355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 6)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 27 страниц)

W samochodzie, gdy nieco ochłonął, jego własny asystent wbił kolejny gwóźdź do trumny, mówiąc, iż taki wybuch na antenie wygląda bardzo źle i z pewnością odbije się na notowaniach partii i przewodniczącego osobiście, co natychmiast pokażą sondaże. Jako że do wyborów prezydenckich pozostały cztery lata, Terlecki w pierwszej chwili nie przejął się tym zbytnio, nawet zbeształ asystenta, ale po namyśle uznał, że młody człowiek ma rację: nie na darmo od roku budował swój image statecznego, rozsądnego męża stanu. Niedawne wybory parlamentarne udowodniły słuszność tej strategii. Ugrupowanie Terleckiego zajęło trzecie miejsce i stało się największą partią opozycyjną w sejmie. Przewodniczący Terlecki, ojciec wielkiego sukcesu, przyjmując gratulacje od działaczy, dziennikarzy, a także nagle objawionych sponsorów i przyjaciół, pomyślał, że za cztery lata ten kraj będzie leżał u jego stóp.

W istocie, wybuch złości na antenie popularnej rozgłośni radiowej mógł zniweczyć lub znacząco osłabić obraz męża stanu. Trzeba się będzie zastanowić nad następnym posunięciem, neutralizującym, pomyślał, nachmurzony jeszcze.

Jednak w siedzibie partii – jego kwaterze głównej, nie znosił atmosfery sejmowych korytarzy – czekały na niego kolejne złe wieści. Jeden z posłów upił się i spowodował wypadek samochodowy, co ochoczo podchwyciły media. Innemu postawiono zarzuty korupcyjne – sprawa była dość stara, ale cuchnęła na kilometr. Telewizja, gazety i radio trąbiły o tym z wielką radością, tradycyjnie optymistyczne wieści świąteczne przeplatając komunikatami z frontu walki z nepotyzmem i korupcją. Jednak najistotniejsza była informacja, którą Terlecki znalazł w niepozornej broszurce będącej bilansem partyjnych funduszy. Sporządzony właśnie raport przedstawiał niewesołe wnioski: kasa świeciła pustkami, rosły stosy niezapłaconych faktur związanych jeszcze z niedawną kampanią wyborczą, a sponsorzy, czekając na konkretne deklaracje sejmowych inicjatyw ustawodawczych, wpłacali pieniądze w rozwlekłej kapaninie, obwarowanej na dodatek rozlicznymi warunkami. Długi i zobowiązania to jedno, ale przecież kolejne, starannie zaplanowane posunięcia na drodze do prezydentury również wymagały pieniędzy.

Terlecki przerzucał ze złością kartki bilansu. W sumie nie jest tak źle, do wyborów sporo czasu, zdążymy zebrać odpowiednie fundusze, pomyślał. Nasza pozycja i tak wzrosła w ciągu ostatnich kilku lat.

Zabrzęczał interkom, sekretarka zaanonsowała przybycie gościa umówionego na godzinę trzynastą.

– Ach tak – mruknął do siebie. Całkiem zapomniał. Ktoś zarekomendowany przez partyjnego kolegę, tego JakMuTam, Kołodyńskiego. Dziesięć minut, obiecał sobie. Spławię go po dziesięciu minutach. – Niech wejdzie – rzucił do słuchawki.

Po chwili rozległo się pukanie i bez oczekiwania na zaproszenie do pokoju wszedł mężczyzna. Terlecki ocenił go na pięćdziesiąt lat – choć trudno to było stwierdzić jednoznacznie, facet mógł być starszy, ale niewątpliwie należał do kategorii bardzo zadbanych i wysportowanych, takich, którzy sporo czasu spędzają na świeżym powietrzu – i z niechęcią skonstatował, że mógłby się od niego wiele nauczyć, jeśli chodzi o elegancję. Ciemny garnitur, bez wątpienia szyty na miarę, i to z pewnością za granicą, spinki do mankietów koszuli, drogie czarne buty i dyskretny, świetnie zawiązany krawat – raczej ręcznie robiony – wszystko to noszone było z niewymuszoną swobodą i elegancją, której nie sposób się nauczyć, a którą raczej ma się w genach. Mężczyzna był przystojny, szpakowaty, miał szaro-stalowe oczy, skore do uśmiechu usta. Wyciągnął przyjaźnie rękę.

