Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 27 страниц)
– Proszę sobie darować – wow, Tyszkiewicz nie sądził, że można mówić jeszcze zimniejszym tonem niż przy powitaniu, ale tamten był zdolny. Bardzo zdolny. Dokonał tej trudnej sztuki, mało tego, sprawiał wrażenie, jakby posiadał jeszcze pewne rezerwy.
Odwrócił się i zaczął iść bardzo szybkim krokiem. Może liczył, że zmusi gościa do biegania. W przejściu chciał przytrzasnąć Jakuba drzwiami, ale Jakub przytrzymał drzwi ręką. Na przystojnej twarzy dupka mignęło coś w rodzaju rozczarowania.
Weszli do jakiegoś pomieszczenia. Sekretariatu, jak się okazało.
Pod ścianą stało dwóch niczym niewyróżniających się ochroniarzy. Wyższy spojrzał na Jakuba zimnym wzrokiem, a Jakub bez pudła zrozumiał przekaz: niespiesznie zdjął kurtkę, wyjął pistolet wraz z zapasowym magazynkiem, kluczyki do samochodu oraz komórkę, po czym położył to wszystko na niewielkim stoliczku. Wyższy przejechał wzdłuż ciała Tyszkiewicza skanerem do wykrywania metalu, drugi podszedł i przejechał jakimś innym gadżetem, bardziej prostokątnym. Obaj nic nie znaleźli, więc niechętni kiwnęli głowami.
– Proszę – powiedział Lawicz. Tak się toczka w toczkę wymawia „spierdalaj”. – Premier czeka na pana.
Tyszkiewicz przelotnie przejrzał się w lustrze (ulubiony strój Heleny: czarny golf, delikatny pulower w serek i czarne spodnie) i pomyślał, że wkracza na salony władzy ubrany zgoła niestosownie. Garnitur, oto obowiązujący w tych progach kod. Przywiązywał wagę do stroju, no cóż, takim się urodził. Nawet na misjach się z niego śmiali, ponieważ lubił mieć wyprasowaną garderobę.
Zapukał. Nie czekając na zaproszenie, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Przy stole czterech mężczyzn. Premiera Tyszkiewicz znał z telewizji -
nawet taki apolityczny typek jak on coś jednak kojarzył – pozostali trzej też mu kiedyś mignęli. Minister spraw wewnętrznych, minister obrony narodowej, minister spraw zagranicznych. Najbliżsi współpracownicy, stara gwardia, wspólnicy sukcesu.
Teraz zasępieni. Być może myśleli, jak podzielić się porażką.
Premier wstał i wyciągnął rękę na powitanie. Był niższy od Tyszkiewicza. Miał pobrużdżoną zmarszczkami twarz, siwe włosy. I miły, zawodowy uśmiech.
– Witam, nadkomisarzu – powiedział. Telewizja czyni cuda. Nie dość, że człowiek wydaje się wyższy, to na dodatek ma niski, modulowany głos, a wyrazy wypowiada z nienaganną dykcją.
– Dzień dobry. Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz. Bardzo mi miło pana poznać – starał się nie okazywać skrępowania, jednak nie wiedział, czy jest w stanie nad nim zapanować, w końcu debiutował w tak wysokich progach.
– Moi współpracownicy. Ministrowie… – przedstawił siedzących przy stoliku mężczyzn nazwiskami znanymi z gazet. Po chwili gestem zaprosił Tyszkiewicza, by usiadł.
Jakub zajął miejsce na brzeżku krzesła. Czuł się jak przed klasówką. I słusznie. Już pierwsze pytanie było strzałem w punkt.
– Po co pojechał pan do Afganistanu?
Jakuba zatkało. Co to, rozmowa w sprawie pracy? Wywiad dla popularnego dziennika? Skrępowanie odeszło, jak ręką odjął.
– Słyszałem o pana przygodach. Tu jest wszystko dość dokładnie opisane – premier wskazał na leżącą na stoliku kartonową teczkę kilkucentymetrowej grubości. Najwyraźniej nie zwrócił uwagi na milczenie rozmówcy. – Kilkakrotnie dał pan wyjątkowy przykład odwagi. Przy okazji o mało nie postradał życia. Dwie rany w Iraku, dwie w Afganistanie, dość demokratyczny podział. Zachowywał się pan jak trzeba. Nawet uwzględniając ostatni epizod, przebieg pana służby mógłby być podawany jako wzór dla młodszych. Ale pytam o motywację. Po co pojechał pan do Afganistanu?
Tyszkiewicz zaczął myśleć. O co facetowi chodzi? O szczerą odpowiedź? Voilà.
– Dla pieniędzy… – zawiesił głos. Na pewno nie pozwoli się wciągnąć w żadne ideologiczne rozważania. – Chciałem podreperować budżet domowy.
