej schody na górę. Zuzanna wdrukowała sobie ten obraz w pamięć i zgasiła latarkę. Automatycznym ruchem wyciągnęła z plecaka noktowizyjne gogle. O dziwo, bateria uruchomiła mechanizm, jednak efekt był więcej niż marny. By noktowizor spełniał swe zadanie, potrzebuje choć odrobinę jasności.
Plan: marsz ku górze. Ku światłu.
Zuzanna ostrożnie zrobiła kilka kroków, stopą wyczuła pierwszy schodek. Poczuła dochodzący z góry oddech ciepła, który na swych skrzydłach przyniósł coś jeszcze: smród eksplozji. Z drzwi wejściowych raczej nie zostało zbyt wiele; Zuzanna liczyła na to, że potencjalni obrońcy obiektu skupią się na tej prymitywnej dywersji: na jej skutkach i potencjalnych konsekwencjach.
Nie przeliczyła się. Poprzez kominiarkę usłyszała głosy, przytłumione, przestraszone i podniecone. Dwa? Nie była pewna. Może trzy. Nie więcej.
Zaczęła wchodzić po stopniach. Stawiała stopę ostrożnie, wyczuwając grunt, przenosiła ciężar ciała na górną nogę, ostrożnie dostawiała dolną.
Na sekundę zatrzymywała się, po czym powtarzała sekwencję od nowa.
W końcu dotarła do miejsca, gdzie schody zawracały o sto osiemdziesiąt stopni. Głosy na górze stały się wyraźniejsze, do oddechu ciepła doszedł całkiem wyraźnie wyczuwalny jęzor lodowatego podmuchu. I tak umiarkowana ciepłota pomieszczeń cofała się przed frontalnym, idącym od wysadzonych drzwi atakiem.
Zuzanna zaczęła się wspinać po drugim biegu schodów. Noktowizor obudził się, z góry dochodził niewyraźny poblask, słaby, ale wystarczający. Zaczęła dostrzegać kontury ścian klatki schodowej i zwieńczenie schodów. Ostrożnie pokonała kilka ostatnich stopni. Stanęła i zaczęła nasłuchiwać. Głosy umilkły, mimo wszystko miała wrażenie, że ich właściciele nadal stoją obok drzwi i czekają na coś. Może nie wiedzą, co robić. Albo chcą sprawić niespodziankę potencjalnemu agresorowi.
Uśmiechnęła się w duchu. Agresywna amatorszczyzna nadal rządziła światem, ale w starciu z cichym zawodowstwem zawsze przegrywała.
Zuzanna odczepiła z pasa granat hukowo-błyskowy, wsadziła do uszu stopery. Obliczyła, że drzwi wejściowe ze zgromadzonym wokół nich komitetem powitalnym są nie dalej niż o pięć metrów i wieńczą krótki hol wejściowy. Być może myliła się i mieszkańcy domu są zupełnie niewinni, nie dbała jednak o to; gdyby miała pewność, że znajduje się na pewno w obiekcie, w którym przebywa jej dziecko, a ludzie, których głosy słyszała, są cerberami, użyłaby granatu obronnego.
Odetchnęła bezgłośnie, odbezpieczyła granat i rzuciła go w stronę drzwi, na pół sekundy wychylając się zza framugi.
Zdążyła się cofnąć i policzyć do trzech, gdy huknęło. Pamiętała, by zamknąć oczy, a i tak błysk, wielokrotnie wzmocniony przez noktowizor, boleśnie poraził ją gwałtownym, różnokolorowym, oślepiającym światłem. Gdy ponownie spojrzała na świat, przez chwilę widziała tylko jasne kręgi; mimo to wyskoczyła z kryjówki i znalazła się w holu, daleko obszerniejszym, niż pierwotnie przypuszczała.
Wspomnienie po drzwiach wejściowych. Otwór ziejący mrozem. Dwóch nieprzytomnych ludzi leżących na podłodze. Obok broń: pistolet i wielkokalibrowa śrutowa strzelba.
Podniosła obie sztuki broni i wrzuciła do piwnicy. Na tyle szybko, na ile pozwalało jej ciężkie ubranie i postępujące osłabienie, skrępowała strażnikom ręce na plecach wyciągniętymi z kieszeni plastikowymi kajdankami. Czy pozostaną przy życiu, było jej właściwie obojętne – chciała sobie jednak zapewnić źródło informacji, gdyby myliła się, co do miejsca przebywania Zosi.
Wyprostowała się i zaczęła nasłuchiwać. Nie była to czynność zwieńczona spektakularnym sukcesem: wiatr wdzierał się do holu i wypełniał go ponurym szumem.
