Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 27 страниц)
W stróżówce usytuowanej na wprost zamkniętych na głucho drzwi wejściowych żywego ducha – najpewniej rezydowali w niej dwaj ochroniarze, których załatwiła na pierwszym piętrze. Po lewej recepcja, prosta, nowoczesna i niezbyt kosztowna. Za recepcją drzwi otwarte na oścież. Na wprost sala konferencyjna i krótki korytarzyk z trzema czy czterema drzwiami. Jedne z nich wykonane ze stali i zaopatrzone w kontrolę dostępu.
Zuzanna stwierdziła, że forsowanie ich zajmie zbyt wiele czasu. Strzeliła do dwóch kamer umieszczonych w recepcji, po czym pobiegła na górę. Mężczyzna przywiązany do bariery już nieco oprzytomniał, choć wyglądał, jakby za chwilę miał zwymiotować.
– Kod dostępu do drzwi na dole – powiedziała cicho.
Mężczyzna spojrzał na nią rozmazanym wzrokiem.
– Kod dostępu.
Nic.
Przytknęła lufę do płatka ucha i strzeliła. Kula odbiła się od ściany i poleciała w górę schodów, a mężczyzna wrzasnął w udręce. Szarpnął się, ale plastikowa taśma trzymała mocno.
– Kod dostępu.
– Sześć, osiem, dwa, cztery, krzyżyk.
– Ilu ludzi tam na dole?
– Nie wiem.
Przytknęła lufę do lewego łokcia. Oczy mężczyzny rozszerzyły się jeszcze bardziej.
– Ilu?
– Trzech. Może czterech.
– Uzbrojeni?
– Nie. Technicy.
Uderzyła go kolbą w głowę i pozbawiła przytomności. Wkrótce okaże się, ile warte są informacje wymuszone bólem i strachem.
Ponownie zeszła do recepcji. Odetchnęła kilka razy i ruszyła w stronę stalowych drzwi. Teraz zaczynała się właściwa część występu.
Wstukała szybko kod i z ulgą skonstatowała, że dioda zmienia kolor na zielony przy akompaniamencie lekkiego trzasku elektrycznego zamka. Uchyliła ostrożnie drzwi i wrzuciła, najdalej jak mogła, dwa granaty hukowe. Podwójna eksplozja zatrzęsła murami, Zuzanna usłyszała ją lepiej niż dobrze, i to pomimo tkwiących w uszach stoperów. Wyciągnęła je, odczekała sekundę i wskoczyła do środka.
Schody biegły ostro w dół. Zeszła na poziom minus jeden. Pomieszczenie było słabo oświetlone, co utrudniało dokładne rozpoznanie jego topografii, wydawało jej się, że stoi w dość sporej hali, gęsto zastawionej roboczymi blatami z ustawionymi na nich komputerowymi ekranami. Usłyszała charkot i kaszel, zrobiła dwa kroki w przód i niemal potknęła się o leżącego na betonowej podłodze mężczyznę. Skrępowała go i ruszyła dalej. Po kilku krokach natknęła się na następnego, nieprzytomnego. Temu również skuła ręce i nogi. Doszła do przeciwległej ściany i ruszyła w lewo. Doszła do drzwi. Uchyliła je. Nikogo.
Kolejne pomieszczenie było zamknięte. Dobiegał stamtąd szum wentylatorów. Serwerownia?
Obeszła jeszcze raz całe pomieszczenie. Strażnik na górze mówił o trzech, czterech technikach. Natknęła się na razie na dwóch. Kłamał, był źle poinformowany albo ona coś przeoczyła.
Cofnęła się na schody. Stamtąd również nie prowadziły żadne drzwi. Zajrzała do dwóch gabinetów. W drugim przyjrzała się szafie. Pchnęła ją w bok. Bingo. Najwyraźniej ktoś ufał na tyle elektronicznym zabezpieczeniom i strażnikom, że nie uznał za stosowne lepiej ukryć przejścia. Krótki korytarzyk i tylko jedne drzwi na końcu. Podeszła do nich ostrożnie, stwierdzając, że jest obserwowana przez kamerę umieszczoną w szklanej półkuli zawieszonej pod sufitem. Drzwi były zamknięte. Odsunęła się, stanęła z boku i strzeliła w okolice zamka. Kule wyrwały go razem z fragmentami drewnianej konstrukcji. Kopniakiem otworzyła drzwi i wrzuciła kolejny, ostatni już granat. Huk wstrząsnął murami piwnicy, sypnął kurzem i ceglanym pyłem.
Po sekundzie wpadła do pomieszczenia.
Przez te cholerne stopery nie usłyszała strzału. Po prostu poczuła potężne uderzenie w okolicach klatki piersiowej; nim straciła przytomność, ujrzała nad sobą pochylającą się twarz. Mogłaby przysiąc, że już ją kiedyś widziała, ale nie była w stanie sobie przypomnieć gdzie. Może później, obiecała sobie. Jak będę w lepszej formie.