Ministrowie z resortów siłowych poruszyli się, ale premier skwitował odpowiedź jeszcze życzliwszym uśmiechem.
– Ci, którzy pana znają, mówili mi o pańskim poczuciu humoru – stwierdził. Podniósł teczkę, otworzył, chwilę szperał w papierach, w końcu wyciągnął pojedynczą kartkę. – Jak się okazuje, mieli rację. To jest PIT pani Heleny Berezowiec za rok dwa tysiące siódmy. Dwieście dwadzieścia tysięcy złotych dochodu po opodatkowaniu. Wtedy zaczęła być sławna, prawda? To dopiero pierwszy rok sukcesów, zaledwie skromny początek, ale ponad dwieście tysięcy to nie tak źle na bezdzietne małżeństwo, zgodzi się pan ze mną? Pana PIT wskazuje na dochód rzędu stu tysięcy, wliczając tę nieszczęsną turę w Afganistanie. O ile mnie pamięć nie myli, przerwaną w połowie. Nadal pan twierdzi, że pojechał pan na misję dla pieniędzy?
Uppss, gospodarz znacznie lepiej przygotowany do rozmowy niż gość.
– No… – zawahał się. Postanowił się jeszcze nie poddawać. Wysłać na tamtą stronę kortu podkręconą piłkę. – Jestem ambitny. Nie znoszę, jak kobieta zarabia więcej ode mnie.
Premier westchnął i pokręcił głową. Milczał. Pozostali patrzyli na Jakuba z niesmakiem.
No dobrze. Niech będzie. Jakub nie znosił sztuczności i wielkich słów. Ale jakoś to trzeba powiedzieć.
– Nie podobały mi się widoczki dwóch wieżowców z wbitymi w nie samolotami. Inteligencji wystarczyło mi na tyle, by dostrzec związek… Terroryści równie dobrze mogą uderzyć i u nas. Wyszedłem z założenia, że lepiej nakłaść im do tyłka na ich własnym terenie.
– Brawo, brawo – premier pokiwał głową z aprobatą. I być może z ulgą. Najwyraźniej czas przejść do poważniejszych rzeczy. – Tak właśnie myślę. Że pojechał pan tam, bo uznał, że sytuacja w Afganistanie jest związana z bezpieczeństwem naszego kraju. Że powinien pan zrobić to, co konieczne.
– Możliwe. Stare dzieje. Teraz nie mam z tym nic wspólnego. I chyba całe szczęście.
– Rozumiem. Mimo wszystko sądzę, że ludzie nie zmieniają się tak łatwo. Że jak ktoś w coś wierzył kilka lat temu, wierzy i teraz. Zwłaszcza gdy mówimy o sprawach tak prostych, jak przyzwoitość i wiara w pewne podstawowe wartości. Co to za lekcja historii? Czy nie lepiej byłoby, gdyby władza zaczęła przygotowywać się na przyjście apokalipsy?
Okazało się, że właśnie się przygotowywała.
– Panie nadkomisarzu, wiem z pana akt, że jest pan człowiekiem odpowiedzialnym. Jednak muszę pana prosić, aby nic, co zostanie powiedziane w tym pokoju, nie wydostało się poza te ściany. O tym, co powiemy i ustalimy, może wiedzieć tylko nasza piątka. Zgoda?
– Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza, panie premierze…
– Zaraz wytłumaczę. I zobaczy pan, że dyskrecja leży w interesie nas wszystkich.
Dyskrecja. W policji ważna rzecz. W życiu ważna rzecz. U polityków ważna rzecz.
– No cóż, nie wiem, o co chodzi, ale chyba nie mam wyjścia.
– A zatem rozumiem, że się dogadaliśmy. Przejdźmy do rzeczy. Wiem, że prowadził pan przez ostatnich kilka dni bardzo interesujące śledztwo. Proszę nam o nim opowiedzieć.
– Nie wiem, czy mogę je nazwać interesującym. Może poprzez osobę ofiary, która z jednej strony była krewnym żony naszego prezydenta… to znaczy świętej pamięci prezydenta – aż się zająknął. Przez głowę przemknęło mu bardzo wiele informacji i skojarzeń naraz. Przerwa trwała długo, wszyscy ją zauważyli, ale premier nie poganiał go. Jakub w końcu zmusił się do mówienia. – Z drugiej strony ofiara była autorem hipotezy o nowej epoce lodowcowej, która ma dziś wieczorem zacząć się na terenie naszego państwa i kilku ościennych krajów. Jak rozumiem, o tym już pan wie, słyszałem przemówienie w radiu. Natomiast jeżeli chodzi o śledztwo, zanim zdołaliśmy osiągnąć jakiekolwiek rezultaty, zespół został rozwiązany. Dzisiaj rano miałem się zgłosić z raportem zamykającym, tymczasem okazało się, że mój szef, naczelnik Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej, w nocy popełnił samobójstwo.