Z otwartych drzwi pokoju dochodził słaby blask. Kontury wnętrza rozmazywały się w upiornym, zielonym obrazie noktowizora. Zuzanna ruszyła do przodu. Zajrzała do kuchni. Nikogo. Duży pokój. Pusto. Na stole resztki kolacji i szklanki z gorącą jeszcze herbatą.
Trzy…
Huk wystrzału był ogłuszający. Kula uderzyła w górną część ramiączka kamizelki i poleciała w dal. Zuzanna straciła równowagę i upadła na plecy. Jej szczęście: strzelec był kiepski, albo zdenerwowany. Być może jedno i drugie. Choć żebro zakłuło paskudnie – już niemal o nim zapomniała, w czasie biegu prawie nie czuła bólu – nie straciła przytomności. Podniosła lufę pistoletu maszynowego i puściła krótką serię w kierunku, z którego padł strzał. Nie łudziła się, że trafi. Chciała po prostu pokazać napastnikowi, że żyje i ma się czym bronić. Chciała skłonić go do zastanowienia się i zyskać czas.
Rzeczywiście, napastnik powstrzymał się od dalszego strzelania. Zuzanna podniosła się na czworaki, kilkoma szybkimi krokami osiągnęła ścianę i wstała, korzystając z zasłony.
Strzelec musiał znajdować się na piętrze.
Gdy zgasło światło, może dwie minuty przed atakiem, wstał od stołu i poszedł na górę. Może po latarkę. Usłyszał wybuch i zaczął ostrożnie schodzić w dół. Huk granatu nie obezwładnił go; najprawdopodobniej był jeszcze za załomem schodów i jedyne, co odczuł, to solidne dzwonienie w uszach. Dochodził do siebie, gdy Zuzanna krępowała jego towarzyszy i sprawdzała kuchnię. Gdy weszła do salonu, pokonał ostatni bieg schodów, cicho podszedł do drzwi i strzelił do majaczącej w ciemności sylwetki.
Tak to się pewnie odbyło.
Zuzanna nie miała siły na żadne wojny podjazdowe, na żadne podchody, na próby przechytrzenia przeciwnika. Nie wiedziała, z kim ma do czynienia, zakładała jednak, że trzeci strażnik być może nie dorównuje jej wyszkoleniem i determinacją, jest jednak nieporównywalnie bardziej wypoczęty i sprawny fizycznie. A czas oraz znajomość topografii budynku grają zdecydowanie na jego korzyść.
Zuzanna odpięła z pasa ostatni granat, odbezpieczyła i rzuciła przed siebie, w stronę holu. Podłużny cylinder wylądował na podłodze, odbił się od przeciwległej ściany i eksplodował. Sekundę wcześniej Zuzanna zamknęła oczy i przycisnęła dłonie do uszu – nie zdążyła włożyć stoperów, zdaje się, że nawet je zgubiła – po czym rzuciła się w kierunku korytarza, wprost w niewygasłe jeszcze, gromowe echo. Ciemność walczyła o lepsze z rozmazaną zieloną mgłą, jednak dostrzegła na ziemi, tuż za ścianą, leżącą bez ruchu sylwetkę. Nie namyślając się wiele, strzeliła do niej krótką serią, po czym zapaliła latarkę.
Mężczyzna odziany był w gruby sweter założony na coś w rodzaju roboczego kombinezonu. Umarł bez świadomości umierania – granat wybuchnął metr od niego i pozbawił przytomności. Pomimo to Zuzanna nie czuła wyrzutów sumienia. Nie miała żadnych wątpliwości, że swoje życie zawdzięcza przypadkowi i niestarannemu celowaniu leżącego na podłodze mężczyzny. Tym razem nie zgasiła latarki. Założyła, że walka została zakończona.
Pięć minut później, po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń na parterze i piętrze była pewna. Żadnych strażników więcej; po Zosi ani śladu.
Zeszła do piwnicy, czując, że dreszcze coraz silniej wstrząsają jej ciałem. W domu był przeciąg: drzwi na parterze zostały poważnie uszkodzone, drzwi w piwnicy, którymi dostała się do budynku, pozostały półotwarte; system zapewniał diabelnie sprawną cyrkulację huraganowego mroźnego powietrza. Przymknęła drzwi w piwnicy, podparła je znalezioną w kącie łopatą; miała wrażenie, że przeciąg nieco osłabł. Starała się zwalczyć postępującą drętwotę coraz większych partii ciała oraz nie zwracać uwagi na dreszcze. Miała gorączkę, z czego nie zdawała sobie zresztą sprawy.