– Zygmunt Wieszczycki, bardzo mi miło.

– Joachim Terlecki. Niech pan siada – przewodniczący wskazał jedno z krzeseł usytuowanych przy niewielkim okrągłym stoliku. Sam pozostał w fotelu przy biurku.

– Dziękuję, że zechciał pan poświęcić mi czas – powiedział mężczyzna, sadowiąc się na krześle. – Mam nadzieję, że obydwaj spędzimy go pożytecznie.

Terlecki skinął głową, ale nie odpowiedział. Zapowiadała się kolejna bezowocna wizyta, na które z reguły szkoda czasu.

– Czym mogę służyć? – zapytał, obdarzając gościa lekko znudzonym, rutynowym uśmiechem.

– Proszę powiedzieć, czy jest pan człowiekiem zdecydowanym?

– Słucham? – tak się nie zaczęło jeszcze nigdy żadne spotkanie. Przynajmniej z nikim z zewnątrz. To zawsze przewodniczący rozdawał karty. – Cóż za pytanie.

– Precyzyjne. Czy dąży pan konsekwentnie do celu, czy raczej ufa sondażom i doradcom?

– Wypraszam sobie. Jestem politykiem z wieloletnim stażem i z ogromnym doświadczeniem…

– Drogi panie, nie jesteśmy na partyjnej konwencji ani na wiecu wyborczym – nieznajomy skrzywił się nieznacznie, a ciepło zauważalnie zaczęło się ulatniać z jego oczu. Zresztą chyba nigdy go tam nie było. Terlecki zaczął zdawać sobie sprawę, że najprawdopodobniej zupełnie fałszywie ocenił swego gościa. – Nie przyszedłem tu wysłuchiwać sloganów. Chcę zaproponować ogromne przyspieszenie pana kariery, ale w tym celu muszę usłyszeć, czy jest pan człowiekiem zdecydowanym.

Terlecki stłumił gniew. W normalnej sytuacji wyrzuciłby faceta za drzwi. Jednak głos instynktu szepnął mu, aby się powstrzymać. Może stała za tym pewność siebie rozmówcy? Może przekonanie, że za tym obcesowym wstępem kryją się naprawdę poważne sprawy? Może… strach?

– Tak, sądzę, że jestem człowiekiem zdecydowanym i konsekwentnym. Mam jednoznaczną…

– Moment – Wieszczycki podniósł rękę. Terlecki nie wierzył własnym uszom. Rozmówca po raz drugi przerwał wypowiedź gospodarza, a on sam nawet nie zaprotestował. Zdumiewające. – O tym za chwilę. A więc twierdzi pan, że jest człowiekiem zdecydowanym. Doskonale. Jak bardzo?

– Nie rozumiem… – Terlecki pokręcił głową.

– Jak bardzo jest pan konsekwentny? – powtórzył cierpliwie nieznajomy. – Ile jest pan skłonny poświęcić, aby osiągnąć cel?

– Dużo. Być może wszystko. Ale nie rozumiem…

– Zaraz wyjaśnię. Na razie wróćmy do tematu. A więc dużo. Może wszystko. Doskonale. Ja ze swej strony wyznam, że obserwuję pana od pewnego czasu. Dowiedziałem się o panu co nieco. I mam podobne zdanie – jest pan człowiekiem konsekwentnym, skłonnym wiele poświęcić dla osiągnięcia celu. Być może wszystko. To mi odpowiada, nie będę ukrywał.