– Grzeczna dziewczynka – powiedział Jurij Fomin. Wyjął z uszu stopery i z wdzięcznością spojrzał na zaimprowizowaną z biurka i szafy barykadę, która pozwoliła mu przetrwać wybuch granatu. – Sama przyszła do tatusia.
15.
Po zakończeniu rozmowy Jakub siedział odrętwiały. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Trzymał w ręku słuchawkę i patrzył bezmyślnie przed siebie; nie docierały do niego prośby ani pytania komisarza.
Krzeptowski w końcu machnął ręką i sam dokończył przeszukiwanie mieszkania; nie osiągnął żadnych wartych odnotowania rezultatów. Następny kwadrans spędził na przepytywaniu sąsiadów. Z równym skutkiem mógł w tym czasie oglądać telewizję. Nie dowiedział się niczego. Ewentualni porywacze byli niczym duchy.
Wrócił do mieszkania i łagodnie pociągnął Jakuba za rękaw. Tyszkiewicz wstał i bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Echo mechanicznych kroków odbijało się od ścian.
Gdy zeszli na dół, w milczeniu odkopali ratrak, w milczeniu długo rozcierali policzki, w milczeniu wsłuchiwali się w warkot silnika. Widoczność poprawiła się, może było nawet nieco jaśniej. Śnieg padał drobnymi płatkami, powietrze jakby zastygło w bezruchu. Termometr wskazywał czterdzieści jeden stopni poniżej zera, ale mógł się mylić. Gdy przechodzili od klatki schodowej do maszyny, a potem próbowali ją odkopać – ogółem spędzili na powietrzu może sześć minut – mieli wrażenie, że krew zastyga im w żyłach.
Ruszyli w stronę Pałacu Mostowskich. Krzeptowski nawet nie bardzo wiedział, o co zapytać ani co powiedzieć, uznał więc, że się w ogóle nie będzie odzywał. Wystarczył rzut oka na twarz Jakuba: zaciętą, wściekłą, a jednocześnie skupioną.
Rzeczywiście, Tyszkiewicz był zły i zmartwiony. Telefon od porywacza wprawił go w drżenie; zdawał się mówić, że mężczyzna po drugiej stronie linii doskonale panuje nad sytuacją i trzyma wszystkie najważniejsze karty w ręku.
Wiedział, że musi zacząć myśleć. Założył słuchawki i zaczął odsłuchiwać nagranie. Gdy się skończyło, kliknął przyciskiem i odsłuchał jeszcze raz. A potem jeszcze. Słowa wymienione z Heleną pomijał; sprawiały tylko ból. Skoncentrował się na komputerowo zniekształconym głosie mężczyzny.
Minęli Ogród Saski, wyglądem przypominający górskie pasmo na Księżycu. Część drzew wywrócił wiatr. Część runęła pod ciężarem śniegu. Ostatnie stały jeszcze, upodabniając się do gigantycznych kul cukrowej waty.
Jechali przez miasto wymarłe.
Jakub przesłuchał nagranie od początku, łącznie z krótką wymiana zdań z Heleną. Coś mu nie dawało spokoju. Coś było nie tak.
– Zatrzymaj – powiedział nagle. Zdjął słuchawki i patrzył na towarzysza rozszerzonymi oczami.
– Słucham? – Krzeptowski z trudem ocknął się z zamyślenia, ale posłusznie skręcił ku poboczu; nader względne pojęcie w panujących warunkach; po czym gwałtownym szarpnięciem zatrzymał pojazd. Zmniejszył obroty pracującej z całą mocą dmuchawy. Zrobiło się nieco ciszej.
– Co?
– Lena chciała mi coś przekazać. Posłuchaj.
Wyjął słuchawki z aparatu, ustawił głośność na pełny regulator i włączył przycisk odtwarzania.
– …To dobrze. Nie martw się o mnie, mam dobre warunki. Przyrzekasz, że nie będziesz?
– Co nie będę?
– Martwił się. Są inne osoby, o które trzeba się martwić, ale ze mną naprawdę wszystko okej.
Dźwięk. Jakby kilka niewyraźnych sylab wypowiedzianych przez małe dziecko.
– Lena…
– Muszę kończyć. Całuję. Ktoś jeszcze chciałby z tobą porozmawiać. U nas straszny wiatr. Pa.
– Lena.
Pstryknął przyciskiem i nagranie ucichło.
– Słyszałeś?
– Słyszałem.
– Są dwie rzeczy. Po pierwsze ten dźwięk w tle.
– Nie bardzo mi się kojarzy.
– A mi owszem. To dziecko.
– Dziecko? – Krzeptowski kliknął przyciskiem i ponownie odsłuchał fragment, który rozbrzmiewał przed chwilą. – Możliwe – powiedział, gdy głosy umilkły.