Zajrzała do pierwszego z brzegu pomieszczenia. Jak przez mgłę (pulsująca w żyłach krew, kolorowe kręgi przed oczami?) zobaczyła krótki korytarzyk i dwoje stalowych drzwi. Nacisnęła na klamkę. Zamknięte. Pomyślała, że najprawdopodobniej za chwilę zemdleje. Nacisnęła na klamkę ponownie. Wydawało się, że za drzwiami ktoś się poruszył.
– Kto tam? – usłyszała. No tak, faktycznie zemdlała. Ten głos należy do snu. Jest znajomy, nawet kochany, ale przecież może być tylko złudzeniem. – Kto tam? – usłyszała ponownie, tym razem mocniej. I wyraźniej.
– Odsuń się pod ścianę – powiedziała słabo. Ostatnie, co zapamiętała, to trzask serii i chrobot konającego zamka. Potem odpłynęła w ciemność.
40.
Jakub usłyszał dźwięk, jakby uruchamianego silnika o dużej mocy. Dochodził gdzieś z głębi domu. Po kilku sekundach zabłysło światło, nieco neutralizując oślepiający blask latarki. To takie oczywiste – człowiek w rodzaju Wieszczyckiego na pewno nie zapomina o drobiazgach w rodzaju generatora prądu.
Hol było oświetlony gorzej niż poprzednio – awaryjny system uruchamiał co trzecie źródło światła – ale i tak dało się dostrzec wszystko, co najważniejsze. Gospodarz właśnie podnosił się z podłogi, razem z odźwiernym ochroniarzem. Ochroniarz miał przepraszającą minę, Wieszczycki natomiast wyglądał na lekko oszołomionego. Z głębi domu nadchodził mężczyzna, klon – bliźniak odźwiernego, z pistoletem w ręku – to on strzelał, być może tylko na postrach. Na schodach natomiast stał trzeci mężczyzna, trzymający w jednym ręku niepotrzebną już latarkę, a w drugiej pistolet. Robił to w sposób wskazujący dobitnie, że umie posługiwać się bronią w sposób rutynowy i nie będzie przeprowadzał godzinnych wywodów filozoficznych, gdy przyjdzie mu strzelić do człowieka. Z pewnością był przeciwnikiem, którego naprawdę należało się bać, choć obaj pozostali ochroniarze nie dysponowali bynajmniej fizjonomiami uczestników niedzielnego kółka różańcowego.
– Troszkę za gwałtownie – mruknął Wieszczycki, gdy stanął na nogach i wygładził nieco zmiętą marynarkę.
– Zgasło światło, panie prezesie. Byłem przekonany, że to atak -usprawiedliwiał się ochroniarz, który go wywrócił.
– Za to ci płacę – gołym okiem można było dostrzec, że maska dobrego wychowania i uprzejmej obojętności nie będzie na razie w użyciu. Gospodarz zaczynał być zły. – Zabierz im broń – warknął w stronę odźwiernego.
Mężczyzna podszedł ostrożnie do obu policjantów, uważając, by nie znaleźć się na linii strzału człowieka na schodach. Wyłuskał glocka z dłoni Jakuba, potem to samo zrobił z bronią Krzeptowskiego. Cofnął się o krok.
– Wstać – polecił. Obaj policjanci niechętnie i z ociąganiem spełnili polecenie. Ochroniarz zaczął fachowo i systematycznie przeszukiwać Jakuba.
– Jest pan zadziwiającym człowiekiem, nadkomisarzu – powiedział Wieszczycki, podchodząc. – Sądziłem, że mimo pana brawury będzie się pan raczej trzymał na dystans. Że uzna pan względną równowagę sił.
– Równowagę sił? – Jakub otrząsnął się już z zaskoczenia i zaczął myśleć. – Nie wiem, o czym pan mówi.
– Och, doskonale pan wie – machnął ręką rozmówca.
Jakub poczuł, że ręce ochroniarza, które metodycznie przeszukiwały każdy fragment ubrania, zatrzymały się. Co było zresztą absolutnie do przewidzenia. Po sekundzie zaczęły manipulować z ożywieniem, po czym wyciągnęły na światło dzienne mikrofon na krótkim kablu, podłączony do miniaturowego nadajnika.
– Miał to, panie prezesie – oznajmił ochroniarz. Satysfakcja z dobrze wykonanej roboty była w jego głosie doskonale słyszalna. – Podsłuch – dodał na wszelki wypadek.
Wieszczycki spochmurniał. Być może do tej pory uznawał, że uda mu się tę cześć meczu rozegrać według własnego scenariusza. Podsłuch w kieszeni jednego z gości nadawał całemu zajściu, a także nieoczekiwanej wizycie zupełnie nowy sens.