Nie było to jasne. Nic nie było jasne. Poza tym, że życie Joachima Terleckiego, posła na sejm, przewodniczącego największej partii opozycyjnej w Polsce, zmieni się tego dnia w sposób radykalny. Rasowi politycy umieją takie rzeczy wyczuć na kilometr.

– Kim pan jest?

– Jak powiedziałem, przyjdzie czas i na to. Teraz ostatnie pytanie. Najważniejsze. Proszę go uważnie posłuchać i zastanowić się nad odpowiedzią. Od niej zależy nasza ewentualna współpraca. Lub jej brak.

– Słucham – rzucił Terlecki z udawaną nonszalancją, choć wewnętrznie drżał. Nadal nie bardzo zdawał sobie sprawę, co się, do ciężkiej cholery, dzieje.

– Czy jest pan skłonny zagrać o całą pulę? Zaryzykować wszystko, aby wygrać wszystko?

– To znaczy co? – Terlecki wcale nie zaczął nadążać. Po prostu poczuł krew.

– O władzę.

– Drogi panie, ja już gram o władzę…

– I na razie niewiele pan ugrał.

– Mam inne zdanie.

– Pozostanę przy swoim. Chyba że odpowiada panu rola szefa partii opozycyjnej, bez żadnych szans na zwycięstwo.

– Bzdury! Rosnę w siłę bez niczyjej pomocy. Właśnie przeszło do mnie kilku posłów z koalicji rządzącej.

– Czyżby? – nieznajomy uśmiechnął się, ale niewiele było radości w tym uśmiechu. Raczej groźba. Terlecki myślał gorączkowo. W kuluarach krążyły różne plotki… I ten dziennikarz dzisiaj rano…

– Panie przewodniczący, myślę, że nadszedł czas, aby zagrać w otwarte karty. – Mężczyzna wstał i podszedł do biurka Terleckiego. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej niewielkie czarne pudełeczko z dwoma diodami i niewielkim wyświetlaczem. Położył urządzenie na biurku i cofnął się, ale nie usiadł. – Proponuję rzecz następującą. Zamknie pan drzwi od wewnątrz, poprosi sekretarkę, aby przez najbliższą godzinę nikogo nie łączyła ani nie wpuszczała, a następnie wyłączy pan wszystkie swoje telefony komórkowe i wyjmie pan z nich karty SIM. Jeżeli ma pan obawy, że pana biuro jest na podsłuchu, pragnę pana uspokoić. Było, ale w nocy zostało oczyszczone przez moich współpracowników, o czym świadczą wskazania tego oto skanera – wskazał na leżące na biurku pudełeczko. – Moi współpracownicy pilnują również, aby w chwili obecnej nikt nie zakłócał nam spokoju jakimiś na przykład mikrofonami kierunkowymi. Zapewniam, że z tego punktu widzenia możemy rozmawiać zupełnie swobodnie.

Milczenie.

Terlecki za wszelka cenę nie chciał dać po sobie poznać, jakie wrażenie zrobiła informacja o podsłuchu w jego biurze. Zawsze się tego obawiał i nigdy nie był w stanie wyegzekwować dokładnego sprawdzenia. Być może nie miał dostępu do właściwych ludzi. Dotychczasowe kontrole niczego nie wykazały. Pewność siebie i przygotowanie do rozmowy nieznajomego robiły na nim coraz większe wrażenie. Przemógł się i postanowił przypuścić mały kontratak.

– Pan się włamał do mojego biura?

Milczenie.

– Nie mam żadnej gwarancji, że z kolei pan nie nagrywa tej rozmowy.

– W istocie, nie ma pan – przytaknął mężczyzna. – Ale za chwilę stanie się jasne, że tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy nagrywam tę rozmowę, czy nie. Gdy pan spojrzy na jej bilans, powiedzmy za godzinę, w kolumnie „winien” będzie mało. Bardzo mało, prawie nic. W kolumnie „ma” natomiast… – zawahał się. – Skutków i konsekwencji pana aktywów nie będzie pan w stanie oszacować nawet przez najbliższy rok.