– To nie jest zwykłe dziecko. Myślę, że to córka Zuzanny.
– Zuzanny? – Krzeptowski pokręcił głową. Łamigłówka była już i tak wystarczająco skomplikowana, bez żadnych dodatkowych elementów. – Co tam robi dziecko Zuzanny?
– Oczywiście mogę się mylić, nie widziałem tej dziewczynki na oczy, znam ją tylko z relacji Leny. Powiedziała, że dziecko nie mówi, tylko wokalizuje, wypowiada pojedyncze sylaby, jak niemowlak. „Da, da, be, be” te rzeczy. I tak mi się skojarzyło. Zwłaszcza, że Lena mówi o innych osobach, o które należy się martwić. Jakby chciała mi zwrócić na coś uwagę.
– To by znaczyło – Krzeptowski zamknął oczy – że ktoś na całego dobrał się do zespołu. Do ciebie poprzez Lenę, do Zuzanny poprzez córkę, do Smotrycza. Zostaje tylko Jadwiga, Henio i ja.
– I Tolak.
– I Tolak.
– Rozumiem, że ten ktoś chce mieć na nas wpływ. Po co porywa dodatkowe osoby, skoro ma mnie w ręku?
– Może Smotrycz nadepnął mu na odcisk swoimi poszukiwaniami. W sprawie Zuzanny.
– To dlaczego porwał córkę Zuzanny?
– Wiesz, jak to jest. Jeżeli jest w coś umoczona, chciał mieć na nią trzymanie. Może zaczęła brykać.
– Albo nie jest wcale umoczona, tylko wpadła na coś, niezależnie od nas. Znasz ją. Nie lubi dzielić sie sukcesami.
– Wiem. To wszytko spekulacje. Mówiłeś o dwóch rzeczach. Co z tą drugą?
– Wiatr.
– Proszę?
– Pamiętasz, co powiedziała Lena? Na końcu?
– Coś o wietrze.
– No właśnie. Kiedyś namalowała obraz. Genialny. Chciałem koniecznie, żeby został u nas. Nazwałem go „U nas straszny wiatr”. Pogoda wtedy była paskudna, wiało jak cholera.
– No i?
– Helena się nawet zgodziła, ale jej agent uparł się, żeby go wystawić na sprzedaż. I poszedł, za kupę forsy, tyle że pod tytułem „Nieuchwytny”.
– Nadal nie kojarzę.
– Helena po prostu chciała mi dać do zrozumienia, kim jest porywacz – Jakub spojrzał Krzeptowskiemu prosto w oczy. – Miała do dyspozycji tylko kilka sekund i nie mogła mówić otwarcie. Zakładam, że rozpoznała porywacza i w ten sposób powiedziała, kim jest. A ja wiem, jak go znaleźć.
– No?
– Muszę wykonać telefon. Problem polega na tym, że numer, który mnie interesuje, jest zapisany na karcie SIM w mojej komórce.
– Nie skopiowałeś książki telefonicznej?
– Nie miałem głowy. Mimo to muszę mieć ten numer.
– Chyba nie chcesz teraz jechać na wieś?
– Nie – Jakub wzruszył ramionami. Wyraz skupienia na twarzy pogłębił się. – Jak sobie nie przypomnę, pojedziemy prosto do tej osoby.
– Spróbuj sobie przypomnieć. Może jej nie być w domu.
– Poważnie?
Krzeptowski puścił mimo uszu ton pytania. Jakub siedział przez chwilę bez ruchu, po czym sięgnął po aparat. Z widocznym wahaniem wybrał dziewięć cyfr.
– Bardzo przepraszam. Widzę, że się pomyliłem. Słucham? Nie, nie robię sobie jaj. Do widzenia.
Pudło.
– Francesca? Nie? Przepraszam. Tak, pomyłka. Do widzenia.
Pudło.
– Ben? – westchnienie. – Cieszę się, że cię słyszę. Co słychać? W porządku? To świetnie. U mnie? To i owo. Chcąc być całkowicie szczerym, potrzebuję twojej pomocy. Teraz. Mogę do ciebie przyjechać?
Bingo.
16.
Benjamin Nathaniel Barlow stanowił wybuchowe połączenie wykwintnych brytyjskich manier, dobrodusznego poczucia humoru i żelaznego, oślego wręcz uporu. Blisko połowę swojego pięćdziesięcioletniego życiorysu starannie ukrywał przed światem. Jakub poznał go rok temu, podczas przyjęcia sylwestrowego, które niemal nie skończyło się śmiercią większości uczestników. Barlow od tej pory twierdził, że razem z Krzeptowskim uratowali życie jego żonie Francesce i w tym stwierdzeniu nie było cienia przesady. Istotnie, gdyby nie obaj policjanci, Ben zostałby wdowcem.