Jakub w tym czasie walczył z natłokiem sprzecznych myśli.
Wściekłość: w wyniku głupiego przypadku, jakim była awaria prądu – spodziewana przecież, Wicherek przewidywał takie konsekwencje – sprawy wymknęły się spod kontroli.
Szansa: Wieszczycki i jego ekipa zareagowali nerwowo, być może myśląc, że wyłączenie prądu jest działaniem celowym, dezorganizującym i osłabiającym obronę przeciwnika. Wieszczycki niemal się odkrył. Nie powiedział co prawda nic obciążającego, ale jego zachowanie wyraźnie świadczyło, że od początku nie traktował wizyty tych akurat policjantów jako czystego przypadku.
Na razie: pozostawało tylko stać bez ruchu (dwie lufy wycelowane w człowieka to całkiem dobry powód, by nawet głębiej nie westchnąć) i czekać na rozwój wypadków.
Ktoś coś mówił o rozwoju wypadków?
Huk był ogłuszający i wszechogarniający. Poraził zmysł słuchu na równi z oślepiającym błyskiem. Jakub upadł na podłogę półprzytomny. Jak przez mgłę widział tarzających się w męce strażników i samego Wieszczyckiego, pękające od wybuchów szyby i drzwi wejściowe (eksplozje były na tyle mocne, by poradzić sobie ze zbrojonym szkłem okien oraz z ozdobnymi drzwiami wzmocnionymi kilkumilimetrową stalową blachą, a na tyle słabe, by nie zrobić krzywdy nikomu, kto stał choć metr dalej), biało odziane postacie, niewyraźne i mgliste w żółtawym blasku awaryjnego oświetlenia. Słyszał kilka okrzyków (Bóg świadkiem, ciężko wyczuć, kto krzyczał i na jaki temat), kilka strzałów (to samo), kilka przekleństw i okrzyków bólu, kilka krótkich, stłumionych (awaria słuchu?) serii z pistoletów maszynowych.
A potem wszystko ucichło.
Jakub nie bardzo zdawał sobie sprawę, ile trwało jego wylogowanie z rzeczywistego biegu wydarzeń. Gdy Dreszer powiedział mu potem, że wszystko zajęło około dwóch minut, wzruszył ramionami. Jak dla niego równie dobre były dwie godziny. Albo dwie doby. Ale z braku lepszej opcji, uwierzył generałowi na słowo.
Atak wydzielonego oddziału Grupy Reagowania Operacyjno-Mobilnego zakończył się całkowitym sukcesem. Atakujący nie ponieśli strat. Obrońcy, zaskoczeni i zdezorientowani, w większości niezdający sobie sprawy, że są atakowani (takie działania są podstawą operacyjną GROM-u), zanotowali na swoim koncie dwóch zabitych i dwóch ciężko rannych. Jedyny poważniejszy opór stawił strażnik przebywający w piwnicy. Zajęty był uruchamianiem generatora (żeby być precyzyjnym: generator uruchamiał się sam, ale strażnik miał na liście swoich obowiązków sprawdzenie, czy niczego nie brakuje, czy kanał wentylacyjny odpowiedzialny za odprowadzenie spalin funkcjonuje prawidłowo i czy paliwo dociera swobodnie do gaźnika urządzenia).
Usłyszawszy na górze huk spowodowany eksplozjami granatów hukowych (rozpoznał je bez pudła, sam posługiwał się nimi podczas kilkunastu akcji bojowych, będących ozdobą jego bogatego wojennego życiorysu), sięgnął po wiszący u pasa pistolet i ostrożnie wyjrzał zza rogu korytarza. Na tyle wcześnie, by zauważyć wpadającego w próg żołnierza (bez dwóch zdań wyszkolonego żołnierza, co do tego ochroniarz nie miał żadnych wątpliwości; sam atakował w ten sposób wcale nie tak dawno), i na tyle późno, by zdążyć oddać tylko jeden celny strzał. Kula uderzyła napastnika w środek kamizelki i odrzuciła na ścianę; niestety (z punktu widzenia obrońcy niestety), napastnik miał towarzysza. Towarzysz strzelił znacznie bardziej skutecznie – wszystkie trzy kule z krótkiej serii znalazły drogę do celu. Strażnik osunął się, znacząc ścianę krwawym śladem biegnącym z góry na dół.
Na wyższych kondygnacjach trwała tymczasem nerwowa krzątanina. Cztery dwójki operatorów przeszukiwały willę. Oprócz trzech unieszkodliwionych ochroniarzy na dole i jednego zabitego w piwnicy, na górnych piętrach znaleziono tylko jednego zmoczonego ze strachu człowieka, który nie wyglądał na ochroniarza; mówiąc szczerze, wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy.