Premier kiwnął głową. Zgadzał się? Miał takie same wiadomości?
– Właśnie. Czy to nie zastanawiające? – zapytał. – Oczywiście, wiem, że tak bystry człowiek jak pan, na pewno zwrócił uwagę na tę sekwencję zdarzeń: Wicherek, prezydent, pana szef. To niestety tylko część zjawiska, i to, obawiam się, mała część. W kraju od pewnego czasy dzieją się bardzo złe rzeczy.
Wykonał zachęcający gest ręką, niemy do tej pory minister spraw wewnętrznych wziął ze stołu następną teczkę, daleko cieńszą od dossier Jakuba, wyjął z niej kartkę papieru i zaczął czytać. Obojętny ton, zły grymas.Oczy chłodne. Adekwatne do przekazywanych treści.
– Trzynasty sierpnia. Porwanie córki prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Pomimo zaangażowania najlepszych negocjatorów i wpłacenia przez rodzinę okupu, dziewczynę znaleziono martwą na początku października. Najprawdopodobniej umierała bardzo długo i w bardzo bolesny sposób. Oszczędzę nam wszystkim szczegółów. Nie muszę dodawać, że miesiąc później prezes złożył rezygnację z powodu depresji i rozstroju nerwowego. Szósty września. Zabójstwo wicemarszałka senatu. Sprawcą okazał się mężczyzna niezrównoważony psychicznie, dwa tygodnie wcześniej wypuszczony z zakładu zamkniętego. Przyczyny, dlaczego go wypuszczono, są niejasne, acz formalnie wszystko jest w porządku. Zabójcy nie można przesłuchać, jest całkowicie niepoczytalny. Szesnasty września. Zniknięcie zastępcy komendanta głównego policji. Zaginiony zostawił list pożegnalny, w którym zawiadamia rodzinę, że nie jest w stanie podołać nawałowi obowiązków i musi gwałtownie zmienić otoczenie i sposób życia. Pomimo poszukiwań przepadł jak kamień w wodę. Tak się składa, że był odpowiedzialny za działania Centralnego Biura Śledczego. Pierwszy października. Samobójstwo szefa Zarządu Planowania Operacyjnego Sztabu Generalnego. Brak listu, motywu, czegokolwiek. Ale samobójstwo zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość. W ciągu ostatnich kilku miesięcy czterech posłów umiera na zawał, piąty rezygnuje z wykonywania mandatu. W końcu trzeci grudnia. W zamachu pod Warszawą giną szefowie albo wiceszefowie wywiadów blisko dziesięciu państw, w tym zastępcy szefów CIA, MI6, SDECE i wywiadu niemieckiego. Z naszych: szef wywiadu, kontrwywiadu i wiceminister obrony narodowej. Lista nie jest kompletna, nie wymieniłem kilkunastu innych, nieco pomniejszego kalibru przypadków. Dalej: szereg aktów cyberterroryzmu, w tym jeden szczególnie groźny, skierowany przeciwko systemowi bezpieczeństwa ministerstwa obrony narodowej. Nawiasem mówiąc, atak ten został odparty, choć nie obyło się bez strat. Jest możliwe, że niektóre informacje padły łupem hakerów. Dalej: duża liczba szkodliwych operacji finansowych, wiele ważnych z punktu widzenia interesów naszego państwa spółek zmieniło swoje zarządy. No i na koniec mamy to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni: zabójstwa Wicherka, siostrzeńca pani prezydentowej, oraz samego prezydenta, no i na koniec pana szefa.
Minister zamilkł, schrypnięty. Jakub miał wrażenie bolesnego nieporozumienia.
– Rzeczywiście, czytałem na ten temat w prasie. W jakim celu panowie mi to wszystko opowiadacie?
– Widzi pan, mój szanowny kolega nie powiedział jednej istotnej rzeczy – odezwał się premier. – Mianowicie, że pomimo zaangażowania ogromnej liczby najbardziej doświadczonych policjantów, sił prokuratury i przydzielenia ogromnych środków, śledztwa w ani jednym przypadku nie przyniosły najmniejszych rozstrzygnięć. Nie udało się złapać ani jednego sprawcy, ani wyjaśnić przyczyn zniknięć czy samobójstw. Nie zbliżyliśmy się nawet o włos do poznania prawdy.
Smutne. Ale stosunkowo łatwe do wyjaśnienia. Tyszkiewicz poruszył się niespokojnie, ale premier powstrzymał go gestem dłoni.