O ile sam uszedłby z życiem.
„Jestem typowym Angolem”, śmiał się przy byle okazji. „Mieszkam w Warszawie, nawet mówię po polsku, mam żonę Włoszkę, właścicielkę pizzerii, a sam handluję chińską porcelaną”. Rzeczywiście, galeria Bena, położona pod jednym z najbardziej prestiżowych adresów w Warszawie, cieszyła się ogromnym powodzeniem. Jej właściciela trudno byłoby jednak nazwać po prostu handlarzem porcelaną. Był kimś więcej: człowiekiem obdarzonym wyrobionym smakiem i poczuciem estetyki, znawcą historii sztuki, kolekcjonerem rzeczy pięknych. Przy tym wszystkim miał, rzecz jasna, częsty wśród przedstawicieli jego narodu, zmysł do biznesu.
Uwielbiał malarstwo Heleny, Jakub podejrzewał, że po cichu admirował również samą Helenę, co wzbudzało zresztą głośno i najczęściej publicznie wyrażane sceny zazdrości odgrywane przez Francescę. Ben znosił wybryki żony z wyrozumiałością zakochanego nastolatka. Kochał ją miłością wielką i w pierwszorzędnym gatunku, nie wahał się jej okazywać – co z kolei, jak na przedstawiciela narodu pełnego powściągliwych dżentelmenów było bardzo nietypowe – i raczej nie dawał powodów do zazdrości. Sympatia do Heleny była czysto platoniczna i stanowiła wyraz podziwu dla jej urody, talentu i osobowości. Ben bardzo dbał o to, by nie przekroczyć granicy, poza którą natknąłby się na nieustępliwego myśliwego w postaci nadkomisarza Jakuba Tyszkiewicza, skrupulatnie strzegącego swego, często wyimaginowanego, terytorium.
Przy tym wszystkim Ben Barlow był człowiekiem poważnie traktującym zobowiązania i dotrzymującym obietnic. „Pamiętaj”, powiedział Jakubowi, gdy obaj leżeli łóżko w łóżko w zakopiańskim szpitalu, lecząc rany postrzałowe i niegroźne co prawda, ale rozległe odmrożenia, „że jestem ci wdzięczny. Gdybyś czegokolwiek kiedyś potrzebował, na przykład jakiejś nieoficjalnej informacji albo bardziej konkretnej pomocy, możesz na mnie liczyć. Wielu rzeczy o mnie nie wiesz. Zająłem się biznesem, ale kiedyś zajmowałem się zupełnie czymś innym. Rozumiesz? Dzwoń bez wahania”.
Jakub wtedy nie przywiązywał wagi do tej deklaracji, pochłonięty walką z bólem i troską o Helenę leżącą dwie sale dalej. Niepotrzebnie zresztą, ponieważ Helena przebywała w szpitalu czysto profilaktycznie. W zasadzie odmroziła sobie tylko koniuszek nosa i to ona opiekowała się Jakubem i Benem, który z kolei bardzo martwił się o Franceskę leżącą piętro niżej na oddziale intensywnej terapii.
Walka o jej życie trwała kilka dni, w końcu Francesca odzyskała przytomność. Ben wyraźnie odżył. Od tej pory obie pary zaprzyjaźniły się bardzo, spędzając razem wiele popołudni i często wyjeżdżając razem na weekendy. Ben nigdy nie wracał do rozmowy w szpitalu, ale Jakub, obserwując go z bliska i mając w podświadomości własne doświadczenia, stwierdził ze zdumieniem, że ten zażywny pięćdziesięciolatek najprawdopodobniej również w młodości był żołnierzem, może nawet wysokiego stopnia. Możliwe też, że miał do czynienia ze służbami specjalnymi. To były ledwie uchwytne rzeczy: szybkie i dyskretne spojrzenia, jakimi Ben lustrował pomieszczenia, do których wchodził, dobór pokoi hotelowych, sposób poruszania się po ulicy czy na otwartej przestrzeni.
Jakub wyczuwał w nim bratnią duszę. Byli ludźmi z tej samej gliny.
– Okej. Dziękuję. Przyjadę ze Staszkiem za… powiedzmy pół godziny. Może czterdzieści minut, o ile mojego środka lokomocji szlag nie trafi, oczywiście. Do zobaczenia.
Rozłączył się.
– Jedziemy na Bielany.
– Do Bena? – Krzeptowski wrzucił bieg, wyjechał na środek drogi i wcisnął mocno gaz. Ratrak szarpnął do przodu i zaczął gwałtownie przyspieszać.
– Owszem.
– Dlaczego akurat do niego?
– Być może będzie mógł pomóc. O ile zechce.
Krzeptowski spojrzał pytająco. Jakub po prostu patrzył przed siebie.