– Zaintrygował mnie pan – Terlecki uśmiechnął się i nadał swej twarzy wyraz radosnego zaciekawienia. Podniósł się, wydał polecenia sekretarce, zamknął drzwi na klucz i usiadł ponownie. Już nie w fotelu za biurkiem. Przy stole, na wprost nieznajomego. Poczuł nieoczekiwany przypływ energii. – Chętnie pana wysłucham.

– Doskonale. A zatem zaczynajmy – nieznajomy podniósł się i zaczął krążyć po pokoju, zmuszając Terleckiego do ciągłego odwracania głowy. – W istocie nie nazywam się Zygmunt Wieszczycki. Moje prawdziwe nazwisko byłoby zresztą tak samo anonimowe i nie ma znaczenia. Nie ma także znaczenia, gdzie mieszkam ani skąd się wziąłem. Z pana punktu widzenia ma znaczenie wyłącznie to, kogo reprezentuję i czego chcę. Tylko to. I aż to. Otóż reprezentuję grupę prywatnych inwestorów, osiadłych i prowadzących interesy w Polsce, którzy zdecydowali się na pana postawić. Uważają, a ja zresztą uważam tak samo, że w istocie jest pan człowiekiem odpowiedzialnym i mającym rzetelne kwalifikacje do sprawowania władzy w tym kraju. Najwyższej władzy – nieznajomy zatrzymał się na moment. Terlecki mimowolnie wstrzymał oddech. – Chcemy panu pomóc tę władzę zdobyć, a następnie utrzymać ją. Długo. Przez kilka kadencji. Ku obopólnemu zadowoleniu.

Terlecki pokiwał głową. Słowa o grupie poważnych inwestorów wywarły pozytywne wrażenie.

– O jakiej władzy pan myśli?

– No cóż, ustrój naszego pięknego kraju jest tak skonstruowany, że głową państwa jest prezydent, przewidujemy więc dla pana właśnie to stanowisko. Ale nie z dzisiejszymi uprawnieniami. Nie interesuje nas, a sądzimy, że pana również nie, władza tytularna, blichtr pozbawiony znaczenia. Dlatego sądzimy, iż konieczna będzie zmiana konstytucji. Być może napisanie jej na nowo. Naszym zdaniem Polsce potrzebny jest ustrój prezydencki, z bardzo silnymi prerogatywami głowy państwa.

– Stanowisko prezydenta istotnie jest moim celem w najbliższych wyborach. Ale widzę, że nie orientuje się pan w panującym aktualnie układzie sił – Terlecki uśmiechnął się dobrotliwie, choć kosztowało go to naprawdę sporo wysiłku. Ta rozmowa zmierzała w kierunku, który jednocześnie Terleckiemu bardzo się podobał i przerażał go. – Obecnej koalicji nie zależy na zmianie konstytucji. Nigdy się pan z nimi nie dogada.

– Pana partia złożyła wniosek o odwołanie marszałka sejmu na dzisiejszym posiedzeniu, o ile się nie mylę? – zapytał nieznajomy, jakby nie słuchając.

– Pro forma – machnął ręką Terlecki. – Zawsze tak się robi. To należy do uświęconej tradycji.

– Nie tym razem. Dziś po południu zostanie pan wybrany marszałkiem sejmu.

Cisza, która zapadła w pokoju, była niemal doskonała. Terlecki pomyślał, że to nierealne. Takie rozmowy zdarzają się tylko w filmach.

– Zupełnie niemożliwe.

– Takiego wyrazu nie ma w moim słowniku. Głosowanie odbędzie się o siedemnastej i pana kandydatura zdobędzie zdecydowaną większość.

Milczenie.

– O jakiej sumie na kampanię myślą pana przyjaciele?

Mężczyzna uśmiechnął się.