Najbardziej pieczołowicie zajęto się gospodarzem. Jeszcze na wpółprzytomny został skrępowany, starannie przeszukany i zamknięty w jednym z pokoi na parterze. Metr dalej stał jeden z żołnierzy i nie spuszczał z niego oka. Ochroniarze zostali rozdzieleni i również umieszczeni w pokojach pod strażą – Co się właściwie stało? – zapytał Krzeptowski. Zdecydowanie szybciej od Jakuba wrócił do formy. Razem z Dreszerem siedzieli w saloniku, zajmując zestaw wypoczynkowy wart trzy ich roczne pensje razem wzięte.
– Wysiadło zasilanie w całej okolicy, być może nawet w połowie Warszawy. Należało się tego spodziewać. I tak się dziwę, że ta przestarzała infrastruktura wytrzymała aż tyle. Oni zareagowali nerwowo. Po znalezieniu u pana – skinął głową w stronę nadal kiwającego się Tyszkiewicza – podsłuchu, wiedzieli już, że to nie żadna rutynowa wizyta (wiedzieli już od początku, ale Tyszkiewicz nie zdradzał Dreszerowi kulisów akcji). Może mieli ustalone procedury na taką okoliczność.
– Jak weszliście?
– Tajemnica szefa kuchni – Dreszer nawet się nie uśmiechnął. – Największym problemem było ominięcie instalacji alarmowej zamontowanej w ogrodzie. Częściowo pomógł nam śnieg. Reszta to rutyna. Co robimy dalej?
– Przesłuchamy tych ludzi – odezwał się Tyszkiewicz. Mówił cicho, z wyraźnym trudem. – Czy tu jest jakaś piwnica?
– Jest. Nawet całkiem obszerna.
– Dobrze. Chcę przesłuchać Wieszczyckiego. Komisarz Krzeptowski zajmie się ochroniarzami.
– Jest jeszcze to zasikane nieszczęście na górze – powiedział Dreszer. – Wygląda jak sekretarz pana domu. Albo ktoś w tym rodzaju. Może być cennym źródłem informacji.
– Dobrze, zajmiemy się nim. Czy pana ludzie mają doświadczenie w przeszukiwaniu obiektów pod kątem znajdowania informacji lub dowodów rzeczowych?
– Trzech przyszło z policji – Dreszer wzruszył ramionami. – Ale wszyscy są uważni i inteligentni, więc jeżeli powie pan, czego mają szukać, znajdą to.
– Sam nie wiem – Tyszkiewicz wzdrygnął się. Adrenalina opadła, zaczęło mu doskwierać zimno. – Mają szukać dowodów przestępczej działalności.
– Rozumiem – nieruchoma twarz generała nie pozwalała poznać, co tak naprawdę ukrywa się za tą maską. – Mamy przestępcę, a nie mamy dowodów.
– Mamy potencjalnego przestępcę – podkreślił Tyszkiewicz. – I tak już złamaliśmy prawo. Powiedzmy, że mamy uzasadnione podejrzenia. Dobra, dość gadania. Proponuję, aby pana ludzie pod komendą komisarza przeszukali całą nieruchomość.
41.
Mężczyzna nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Henio zaczął wiercić się niespokojnie.
– Może poszła do kibla – powiedział. Wyższy z mężczyzn spojrzał beznamiętnie.
– Gdzie?
Henio wskazał brodą koniec korytarza.
– Może pan iść. To na razie tyle – mężczyzna poklepał Niespodzianego po ramieniu i razem z towarzyszem ruszył w stronę toalet.
42.
Jadwiga poczuła, że musi zrobić przerwę. Od rana pracowała bez wytchnienia, na najwyższych obrotach. Obraz śledztwa zmieniał się kilkakrotnie, jednak w końcu ustabilizował się. Konkrety układały się w logiczną całość.
Zamknęła pokój na klucz i poszła do toalety. Wewnątrz było pusto i zimno, pachniało środkiem odkażającym. Zamknęła się w jednej z kabin i usiadła na sedesie.
Powoli zaczęły do niej docierać konsekwencje dzisiejszych odkryć i nieprawdopodobna ilość pracy, która czekała kogoś, kto zostanie wyznaczony do poprowadzenia oficjalnego śledztwa, w którym zabójstwo Wicherka, a także porwania Heleny i Smotrycza będą tylko jednym z wielu elementów.