– Tym skurwysynom się wydaje, że trzymają wszystkie sznurki w ręku. Że porywając Helenę, mają mnie w garści. Ale popełnili błąd – powiedział cicho. Jakby do siebie.
– Wiem.
– Wiem, że wiesz. Natomiast mam nadzieję, że oni nie wiedzą. O ile się nie mylę, pomoże nam cholerny przypadek. Ale to taki sam dobry powód, by złapać ich za jaja, jak każdy inny, nie sądzisz?
17.
Obudziła się. Po chwili przypomniała sobie (instynkt podpowiedział jej, że musi zrobić to naprawdę szybko), gdzie przebywa i co się wydarzyło. Siedziała oparta plecami o ścianę, ręce miała skrępowane na plecach, możliwe nawet, że własnymi kajdankami. Bolało ją żebro, z trudem mogła oddychać. Pomyślała obojętnie, że najprawdopodobniej jest złamane; równie obojętnie doszła do wniosku, że w obecnej sytuacji nie ma to żadnego znaczenia.
Na krześle ustawionym o dwa metry od jej celujących w sufit stóp siedział człowiek, którego znała ze zdjęcia. Możyczko. Mogła się założyć, że to Jurij. Dopiero teraz miała okazję mu się przyjrzeć. Krótka charakterystyka:
człowiek stanowczy, skłonny do używania przemocy. Spokojny. Opanowany. O bardzo mocno ograniczonej mimice.
– Dobrze ci szło, prawie do końca – powiedział. Mówił po polsku z silnym akcentem, ale zrozumiale i poprawnie. – Jesteś sprytna. Nie pomyśleliśmy o odśnieżeniu kamer na dachu. Brawo. Skąd znasz ten adres?
Milczała. Nawet nie myślała o stawianiu oporu. Po prostu nie wiedziała, co odpowiedzieć. Konkretnie: nie wiedziała co odpowiedzieć temu człowiekowi.
Jurij westchnął.
– Sądzę, że zdajesz sobie sprawę, że mogę cię zmusić do mówienia. Nie będę miał żadnych oporów i zahamowań związanych z faktem, że jesteś kobietą. To zresztą nawet lepiej, kobietę można złamać szybciej. Więc powiedz mi, jak wpadłaś, gdzie nas szukać?
Pomyślała, że co prawda nie modliła się od bardzo dawna, od niemal trzynastu lat (jakoś nie mogła w sobie znaleźć dość motywacji), jednak najpewniej nadszedł właściwy czas, by zacząć. Próbowała przypomnieć sobie słowa, choćby Ojcze Nasz; miała pustkę w głowie. Żebro kłuło przy każdym oddechu jakby rozpalonym żelazem, ręce zdrętwiały, pistolet w ręku Jurija świecił matowo, a ona nie mogła sobie przypomnieć drugiego wersu. Ojcze Nasz, któryś jest w niebie… Jak to idzie, do cholery?
Opuściła głowę.
Usłyszała szurnięcie krzesła, zamknęła oczy, z zupełnym spokojem próbując wyobrazić sobie, co za chwilę nastąpi. Prąd? Serum prawdy? Bicie? Gwałt?
…
Strzał był bardzo głośny i zaskoczył ją do tego stopnia, że przez ułamek sekundy naprawdę nie wiedziała, co się stało. Poderwała głowę w momencie, kiedy Jurij zrywał się z krzesła. Tuż wcześniej usłyszała, że kula wbija się w ścianę, gdzieś obok niej i nieco powyżej, zignorowała to, błyskawicznie stanęła na nogi (miała je swobodne, Jurij najwyraźniej uznał, że krępując jej tylko ręce i mając w ręku pistolet, całkowicie panuje nad sytuacją) i rzuciła się do przodu, nie zważając na ból.
Jurij oczywiście słyszał ruch, ale zdecydował wpierw stawić czoła bardziej konkretnemu niebezpieczeństwu – człowiek z pistoletem, choć za pierwszym razem spudłował, miał jeszcze dość kul w magazynku, by strzelić co najmniej raz lub dwa, nim Jurij zdoła zlokalizować cel i zneutralizować go – i popełnił błąd, dopuścił bowiem, by Zuzanna znalazła się za jego plecami.
Ciężki, zimowy but zatoczył niewielki łuk i trafił prosto w bok stawu kolanowego Rosjanina. Chrupot miażdżonej kości był nadto wymowny, mężczyzna, jakkolwiek potężny i silny, upadł na podłogę. Dopiero wtedy krzyknął z bólu. Zuzanna wymierzyła drugiego kopniaka i broń poleciała w kąt wraz z kawałkiem oderwanego palca. Jednak Jurij nie zamierzał się poddać. Lewą ręką zagarnął powietrze i złapał Zuzannę za kostkę, po czym mocno szarpnął. Wywróciła się na plecy i niemal straciła przytomność. Żebro zaatakowało z taką samą bezwzględnością jak przeciwnik, po prostu dało jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie takiego traktowania. Zignorowała je, zresztą i tak nie miała specjalnie innego wyboru. Kopnęła drugą nogą w dłoń zaciśniętą na kostce, Jurij krzyknął i poluzował chwyt. Wyszarpnęła uwięzioną stopę, czym prędzej przekręciła się na brzuch, podniosła się do klęku i wstała.