– To akurat mogę powiedzieć, ale najpierw winien jestem wyjaśnienie. Mówimy nie o pieniądzach przeznaczonych na kampanię wyborczą, lecz na zdobycie władzy. To istotna różnica i mam nadzieję, że pan ją rozumie. Chcę, aby pan zapamiętał, iż moi przyjaciele, jak pan ich trafnie nazwał, są biznesmenami. Rzeczywistość postrzegają w kategoriach zysków i strat lub z innego punku widzenia: inwestycji i zwrotu. Pan jest inwestycją. Są skłonni zainwestować, a zatem będą oczekiwali godziwej stopy zwrotu na swoim kapitale.

– To oczywiste. Zawsze tak jest.

– I tak będzie i tym razem, aczkolwiek reguły zwrotu są dość specyficzne. Ustalimy je za moment.

– A zatem…

Nieznajomy wypowiedział trzy krótkie słowa.

Terleckiemu zadrżały ręce, co ze wszystkich sił starał się ukryć. Zupełnie niepotrzebnie. Gość czytał w nim jak w otwartej księdze.

– Czy jadł pan lunch? – zapytał w końcu przewodniczący, gdy już był w stanie wydobyć głos. – Może zjedlibyśmy coś i pogadali. Zapraszam. Do głosowania mamy jeszcze masę czasu.

Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie. Polowanie zakończyło się, zanim się na dobre rozpoczęło.


14.

– Helena?

– Przy telefonie. Poznaję pana po głosie. Czy znowu sprawdza pan dane w imieniu wspólnoty mieszkaniowej?

– Tu policja.

– Ach! Czegóż może chcieć ode mnie policja?

– Lena, posłuchaj. Przez moment porozmawiajmy poważnie…

– Przecież rozmawiamy poważnie. Zawsze jestem śmiertelnie poważna podczas rozmów z policją.

– Słuchaj, głuptasie, skup się. Niedługo przyjadę do domu…

– To rzeczywiście poważna sprawa…

– …bardzo cię proszę, spakuj najcieplejsze ubrania i całe jedzenie, jakie znajdziesz w domu. Weź wszystko. Także koce i lampę naftową.

– Wybieramy się na Spitsbergen?

– W pewnym sensie. Czy w naszym Wiejskim Domku są jakieś zapasy?

– Głównie alkoholu. Kuba, co się dzieje?

– Musimy przenieść się na wieś na parę dni. Przyjadę niedługo. Wszystko ci wyjaśnię po drodze.

– Powiedz teraz. Skupię się i postaram zrozumieć. Jutro Wigilia. Nie mieliśmy w planach wyjazdu do Wiejskiego Domku wyekwipowani jak na biegun północny.

– Plany się zmieniły. Zadzwoń do rodziców, przeproś ich i powiedz, żeby nie ruszali się z Wrocławia. Wspólna Wigilia jest nieaktualna. Poproś, żeby jeszcze dziś, jak najszybciej, zrobili zapasy na dziesięć dni. Powiedz im, że nadciąga bardzo zła pogoda.

– Zła? Teraz jest zła. Dawno takiej nie było.

– To nic. Zła dopiero przyjdzie. Zrobisz to, o co proszę?

Helena należała do osób, które były w stanie podjąć decyzję w ciągu sekundy. I żadne klęski żywiołowe nie mogły w tym przeszkodzić.

– Będę gotowa, panie kapitanie. Czy zabrać pana ulubione piwo?

– Odmaszerować, kapralu.

– A jakiś meczyk na DVD?

Rozłączył się.

W pokoju panował harmider, Tyszkiewicz z trudem usłyszał zakończenie rozmowy. Wszyscy kłócili się, porządkowali swoje rzeczy, w sposób oczywisty czyniąc na biurkach jeszcze większy bałagan, i przygotowywali się do wyjścia. Przyglądał się temu znudzony policjant, przysłany przez szefa w celu „zabezpieczenia lokalu”. Niska ranga funkcjonariusza wskazywała dobitnie, że naczelnik, wbrew surowemu obliczu prezentowanemu na niedawnej odprawie, a także najsurowszym rozkazom i zaleceniom, ufa swoim ludziom i w zasadzie zostawia im wolną rękę co do sposobu zabezpieczenia danych.