Na czele stało zabójstwo prezydenta…
…usłyszała skrzypnięcie. Nie był to zwykły dźwięk towarzyszący otwieraniu drzwi; ktoś starał się uniknąć hałasu. Mimo to usłyszała szelest ubrania i mlaskanie mokrych butów na ceramicznych płytkach podłogi. Kroki były ciężkie, należały zdecydowanie do mężczyzny… Jadwiga, najciszej jak mogła, wstała i podciągnęła spodnie. …raczej dwóch mężczyzn, poruszających się cicho i ostrożnie.
Delikatnym ruchem zaczęła wyciągać pistolet, gdy ktoś szarpnął za klamkę jej kabiny. Wstrzymała oddech.
– Aspirant Jadwiga Stec? – usłyszała.
– Kto pyta? – odparła po chwili.
– Nadkomisarz Leszek Antoniewicz, Centralne Biuro Śledcze.
Zdumienie odebrało jej mowę.
43.
Major Jan Tolak po wyjściu od informatyka poczuł, że kręci mu się w głowie. Szczerze? Powinien się położyć i przespać, przykryty ciepłą kołdrą. Dwie godziny snu i być może choć trochę odpuściłyby te cholerne dreszcze, a myślałoby mu się klarowniej. Konkretnie: w ogóle by mu się myślało.
Informacje odczytane z twardych dysków (precyzyjnie: pierwsza partia informacji z jednego zaledwie dysku) stanowiły przełom. Przedstawiały setki faktów, zarejestrowanych zdarzeń, poszczególnych operacji. Już w tej chwili można dojrzeć mechanizmy, motywacje i sprawców.
– Wy to jesteście ambitni – usłyszał.
Oficer dyżurny. Zrobił sobie chwilę przerwy.
– My? To znaczy kto? – zdziwił się Tolak. Nie chciało mu się rozmawiać.
– Ten wasz zespół. Niby święta i cholerna zamieć, a wszyscy w robocie.
– Nie wszyscy, tylko Jadwiga i ja. – I Henio Niespodziany.
– Henio jest na dyżurze – Tolak pokręcił głową. Musiał, naprawdę musiał się położyć.
– Na jakim dyżurze? – zdziwił się oficer. Wyglądało na to, że zupełnie szczerze. – Nie ma go w grafiku.
– Jak to nie ma?
– Normalnie. Ma wolne. Bodajże do Nowego Roku. A nie dość że się zjawił, to jeszcze jacyś faceci z cebeesiu do niego przyszli.
– Z cebeesiu? – zapytał Tolak, przeciągając ostatnią sylabę. W jednej chwili przypomniał sobie samobójstwo naczelnika, urwanie kontaktu z centralą, film przedstawiający domniemanego zabójcę prezydenta, listę płac z dysku… – Nie wiesz, gdzie poszli?
– No, chyba do was, tak mi się zdaje.
– Kurwa mać – krzyknął Tolak i zaczął biec. Po drodze wyszarpnął pistolet.
44.
Krzeptowski wybrał numer Jadwigi. Gdy rozmawiał z nią ostatnio, prosiła, by zadzwonił za jakiś czas, bo coraz więcej fragmentów układanki zaczyna do siebie pasować, więc, powiedzmy za godzinę lub półtorej, będzie najpewniej czekała na niego następna porcja informacji. No więc dzwoni.
Niestety, choć sygnał brzmiał w słuchawce tak wyraźnie, jakby nie było żadnych cholernych anomalii pogodowych, nikt nie odbierał.
Gdy włączyła się poczta głosowa, zostawił wiadomość. A potem, tknięty złym przeczuciem, popadł w ponurą zadumę.
45.
Komórka w kieszeni Jadwigi rozdzwoniła się niespodziewanie. Jej właścicielka aż podskoczyła. Trzymała już w ręku pistolet, zastanawiała się nad odpowiedzią gościowi z cebeesiu, jednocześnie chciała odebrać połączenie. Wiedziała przecież, kto może dzwonić. Kto na pewno dzwoni. Kto pomoże…
W akompaniamencie trzasku pękającego drewna drzwi otworzyły się gwałtownie i uderzyły ją w klatkę piersiową. Kopnięcie musiało być silne, uderzenie pchnęło Jadwigę na ścianę i pozbawiło tchu. Pistolet wyleciał jej z ręki i spadł gdzieś za sedesem. Druga ręka, uwięziona w kieszeni z komórką, nie zdążyła w niczym pomóc. Jadwiga ujrzała wysokiego mężczyznę, który trzymał w ręku najlepszy argument za tym, by zastygnąć w bezruchu i nie próbować wzywać pomocy, ani żadnej z tych cwanych rzeczy, o których czyta się w sensacyjnych książkach.
Argument ów miał kaliber dziewięć milimetrów i siedemnaście naboi w magazynku.
46.