– Nie wiem, na ile interesuje się pan polityką, być może w ogóle, co oczywiście jestem w stanie zrozumieć. Powiem zatem, że tej kampanii terroru, bo myślę, że możemy użyć tej nazwy, jest to po prostu skoordynowany atak terrorystyczny na najbardziej żywotne obszary państwa, mające za cel wywołanie poczucia bezsilności, towarzyszą bezprecedensowe ruchy tektoniczne na scenie politycznej. Jak pan się zapewne orientuje, moja partia dysponuje znaczącą większością parlamentarną, na tyle dużą, że po raz pierwszy w historii wolnej Polski możemy rządzić samodzielnie. I to nam stwarzało stabilny klimat do przeprowadzenia poważnych zmian modernizacyjnych. Jednak większość parlamentarna jest już przeszłością, jest nieaktualna. W ciągu ostatnich kilku miesięcy odeszło z mojej partii ponad dwudziestu posłów, w tym ośmiu przez ostatnie kilka dni. Od przedwczoraj większość ma koalicja dwóch pozostałych partii, która na początek opowiada się za wprowadzeniem stanu wyjątkowego na okoliczność nadchodzącej klęski żywiołowej. Marszałkiem sejmu został Joachim Terlecki, człowiek, któremu jeszcze kilka lat temu prokuratura nie nadążała stawiać zarzutów karnych. Nawiasem mówiąc, wszystkie sprawy zostały umorzone, pomimo, zdawałoby się, pewnych i mocnych dowodów. Zarządzone przeze mnie wnikliwe kontrole nie wykryły niczego podejrzanego. W świetle ostatnich zdarzeń utrzymanie się mojego rządu jest kwestią kilku godzin, może kilku dni. Teraz proszę samemu dodać dwa do dwóch.
Jakub milczał. Ministrowie milczeli. Wiatr uderzył w okno.
– Nadal nie rozumiem, dlaczego mi pan to opowiada, panie premierze. Owszem, dostrzegam związek pomiędzy tymi wydarzeniami, widzę niebezpieczeństwa wynikające z zabójstwa prezydenta, a przede wszystkim z paraliżu państwa związanego z nadchodzącą katastrofą pogodową i nieuniknioną katastrofą służb. Być może straci pan władzę, ale proszę wybaczyć szczerość, co z tego? Stracił pan większość parlamentarną, będzie rządził kto inny. Tak chyba funkcjonuje demokracja?
– Nie, nie tak – premier wstał. Już się nie uśmiechał. Słońce zaszło za chmury, w gabinecie zrobiło się niemal ciemno. Wiatr targnął oknem ponownie. Silniej. – To nie jest normalna utrata władzy w wyniku przegranych wyborów parlamentarnych. Przyzna pan, że sytuacja, kiedy z rządzącej partii posłowie odpływają do opozycji, nie jest typowa, prawda? Przyjrzeliśmy się bliżej temu zjawisku. Pewności nie ma, bo być nie może, ale jestem przekonany, że mamy do czynienia z korupcją na niewyobrażalną skalę. Najprawdopodobniej w grę wchodzą olbrzymie pieniądze, które ktoś był skłonny zapłacić, aby moi ludzie zaczęli nagle myśleć i postępować zupełnie inaczej niż do tej pory. Aby doznać nagłej iluminacji, że w istocie tylko program polityczny i gospodarczy obu partii opozycyjnych może przynieść Polsce korzyści, a to, co robimy my, to faszyzm, reakcjonizm, bandycki liberalizm, wilcze prawa kapitalizmu i tym podobne rzeczy. Niech się pan nie śmieje, takie argumenty usłyszałem od tych, którzy odeszli. Mówili to całkiem poważnie, z dużym przekonaniem, choć jeszcze niedawno mówili zupełnie co innego. To już nie jest demokracja, prawda?
Jakub poczuł się zmęczony. Znowu zaczęła go boleć głowa, ślad po, zdawałoby się, zapomnianym kacu. Korupcja, zwłaszcza wśród polityków, to nie jego działka. Są inni, godniejsi, bardziej wyspecjalizowani.
– Panie premierze. Rozumiem, co pan do mnie mówi, natomiast chyba nie rozumie pan mnie. Jestem zwykłym gliną, i to z niewielkim stażem, o czym wiadomo z moich akt. Od korupcji jest specjalne biuro, ma pan cebeeś, wywiad, kontrwywiad, ABW…
Podczas nieco zbyt głośnego spiczu Jakuba premier chodził niespiesznie po gabinecie. Biurko. Okno. Okno. Biurko. Znowu okno. Milczenie. Oszaleć można.