W końcu wyszli. Korytarz minęli w milczeniu, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami. Na dole pożegnali się. Jakub uścisnął dłoń każdego z nich, życząc wesołych świąt. Miał wrażenie, że jako szef zespołu zawiódł tych ludzi. Co więcej, wyglądało na to, że członkowie zespołu, przynajmniej niektórzy, podzielają ten pogląd. Nie wykryli sprawcy, dali sobie odebrać śledztwo. Fakt, iż wydobyli na światło dzienne apokaliptyczną prognozę paneuropejskiej katastrofy, był w tej sytuacji tylko częściowym pocieszeniem.

Wyszli na dziedziniec. Wiatr zdecydowanie osłabł, śnieg prószył tylko.

Temperatura odczuwalnie wzrosła. Kilku funkcjonariuszy odśnieżało samochody i parking. Świat sprawiał wrażenie, jakby wracał do normy.

Albo łapał oddech przed drugą rundą.

Pożegnali się ponownie, siódmy raz złożyli sobie życzenia świąteczne – wypadło to całkiem serdecznie, biorąc pod uwagę, że Tolaka znali od wczoraj, a Zuzanna prezentowała zwykły, lodowaty dystans – i wsiedli do samochodów. Zuzanna pojechała passatem ze Smotryczem, Tolak zabrał służbową octavię, Henio poczłapał do autobusu, a Jakub do swojego prywatnego auta wziął Krzeptowskiego i Jadwigę.

Wszyscy troje mieszkali na Ursynowie, nie nadkładał drogi.

Po wczorajszych przygodach Jakub z samego rana wymienił baterie w pilocie na nowe, nasmarował gumowe uszczelki w drzwiach, a także dolał do baku specjalnego preparatu niepozwalającego zamarznąć dieslowskiemu paliwu. Toteż drzwi otworzyły się z wesołym trzaskiem, a potężny, trzylitrowy silnik zaskoczył od pierwszego przekręcenia kluczyka.

Jakub nacisnął gaz. Ruszyli.

– Padało raptem dwa dni, a i to z przerwami – mruknął Krzeptowski.

– Mróz był, owszem, ale też krótko i znowu nie taki wielki. A patrzcie, jak to wygląda. Gdyby nie to, że teraz jest cisza i można wszystko ogarnąć, to jutro by na ulice nie dało się wyjechać. Nawet nie mówię, że pogoda by się pogorszyła, ale gdyby była dalej taka jak dzisiejszego ranka czy w nocy. To co będzie, jak przyjdzie naprawdę ta anomalia?

– Będzie walka, a potem polegniemy z honorem. Zostanie odtrąbiony stan klęski żywiołowej. Media będą miały używanie, wszyscy zarzucą władzom nieudolność. – Tyszkiewicz był mocno skupiony na jeździe, pomimo poprawy warunków droga była śliska i pełna kolein wyżłobionych w nieodgarniętym śniegu. Silna, wielka terenówka dawała sobie radę bez większych problemów, ale Jakub pomyślał o tych dziesiątkach tysięcy właścicieli zwykłych miejskich aut i doszedł do wniosku, że znikomy ruch na ulicach ma swoje głębokie uzasadnienie.

– Fajny masz samochód – powiedziała z tyłu Jadwiga. Była wielką miłośniczką motoryzacji, mogła godzinami dyskutować o najnowszych trendach w samochodowym wzornictwie i rozwiązaniach technicznych. Podczas jakiejkolwiek dyskusji większość facetów pozostawała w tyle już na pierwszej prostej.

– Żona mi kupiła – mruknął Tyszkiewicz, nagle zażenowany.

– Fajną masz żonę.