Tolak szarpnął za klamkę. Zamknięte. Nacisnął jeszcze raz. Z tym samym skutkiem. Zawahał się przez moment. Gdzieś w oddali usłyszał dzwonek komórki. Potem jeszcze jeden. Dźwięku nie sposób było pomylić z żadnym innym: to kiczowate plumkanie wydobywał z siebie aparat Jadwigi, z czego zresztą była bardzo dumna. Nikt nie odbierał. Dziwne, Jadwiga była na gorącej linii z tym pieprzonym góralem, jedli sobie z dzióbków przez cały dzień, co zresztą pod koniec dnia zaczęło majora przyprawiać o mdłości. Być może wyszła do toalety i zabrała ze sobą komórkę. Może nie odbiera, bo jest zajęta tym, co z reguły robi się w ubikacji; a może…
Gości z cebeesiu nie było nigdzie widać, od drzwi pokoju natomiast wprost do toalet prowadziły podwójne śnieżne ślady…
Ruszył biegiem. Miał na nogach ciężkie zimowe buty, ze specjalnie wzmacnianą podeszwą. Nie był zatem cichy ani specjalnie szybki. Cel osiągnął jednak po kilku sekundach. Przez drzwi usłyszał kolejny dzwonek komórki, a chwilę potem potężny trzask, jakby wyłamywanego drewna. Nacisnął klamkę. Ktoś zablokował drzwi od wewnątrz. Cofnął się o krok i trzymając wysoko pistolet obiema rękoma, kopnął z całej siły tuż poniżej zamka.
Zabolała go noga, ale drzwi były out, poddały się bez dalszych dyskusji. Rąbnęły z hukiem o ścianę.
Naprzeciwko (jeden w półobrocie; obaj broń w rękach) dwaj wysocy mężczyźni w długich płaszczach, niczym z jakiegoś hollywoodzkiego demobilu. Ten odwrócony właśnie naciskał na spust.
Huk wystrzału zagrzmiał gromowo w małym pomieszczeniu. Kula przeleciała może o centymetr od twarzy Tolaka i odłupała solidny kawał tynku gdzieś za jego plecami. Mężczyzna nie zwykł chybiać z tej odległości, toteż zdumienie na ułamek sekundy zwolniło jego reakcję. Przesunął lufę odrobinę w prawo…
Tolak strzelił dwukrotnie. Kule trafiły mężczyznę w pierś i pchnęły w kierunku drugiego, który stał bokiem do drzwi. Obaj stracili równowagę i upadli, pistolet poleciał w kąt pomieszczenia.
Tolak postąpił krok do przodu i wycelował w głowę drugiego mężczyzny.
– Daj mi tylko pretekst – wycedził przez zęby. – Chętnie sobie jeszcze postrzelam.
Facet ani drgnął. Jadwiga z głośnym westchnieniem opadła na kolana i zaczęła drżeć.
47.
W końcu zrobiło się naprawdę zimno.
Helena przeniosła Zosię na swoje łóżko – dziewczynka była całkowicie bierna, zamknięta w apatii, Helena, patrząc na nią, miała nieustanne kłopoty z przełknięciem śliny i ochotę na płacz – i okryła kocami siebie i dziecko. W końcu zdołała się rozgrzać. Palące się non stop światło nie pomagało zasnąć, ale mimo to zapadła w sen. Obudziła ją, paradoksalnie, ciemność. Otworzyła oczy, ale nie zobaczyła nic. Pomyślała, że jeszcze śpi, ale ciche pomrukiwanie Zosi i ciepło jej drobnego ciała uświadomiły jej, że to już nie sen.
Dziwne.
Do tej pory okratowana i zabezpieczona przed stłuczeniem żarówka non stop rozświetlała celę. Nowe porządki?
Nie zdążyła się nad tym głębiej zastanowić, gdy usłyszała huk dochodzący gdzieś z góry. Był przytłumiony i głuchy, ale na tyle silny, by wstrząsnąć ścianami piwnicy. Stalowa rama łóżka zabrzęczała krótko. Echo eksplozji jeszcze brzmiało jej w uszach, kompletna ciemność wspomagała wyobraźnię w podsuwaniu coraz to bardziej fantastycznych rozwiązań (Awaria? Atak przybywającej na odsiecz kawalerii?), ale Helena nie należała do osób, które poddają się panikarskim nastrojom. Przemogła się, zwalczyła chęć wydostania się żołądka przez gardło, wysunęła się spod koca, dbając, by Zosia pozostała przykryta, w ciemności wymacała buty, założyła je, po czym powoli, wyciągając przed siebie ręce, poszła w stronę drzwi.