– Jeżeli nasi przeciwnicy byli w stanie skorumpować kilkudziesięciu posłów, przeprowadzić zamach na prezydenta i w zasadzie przejąć władzę w państwie, myśli pan, że nie zadbali o to, by umieścić swoich ludzi w wymienionych przez pana służbach? – odezwał się w końcu minister obrony. Jako jedyny z siedzącej w fotelach trójki patrzył na Tyszkiewicza z odrobiną sympatii. – Z przedstawionych faktów wynika jasno, że mamy do czynienia z pełzającym zamachem stanu. Ci, którzy zginęli, zaginęli bądź popełnili samobójstwo, byli naszymi zaufanymi ludźmi. Z kolei zamach na szefów wywiadów miał na celu nadszarpnięcie zaufania sojuszników, pokazanie światowej opinii publicznej, że nie panujemy nad sytuacją. Jak się na to spojrzy z odpowiedniej perspektywy, można zobaczyć, że cała ta sekwencja zdarzeń ma na celu wyizolowanie nas, odcięcie od zaufanych ludzi, sparaliżowanie i skompromitowanie organów państwowych i w końcu przejęcie kontroli, czyli de facto przejęcie władzy. I stopniowo zostajemy jak Robinson na bezludnej wyspie. Nie mamy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. Na kim moglibyśmy polegać. Komu moglibyśmy zaufać.
Prawda, Jakubie Tyszkiewiczu. Prawda cię wyzwoli. Oni chcą ci zaufać.
Wszyscy czterej politycy mogliby występować w teatrze. Pozwolili gościowi oswoić się z wypowiedzianymi przed chwilą słowami. Nie przeszkadzali. Wiedzieli, że czasami cisza brzmi wymowniej niż słowa.
Jeszcze jedna próba: skryć się w mysiej norze z napisem „gliniarz prostaczek udaje durnia”.
– Nadal nie mogę zrozumieć, czemu zawdzięczam wizytę. Zostałem wysłany na przymusowy urlop. Ze sprawą Wicherka nie mam już nic wspólnego. Z pozostałymi przypadkami opisanymi przez panów tym bardziej. Powtórzę: moje doświadczenie jako gliniarza jest mizerne.
– To wszystko prawda – premier zakończył spacer i stanął naprzeciw Tyszkiewicza. Od początku spotkania jakby trochę się przygarbił. Było widać, że nie kupił słabo zamaskowanych wykrętów rozmówcy. Najwyraźniej Tyszkiewicz, w odróżnieniu od pozostałych uczestników konferencji, musiał jeszcze popracować nad umiejętnościami dramaturgicznymi. – Nie rozmawiamy z panem jako z doświadczonym policjantem. Rozmawiamy z panem jako z uczciwym obywatelem tego kraju.
– Uczciwym? – to był jakiś trop. Jakub myślał gorączkowo. Wiedział, w co go chcą ubrać ci elegancko wyglądający faceci. I zostało mu tylko jedno, jakże polskie, zgodne z tradycją romantyczną wyjście: bronić się do ostatniego tchu. Oto hit tygodnia. Gwóźdź programu. Crême de la crême stresującej wizyty na wysokim szczeblu. – Skąd pewność, że mnie również nie zaproponowano łapówki, żebym był głuchy i ślepy?
– Pewności nie ma nigdy – premier kiwnął głową. Wiedział to z doświadczenia. – Ale niech mi pan przypomni, na jakiej kwocie stanęły negocjacje między panem a przedstawicielem grupy oficerów, którzy w Afganistanie brali lewe patrole i otrzymywali nienależne pieniądze? Wiem, że zaczęło się od dwudziestu tysięcy złotych. Potem było pięćdziesiąt. A potem?
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Ejże, wie pan doskonale. Czytałem pańskie zeznania. I opinię prokuratury. Tamci stawali na głowie, żeby pana przekonać, żeby pan siedział cicho. Cały ten system zrzucił się na łapówkę dla pana. No więc ile? Sto tysięcy?
Co za szajs. Najgorzej gadać z ludźmi, którzy wszystko wiedzą lepiej od ciebie.
– Sto tysięcy – Jakub niechętnie kiwnął głową. Po czym dodał: – dolarów.
Suma zrobiła odpowiednie wrażenie.
– Zaproponowali panu sto tysięcy dolarów za milczenie. I spotkali się z odmową. Musieli dopiero sprokurować przeciwko panu fałszywe oskarżenia, a i tak nie poddał się pan bez walki. – Premier wyglądał na usatysfakcjonowanego. Był naprawdę dobrze przygotowany do tego wyścigu. – Czy już jest jasne, dlaczego uważamy pana za uczciwego obywatela?
Jakub nie miał nic do powiedzenia. Pot spływał mu ciurkiem wzdłuż kręgosłupa. W pokoju było nie więcej niż dwadzieścia stopni, ale jemu raczej wydawało się, że panuje afrykański upał.