Jurij podniósł się także, choć o sekundę później. Twarz wykrzywiała mu wściekłość. Ciężar ciała starał się utrzymywać na zdrowej nodze. Zrobił krok do przodu i wtedy padł drugi strzał.
Kula tym razem odnalazła cel. Wbiła się w pierś mężczyzny; Jurij osunął się na ziemię. Do wymalowanej nadal na twarzy wściekłości doszły zaskoczenie i ból. Stęknął i zaczął pluć krwią. Próbował wstać, ale bez rezultatu. Po chwili zastygł w bezruchu. Siedział niemal dokładnie w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą Zuzanna próbowała przypomnieć sobie dalsze słowa modlitwy.
Carrie stał w progu z dymiącym jeszcze pistoletem – najprawdopodobniej odebranym strażnikowi, Zuzanna po zrewidowaniu ich w pośpiechu po prostu odłożyła broń na bok, poza pole widzenia skrępowanych ochroniarzy; błąd, który się bardzo opłacił – i walczył z nudnościami. Strzelał do człowieka po raz pierwszy w życiu, w ogóle pierwszy raz trzymał w ręku broń.
Nie tak sobie wyobrażał ten dzień i nie tak wyobrażał sobie spłacenie długu wobec tej dziwnej, nieprzeniknionej kobiety. Czuł, że wtedy na dachu powinien czym prędzej zawrócić i pojechać do domu, pomimo to jakaś przemożna siła wepchnęła go do środka. Zszedł na dół kilka minut po Zuzannie, słyszał odgłosy walki, sam borykał się z narastającą paniką i żołądkiem fikającym koziołki. Minął przytomnych już i wściekle łypiących ochroniarzy przytroczonych do poręczy schodów, poszedł dalej, po czym o mało nie potknął się o strażnika leżącego kondygnację niżej. Niedaleko dostrzegł pistolet. Podniósł go machinalnie, od razu czując się pewniej i z obrzydzeniem stwierdzając, że ten rodzaj atawistycznego poczucia siły sprawia mu przyjemność.
Gdy zszedł do piwnicy, instynktownie poczuł, że coś jest nie tak i Zuzannie grozi niebezpieczeństwo. Najciszej, jak potrafił, podszedł do otwartych drzwi. Zobaczył barczystego mężczyznę siedzącego na krześle z pistoletem w ręku i opartą o ścianę Zuzannę, która wyglądała, jakby spała. Nie miał czasu zastanowić się nad tym, ani nawet pomyśleć, co ma robić dalej, mężczyzna bowiem wstał gwałtownie, odsuwając krzesło i zrobił krok w stronę Zuzanny.
Carrie wycelował w plecy faceta i strzelił, dopiero poniewczasie orientując się, że nawet nie sprawdził, czy pistolet jest odbezpieczony i przeładowany. Odrzut broni zaskoczył go w równym stopniu co huk. Szybko zorientował się, że spudłował. Potem stał jak skamieniały, w panice obserwując rozgrywającą się tuż przed nosem walkę, i w końcu, gdy mężczyzna ponownie się wyprostował, a Zuzanna zeszła z linii strzału, wycelował ponownie, tym razem staranniej, a następnie pociągnął za spust.
Potem zastanawiał się, jakim cudownym sposobem udało mu się nie zemdleć. Gdy napastnik opadł na ścianę i zamknął oczy, charcząc okropnie, nogi się pod nim ugięły i poczuł, że traci kontrolę nad pęcherzem. Zmoczenie spodni było kwestią sekund, mimo wszystko zdołał się opanować.
Zuzanna nie miała czasu mdleć. Wstała, skrzywiła się, bo żebro nie dało o sobie zapomnieć, na wszelki wypadek kopnięciem posłała pistolet Jurija z kąta za drzwi. Stanęła przed Carriem. Chłopak spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Oceniła, że jest na granicy świadomości.
– Dasz radę mnie rozwiązać? – zapytała miękko.
– Słucham? – nie sprawiał wrażenia człowieka, do którego dociera rzeczywistość. Ale próbował się skupić. – Rozwiązać? Postaram się. Rozwiązać? Tak.
Zuzanna zerknęła na Jurija. Nadal bez ruchu siedział pod ścianą. Z wielkiej rany na piersi sączyła się krew, całkowicie pokrywając jasny pulower i spływając na spodnie. Zuzanna miała wrażenie, że klatka piersiowa mężczyzny unosi się w powolnym, niemal niezauważalnym rytmie.