Wyczuła je po czterech krokach, były zimne i przykre w dotyku. Stanęła w taki sposób, by osłoniły ją, w razie gdyby ktoś chciał wejść do pomieszczenia. Gdy będzie to ktoś z ochrony, no cóż, może nadarzy się sposobność, by zaskoczyć go, obezwładnić i poszukać okazji do ucieczki. Gdyby to jednak było wybawienie…
Wydawało jej się, że słyszy głosy rozmowy. Zaraz potem, ze znacznie bliższej odległości dobiegł chrobot, jakby gigantycznego kornika. Coś cicho skrzypnęło. Kroki? Czy zasilana paniką wyobraźnia?
Przez jakiś czas nie działo się nic.
Dlatego następny huk, który targnął piwnicą, znacznie mocniejszy i bardziej donośny niż poprzedni, mocno ją przestraszył. Tym głębsza była cisza, która po nim zapadła. Po trudnym do określenia, ciągnącym się w nieskończoność czasie usłyszała strzał, potem znowu huk, jakby bliższy i jeszcze głośniejszy. A jeszcze później kroki, ostrożne, lekkie, pełne wahania.
Ktoś poruszył klamką. Helena zastygła.
– Kto tam? – zapytała w końcu.
Cisza.
– Kto tam? – powtórzyła.
– Odsuń się pod ścianę – usłyszała. Ten głos sprawił, że zadrżała i z trudem powstrzymała się od krzyku. Opanowała się na tyle, by przytulić plecy do zimnego tynku, o dwa metry od drzwi. Usłyszała terkot, trzask rozdzieranego metalu i drzwi uchyliły się. Do piwnicy wpadła smuga światła. Jednocześnie z zewnątrz dobiegł odgłos upadającego na podłogę ciała.
Helena przez chwilę naprawdę nie wiedziała, co czynić dalej. Z jednej strony głos był znany, należał do Zuzanny, upragnionej i oczekiwanej kawalerii – jednego z wariantów przybywającej z odsieczą kawalerii, chcąc być precyzyjnym – z drugiej odgłos upadającego ciała był aż nadto dobrze rozpoznawalny i dobitny.
Czy za Zuzanną zszedł do piwnicy ktoś jeszcze, pozbawił ją przytomności i czeka na rozwój wypadków? Czy Zuzanna oberwała rykoszetem? -
Wpadająca do piwnicy pozioma smuga światła nie zmieniała położenia. Nie było słuchać żadnych podejrzanych hałasów, szurania butów, stłumionego oddechu, szelestu ubrania. Jeżeli w korytarzu ktoś się czaił, był niezwykle cierpliwy i umiał czekać.
W odróżnieniu od Heleny.
Ostrożnie, starając się nie patrzeć w kierunku źródła światła, by nie odzwyczajać wzroku od ciemności, podeszła do drzwi. Powoli, bardzo powoli wyjrzała. Zobaczyła leżącą na ziemi latarkę przymocowaną do pistoletu maszynowego. A w głębi, w niemal całkowitej ciemności, leżące bezwładnie ciało.
Przez chwilę wpatrywała się w dal, w głąb korytarza. Ale pomimo wytężania wzroku i naprawdę uważnego nasłuchiwania, nie dostrzegła ani nie usłyszała nikogo. Ostrożnie podeszła do leżącego na gołym betonie ciała. Przekręciła je na plecy. Ostrożnie zdjęła kominiarkę. W niewyraźnym świetle nadal świecącej do środka jej więzienia latarki dostrzegła to, czego się spodziewała; bladą, nieruchomą, kochaną twarz Zuzanny.
Następnych dziesięć minut Helena spędziła niezwykle pracowicie. Zaciągnęła Zuzannę do swojej celi i ostrożnie ułożyła na łóżku obok Zosi. Z niemałym trudem zdjęła zamarzniętą na kość puchówkę i obie kamizelki. W pomieszczeniu było naprawdę zimno, zadbała zatem, by zarówno dziecko, jak i matka były dobrze okryte grubą warstwą koców. Zuzanna oddychała płytko, puls miała słaby, ale regularny.
Następnie, trzymając niewprawnie broń i posługując się nadal świecącą latarką, wyszła po schodach na górę. Dwaj leżący w holu wejściowym ochroniarze odzyskali przytomność, więzy jednak pozwalały im tylko kląć i złorzeczyć; najwyraźniej nie stanowili zagrożenia. Helena obeszła ich szerokim łukiem. Po kilku krokach natknęła się na trzeciego, martwego strażnika. Poczuła, że robi jej się niedobrze. Nadal nie dotykając niczego, w kilka minut zlustrowała cały dom. Nie znalazła nikogo więcej. Ze strony wroga wewnętrznego zagrożenia nie było.