– Chcemy pana prosić o kontynuowanie śledztwa w sprawie zabójstwa Wicherka i bez względu na koszty doprowadzenie do wykrycia sprawców. Jesteśmy przeświadczeni, że jeżeli odnajdzie pan morderców, odnajdzie pan również ludzi, którzy zagrażają naszemu państwu Otrzyma pan wszelkie pełnomocnictwa i wszelką pomoc. Całe zasoby państwa, które możemy jeszcze zmobilizować, są do pańskiej dyspozycji, panie nadkomisarzu.
15.
Ruszyli.
Posuwali się gęsiego. Dowódca zakładał ślad, człowiek ciągnący tobogan jechał na końcu. Kierowali się nieco na prawo od celu. Chcieli sprawiać wrażenie, że przejadą obok. Że są zwykłymi turystami, grupą kolegów, którzy korzystając z ostatnich chwil dziennego światła, zanim zasiądą do wigilijnego stołu, zażyją jeszcze nieco ruchu.
Przejadą przeszło czterysta metrów i przestaną się maskować. Na wysokości domu gwałtownie skręcą w lewo i sprintem osiągną cel. Zaatakują z trzech stron jednocześnie.
16.
Helena siedziała w kuchni i patrzyła w kieliszek. Odkąd Jakub wyjechał, nie dokładała do ognia. Po prostu jej się nie chciało. Gdy zrobiło się zimno, założyła jeszcze jedną bluzę. Butelka wina także zrobiła swoje, alkohol rozgrzewał ją, chociaż myśli nadal nie mogły złapać właściwego rytmu. Może zresztą tak było najlepiej?
Ponownie usłyszała głuchy warkot, jeszcze bardziej basowy. Potem szczeknięcie. Yamato zwykł był ostrzegać o gościach w sposób rutynowy, działając trochę na zasadzie dzwonka u drzwi. Po prostu wysyłał komunikat: ktoś idzie, sprawdźcie, proszę, kto, bo mnie się nie chce.
To szczeknięcie, pojedyncze, dobyte z głębi trzewi oznajmiało: uwaga, niebezpieczeństwo.
Odniosło skutek. Helena podniosła się. Wyszła z kuchni i ponad pism łbem dostrzegła czterech mężczyzn poruszających się na nartach jeden za drugim, niemal znikających z pola widzenia gdzieś na lewo od domu. Wyglądało na to, że przebiegną obok, może o pięćdziesiąt metrów, ale Helenie nie spodobało się kilka rzeczy. Na przykład: jednolity strój nieoczekiwanych turystów, równy, jakby wojskowy krok. Tobogan ciągnięty przez ostatniego narciarza.
Była bystrą dziewczynką i nie lubiła być zaskakiwana. Pomyślała, odganiając od siebie alkoholowy opar, że warto byłoby sprawdzić, czy Jakub wziął ze sobą broń. Precyzyjnie: tę drugą, ze służbowym glockiem nie rozstawał się bowiem nigdy. Ale swego czasu kupił również mały rewolwer s&w kalibru trzydzieści osiem setnych cala i z reguły, gdy Helena pozostawała sama na wsi, zostawiał go do jej dyspozycji. Nie, żeby okolica należała do szczególnie niebezpiecznych. Przeciwnie: było tu cicho, sielsko i spokojnie, okoliczni złodzieje albo siedzieli w więzieniu, albo hołdowali staroświeckiemu kodeksowi honorowemu, nakazującemu pozostawienie sąsiadów w spokoju. O poważniejszych przestępstwach nikt w okolicy nie słyszał.
Jakub mimo wszystko nauczył Helenę strzelać, co z początku wcale nie rokowało sukcesu. Popełniała wszystkie możliwie błędy początkujących: celowała nie z tego oka, zamykała oba przy strzale, szarpiąc spustem zrywała strzały, wskutek czego kule dziurawiły niebo. Ale z czasem opanowała tę sztukę i zaczęła trafiać. Potem trafiała już za każdym razem. Umiała naładować i rozładować broń, a także rozłożyć na części i wyczyścić. Sprawiało jej to przyjemność. Lubiła zapach metalu i oliwy do konserwacji.
Teraz o tym wszystkim nie myślała. Wzięła ze stołu komórkę i wybrała numer Jakuba. Ze słuchawką przy uchu szybkim krokiem podeszła do szafki, sięgnęła wysoko i z ulgą stwierdziła, że broń leży na swoim miejscu. Obok: pudełko z amunicją. Wyjęła oba przedmioty, jednym ruchem uwolniła bębenek, otworzyła kartonowe pudełko i zaczęła ładować naboje.
W słuchawce pojawił się sygnał.
Naboje wskakiwały do bębna.
Pierwszy, drugi…
Jakub nie odbierał. Włączyła się automatyczna sekretarka. Helena zaczęła mówić do słuchawki.