– W moim plecaku jest nóż – powiedziała łagodnie. Carrie nadal był daleko. – Będzie ci łatwiej zrobić to nożem, o ile oczywiście nie utniesz mi rąk.
Haker rozejrzał się, po czym podążył za wzrokiem Zuzanny. Podszedł chwiejnie do plecaka, przez chwilę grzebał w nim bez specjalnego przekonania, w końcu wyciągnął zgrabnego spydera. Zuzanna poczuła chłód stali na nadgarstkach i nim zdążyła pomyśleć, że cholernie ryzykuje, była wolna.
Przez dłuższą chwilę rozcierała zdrętwiałe ręce. Podeszła do Jurija i przytknęła mu dłoń do szyi. Wyczuła puls. Nieregularny i słaby, ale wyraźny. Mężczyzna miał zamknięte oczy i oddychał cicho. Wyprostowała się.
– Dziękuję. A teraz oprzytomniej. Potrzebuję cię – powiedziała do Carriego.
18.
– Kuuuuubaaaaa! – Francesca jak zwykle zareagowała na jego widok wybuchem zaraźliwego entuzjazmu. Bywał on niekiedy krępujący, zwłaszcza w obecności Heleny i Bena, który co prawda obserwował tego rodzaju wyskoki z wyrozumiałym uśmiechem, ale Jakub w tym wypadku rezerwie Barlowa nie wierzył za grosz.
Fransi była niewysoka i dość rozłożysta w biodrach, twarz jednak miała piękną, nieco podobną do fizjonomii słynnej rodaczki Monicy Bellucci. Jakub osobiście uważał, że uroda Franceski Schiavone-Barlow jest nawet bardziej interesująca.
– To miło bardzo widzieć cię, w zdrowiu. Ja nadzieję mam, że u ciebie dobrze wszystko, co?
– Tak, Fransi, dziękuję. Możemy wejść?
– Jasne. Wchodzić mi szybko. Zimno jest.
Rzeczywiście, nawet krótkie otwarcie drzwi znacznie wpływało na ciepłotę stosunkowo dobrze ogrzanych pomieszczeń. Przeszli przez Próg, Francesca z hukiem zamknęła drzwi.
Znaleźli się w twierdzy Fransi i Bena, przedwojennej willi utrzymanej w modernistycznym stylu. Właściciele nadali jej blask i niepowtarzalny charakter. Dwupiętrowa budowla z płaskim dachem została odrestaurowana z dbałością o szczegóły i architektoniczne detale. Elewacja w kolorze écru kontrastowała z mahoniowymi framugami okien, gustownie dobrane oświetlenie wieczorami uwypuklało piękno i lekkość projektu, z czasem stanowiącego coś w rodzaju architektonicznego wzorca w tej części Starych Bielan – Potrzebuję twojej pomocy – powiedział Jakub, gdy po dziesięciu minutach upewniania się, na co goście mieliby ochotę (Lasagne, w święta? Chyba żartujesz Francesko, podaj te pyszne śledzie w śmietanie, które zrobiłaś według przepisu sąsiadki. Jestem pewien, że goście dawno nie jedli czegoś podobnego), goście i gospodarz zostali w saloniku sami.
– Nareszcie – Ben mówił po polsku prawie bez akcentu. Jego zdolności językowe były zadziwiające. – Co tylko będę mógł.
Jakub bez słowa postawił komórkę na szklanym blacie niskiego, klubowego stolika. Włączył odtwarzanie i podkręcił głośność.
„Kuba? Tu Lena. Ze mną wszystko w porządku. Nie jestem sama, ale czuję się dobrze…”
Nagranie trwało blisko cztery minuty i w tym czasie żaden ze zgromadzonych w pokoju mężczyzn nie odezwał się ani słowem. Jakub miał zamknięte oczy, Krzeptowski wypatrywał czegoś w zapadającym za oknem zmroku, a Ben po prostu patrzył na leżący na stoliku aparat.
– Przyjmij wyrazy szczerego współczucia – powiedział, gdy rozległ się mechaniczny trzask i głos umilkł. Twarz miał ściągniętą, po niedawnym uśmiechu i życzliwym spojrzeniu nie zostało śladu. – Naprawdę bardzo mi przykro. Lena jest wspaniałą kobietą. Domyślam się, co musisz przeżywać.
– Dziękuję. Chcę zrobić wszystko, by ta strata była przejściowa i trwała jak najkrócej.
– To zrozumiałe. Jak mogę ci pomóc? – ceremonialne wyrazy współczucia musiały zostać wypowiedziane, Ben, choć mieszkał od wielu lat w Polsce, był w końcu przedstawicielem narodu przywiązującego ogromną wagę do właściwych form zachowania. I tak stosunkowo szybko przeszedł do rzeczy.