…trzeci…
Yamato przestał warczeć. O ile to możliwe, zjeżył się jeszcze bardziej, aksamitne czarne fafle uniosły się, ukazując kły. Zaczął się cofać.
…czwarty…
Pies stanął pośrodku pokoju. Ugiął przednie łapy. Opadł do półprzysiadu. Był milczący i gotów do akcji.
…piąty…
Cisza. Głucha, niezakłócona najmniejszym szmerem, klaustrofobiczna.
…szósty.
Brzęk wybijanych szyb i łomot walącego się na podłogę ciała. Trzask zamykanego bębenka. Stukot komórki upadającej na ziemię. Yamato skoczył.
17.
– Panie premierze, z całym szacunkiem, to jakaś pomyłka. Absolutnie nie nadaję się do roli zbawcy ojczyzny. Przecież Wicherek jest w tym wszystkim najmniejszym problemem. Panu chodzi o wykrycie spisku. Naprawdę pan sądzi, że poradzę tam, gdzie nie poradziły wszystkie służby, cały aparat, jaki ma pan do dyspozycji? – Jakub aż się podniósł.
Czwórka słuchaczy miała niemalże znudzone miny.
– Mimo wszystko uważamy, że jest pan właściwym człowiekiem – premiera ponownie wyręczył minister spraw wewnętrznych. – A służby są dziurawe jak rzeszoto. Nie ma żadnej gwarancji, że będą chciały dojść prawdy, odwrotnie, mamy pewność, że nie będą chciały. Są utkane przekupionymi ludźmi, którzy pilnują, by niczego istotnego nie wykryto. A pan, jako samotny strzelec, ma szansę. Tylko szansę, ale może warto spróbować.
Chryste, kolesie chyba nie słyszą, jakie to bzdury. Na kilometr pachnące manipulacją. Zwłaszcza że nie oni będą nadstawiać karku.
– Nie podołam. Nie nadaję się – Jakub wstał. Chciał jak najszybciej wyjść. – Musicie panowie poszukać innej osoby.
– Proszę siadać – premier podniósł nieco głos. Właściwie nie tyle podniósł głos, co zaostrzył ton. To zwykle pomagało jego rozmówcom w koncentracji. Tyszkiewicz wykonał polecenie. – Widzę, że do pana nie dociera. Powtórzę: sytuacja jest tak dramatyczna, że musimy chwytać się środków niestandardowych. Pan się nadaje, nawet lepiej, niż pan myśli. Nikt pana nie zna, przepraszam za szczerość, nie ceni i nie dostrzega z pana strony żadnego zagrożenia. I to właśnie jest atutem, niech to w końcu do pana dotrze. Damy panu do dyspozycji wszystko, co możliwe, nieograniczone środki materialne i finansowe. Może pan używać dowolnych metod, nawet pozaprawnych. Nie oczekujemy zbawienia ojczyzny, jak był pan to łaskaw nazwać. Celem jest wykrycie sprawców zabójstwa Wicherka. Tylko tyle. Proszę powyższe potraktować jako polecenie służbowe wydane przez pana zwierzchnika, czyli ministra spraw wewnętrznych.
– Ale… – Jakub uczepił się ostatniej myśli, jaka mu została. – Przecież panowie wiecie, co się zacznie dziś po południu. Może nawet – spojrzał przez okno – już się zaczęło. Jeżeli nawet nie wszystkie parametry zawarte w raporcie Wicherka się spełnią, jeśli będzie nieco cieplej i mniej śnieżnie, to najprawdopodobniej i tak nie da się prowadzić żadnego śledztwa. Jedynym celem wszystkich będzie przetrwanie.
– I tak, i nie – premier miał nieruchomą twarz. – Taki moment jest dla naszych przeciwników właśnie idealny na atak. Zdają sobie sprawę, że nasze możliwości obronne, już bardzo osłabione, w czasie kataklizmu spadną niemal do zera. I powtarzam: właśnie dlatego uważamy, że samotnemu strzelcowi, formalnie z nami niezwiązanemu, może się udać.
Jakub, zrezygnował z oporu. Od pewnego czasu czuł, że się nie wywinie. Ci przebiegli mężczyźni po prostu poprowadzili go za rączkę w kierunku podjęcia odpowiedniej, jedynie odpowiedniej decyzji. A więc należało ją podjąć i Jakub właśnie to zrobił.
– Uważam ten pomysł za szaleńczy, panie premierze. I co więcej, nieskuteczny. Nie mam doświadczenia, a być może już za chwilę nie będę miał nawet możliwości podjęcia jakichkolwiek działań. Naszymi potencjalnymi przeciwnikami są ludzie zdeterminowani i bardzo dobrze zorganizowani, którzy nie przestraszą się byle gliniarza. W razie czego po prostu mnie zlikwidują. Zważywszy, że porwali się na życie głowy państwa, nie powinno to dla nich stanowić problemu. Moje życie nie będzie warte złamanego grosza, odkąd tylko opuszczę te mury…
– Nikt o panu nie wie i tylko od pana zależy, kiedy się dowie. A moim zdaniem ma pan dość woli walki i sprytu, by sobie poradzić.
– …ale mogę spróbować – ciągnął Jakub, jakby premier w ogóle nie otwierał ust, jakby nie uczynił wtrętu. – Bez żadnej gwarancji sukcesu. Więc niech panowie sobie raczej nie robią nadziei.
– Decyzja godna podziwu. Może to nie jest odpowiednie słowo, ale cieszę, się, że pan ją podjął – powiedział premier poważnie. Po uśmiechu nie było śladu. Ministrowie skinęli głowami. Satysfakcja? Byli zbyt sprytni, by ją okazywać. Zresztą, cóż to za satysfakcja z prawie pewnej przegranej?
– Ja nieco mniej, ale mniejsza z tym. Będę potrzebował środków i pełnomocnictw.
– Oczywiście – premier skinął głową, wstał i podszedł do masywnego biurka stojącego w przeciwległym kącie gabinetu. Wyjął z szuflady teczkę. Wrócił do stolika. – Pisemne upoważnienie już przeze mnie podpisane. Wszystkie państwowe instytucje, do których się pan zwróci, są zobowiązane udzielić wszelkiej koniecznej pomocy. Obojętnie, święta, kataklizm czy choroba żony – wszyscy mają pomóc. Może pan poprosić o dowolny sprzęt czy ludzi. Następnie karta płatnicza z kodem PIN. Jest na niej pięć milionów złotych. Nie jestem pewien, czy prywatne systemy bankowe będą działać, no ale zawsze może pan wyciągnąć z pieleszy naszego prezesa banku państwowego i zażądać otwarcia skarbca. W neseserze ma pan gotówkę: milion złotych oraz sto tysięcy euro, na wszelki wypadek. Pod adresem zapisanym na tej kartce czeka na pana wsparcie sprzętowe. Nie wiem, czy satysfakcjonujące, mieliśmy mało czasu, by zgromadzić niezbędne środki. Niemniej to, co pan tam znajdzie, powinno panu ułatwić życie.
– Nie wiem, co powiedzieć – Jakub patrzył na trzymaną w ręku teczkę. Jedna myśl goniła drugą.
– Proszę nic nie mówić i działać. Odprowadzę pana.
Wstali. Jakub pożegnał się z ministrami i ruszył do drzwi ramię w ramię z premierem. Ministrowie zostali przy niskim stoliku i dyskutowali między sobą przyciszonymi głosami.
– Postaram się znaleźć morderców Wicherka. Ale nic więcej nie mogę obiecać.
– Niech pan ich po prostu zidentyfikuje i odszuka – powiedział premier półgłosem. A potem schylił się i dodał jeszcze ciszej: – I jeżeli o mnie chodzi, nie muszą stawać przed sądem.
18.
Tosa Inu.
Hardy, nieznający strachu, niezwyciężony wojownik. Duma Nipponu.
Japończycy byli (i są nadal) rozkochani w walkach psów. Mieli swoje uformowane w wyniku wielowiekowej ewolucji rasy, z których byli dumni. Gdy jednak w drugiej połowie dziewiętnastego wieku otworzyli się na świat (precyzyjnie: gdy zostali zmuszeni do otwarcia się na świat i wpuszczenia przedstawicieli Zachodu), doszło do konfrontacji psów japońskich z europejskimi i amerykańskimi. Japonia w tym meczu poległa, ponieważ nie miała szans. Japońskie psy były znacznie mniejsze i mniej agresywne. Mądrzy synowie Nipponu zastosowali zasadę mistrza Nakayamy: ugięli się, by zwyciężyć. Zamiast obrażać się na rzeczywistość, zaczęli krzyżować swoje rasy z rasami europejskimi. W końcu, po wielu próbach, wyhodowali mocarnego zapaśnika będącego skrzyżowaniem japońskiego szpica, europejskiego mastiffa, a także bernardyna i buldoga. Tak narodził się wojownik niemający sobie równych.
Na pierwszy rzut oka Tosa wygląda jak ogromna pluszowa zabawka. Płowa sierść, czarna kufa z opadającymi, wiecznie zaślinionymi faflami, pofałdowana skóra z przynajmniej trzydziestoprocentową nadwyżką ilościową. Łagodne, flegmatyczne usposobienie. Szczekanie? Raz na tydzień. Spacery? Byle nie za daleko. Nawet lekkie klepnięcie prowokuje do zabawy, a muskularny, długi ogon wprawia w wesołe majtanie.