– Słyszałeś nagranie. Lena zwróciła mi uwagę, że porywaczem jest facet, który kupił od niej obraz. „U nas straszny wiatr” to hasło znane tylko mnie i jej. Faktycznie obraz nazywał się „Nieuchwytny”. Pamiętasz, jak w czerwcu wasza ambasada zorganizowała wystawę młodej polskiej sztuki? Lena była zaproszona jako główny artysta.
– Pamiętam – Ben uśmiechnął się lekko. Organizacja tej wystawy kosztowała go dwa lunche z attache kulturalnym oraz bardzo długą kolację z ambasadorem. – To była bardzo fajna impreza.
– Lena czuła się jak gwiazda. Sprzedała wszystkie swoje obrazy…
– Zasługuje, by być gwiazdą.
– Wiem. Na tej imprezie „Nieuchwytnego” kupił pewien facet.
– Chcesz przejrzeć listę zaproszonych gości? Listę transakcji?
– Owszem. I nagrania.
– Wątpię, by przyjęcie było rejestrowane – Ben potrząsnął głową.
– Możemy się upewnić? Lista gości jest okej, ale chciałbym mieć też jego podobiznę.
Barlow myślał intensywnie. Bardzo mu się nie podobało to, co usłyszał, ponieważ…
…doskonale współgrało z wydarzeniami ostatnich dni. Oraz informacjami dyskretnie wyszeptanymi przy piwie przez dawnych kolegów.
Jeszcze ta pogoda.
– Domyślasz się powodów, dla których Helena została porwana? – zapytał w końcu.
– Z grubsza. Prowadzę śledztwo związane z zabójstwem pewnego meteorologa. Sprawa okazała się bardziej skomplikowana, niż się wydawało jeszcze trzy dni temu. Różnym ważnym ludziom zależy na wykryciu sprawców, a szybko okazało się też, że innym ludziom zależy, aby sprawców nie wykryć. Jestem, a raczej byłem szefem dochodzenia. Porywacze sądzą, że więżąc Lenę, mają mnie w ręku.
– Meteorologa? – Barlow spojrzał mimowolnie za okno, za którym umierał świat. – To zbieg okoliczności?
– Nie sądzę. Ten meteorolog sporządził raport, gdzie w sposób ścisły i precyzyjny opisał dzisiejszą katastrofę. Raport został utajniony. Mamy powody przypuszczać, że raport i zabójstwo są ze sobą powiązane. Inaczej mówiąc, raport i chęć utajnienia go mogły być przyczyną zabójstwa.
– Okej – Barlow w zamyśleniu tarł podbródek. – Myślę, że powinieneś mi opowiedzieć więcej. Być może będę w stanie ci pomóc, ale nie mogę działać po omacku.
19.
Komisarz Niespodziany przysiągł sobie przy najbliższej okazji rzucić całą tę współpracę w cholerę.
Choć ubrał się najcieplej, jak mógł, dwa razy wychodził przed klatkę i wracał do domu, by dobrać jeszcze pewne elementy garderoby. Gdy w końcu znalazł się na ulicy, poczuł, że pomimo grubego szala, którym okręcił twarz, pozostawiając tylko wąską szparę na oczy, skóra zaczęła piec. Na wysokości ust błyskawicznie utworzyła się lodowa skorupa powiększająca się z każdym oddechem. Wiele warstw ubrania krępowało ruchy, niemal nie pozwalało się schylić.
Jego własny samochód, stareńki opel astra, oczywiście odmówił posłuszeństwa. Akumulator zakręcił dwa razy silnikiem i zamilkł. Henio wiedział, że dalsze próby nic nie dadzą; auto było równie skore do współpracy, jak okalające go zaspy.
Gdy wysiadł i rozejrzał się, nie dostrzegł na ulicy żadnych poruszających się pojazdów. Gdzieś w oddali przemknął samotny przechodzień, pochylony i przytykający rękę do ust; poza tym miasto sprawiało wrażenie wymarłego.
W normalnych warunkach, czasem gdy był w dobrym nastroju, fundował sobie spacer do komendy. Zajmował mu godzinę i był męczący, ale Henio wmawiał sobie, że to dla dobra organizmu i odzyskania dawno utraconej kondycji fizycznej. Teraz spacer odpadał; komisarz nie sądził, by był w stanie przejść więcej niż pół kilometra. Zapadał się wyżej kolan, a i tak chodnik wokół jego bloku sprawiał wrażenie niedawno czyszczonego. Dalej mogło być znacznie gorzej.
Mimo to ruszył do przodu. Wymyślał na cały świat, obiecując sobie, że już nigdy nie przyjmie podobnych zleceń, choćby nie wiadomo jakie kokosy obiecywano. Wyciągał nogi ze śniegu i brnął, klnąc i złorzecząc. Krok, następny i jeszcze jeden.