– Bardzo fajną – wtrącił trzy grosze Krzeptowski, uśmiechając się pod nosem. – Nie wiadomo tylko, co ona w nim widzi. Z nas dwóch wybrała jego i to jest skandal, normalnie…

– Aha, tylko powiedz, że jak cię poznała, byłeś kompletnie pijany i waliłeś sztachetą dwóch gości weselnych, którzy o raz za dużo zatańczyli z twoją siostrą – powiedział Jakub ze złością. Jadwiga zachichotała. Słyszała tę opowieść kilkakrotnie, za każdym razem w innej nieco wersji.

– Musiałem bronić honoru kobiety, ty ceprze sakramencki.

– Po pijaku…

– A co za różnica – obruszył się Krzeptowski. – Honor jest honor…

– Uważaj! – krzyknęła Jadwiga.

Tyszkiewicz odruchowo nacisnął na hamulec. Kątem oka dostrzegł, jak w poprzek skrzyżowania sunie przegubowy autobus, rozpaczliwie starający sie złapać przyczepność na litym pasie żywego lodu pokrywającego stalowym błękitem co najmniej dwadzieścia metrów dojazdu do skrzyżowania. ABS skrzypiał rozpaczliwe, ale ciężki pojazd sunął bezwładnie, powoli, z majestatyczną nieuchronnością tracąc prosty tor jazdy na rzecz poruszania sie bokiem. Z niemałą jeszcze prędkością wyjechał na środek skrzyżowania. Jakub, z wciśniętym do oporu pedałem hamulca, walczył z kierownicą, starając się maksymalnie zejść autobusowi z celownika.

Po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach doszedł do wniosku, że nie zdąży, puścił więc hamulec i z całej siły przycisnął pedał gazu. Dwustukonny silnik ryknął, w sekundę osiągając niemal szczyt mocy, cztery grube zimowe opony strzeliły zmielonym śniegiem i auto zaczęło gwałtownie skręcać w prawo.

Prawie się udało.

Autobus niemal ich minął, wlokąc za sobą ogon przegubowej przedłużki. I właśnie koniec pojazdu uderzył w tył volvo, jadącego już prawie równolegle do toru jazdy autobusu. Samochód odbił się, przez ułamek sekundy zdradzał tendencję do skrętu w przeciwną stronę i staranowania burty autobusu, ale Jakub energicznie skontrował kierownicą i terenówka skoczyła do przodu kursem zdecydowanie rozbieżnym od czerwono-żółtego wehikułu. Oba pojazdy po chwili odzyskały przyczepność i zatrzymały się za skrzyżowaniem, oddalone od siebie o dwadzieścia, może trzydzieści metrów.


15.

Prywatna posiadłość koordynatora położona była w eleganckiej, willowej części jednej z najstarszych dzielnic stolicy, gdzie zdecydowaną większość stanowili ludzie bogaci lub bardzo bogaci. Ogromna, utrzymana w stylu lat dwudziestych rezydencja stała na stosunkowo dużej, zadrzewionej działce. Tu koordynator prowadził życie prywatne, spotykał się z przyjaciółmi, wydawał przyjęcia i cieszył się zasłużonym poważaniem statecznego obywatela lokalnej społeczności.

Miejsce pracy natomiast położone było w centrum Warszawy, w nabytej przez jedną z jego spółek zabytkowej kamienicy. Został w niej przeprowadzony gruntowny remont, wykonany ściśle według wskazówek i zaleceń miejskiego konserwatora zabytków, który po zakończeniu inwestycji był niezwykle zadowolony ze współpracy z tak elastycznym i pełnym zrozumienia dla kulturowego dziedzictwa stolicy inwestorem. Przy okazji remontu budynek został poddany – o czym już konserwator zabytków nie wiedział – pewnym dość istotnym z punktu widzenia planów koordynatora modyfikacjom i przeróbkom. Kwatera główna – czy jak nazywał to koordynator: centrum dowodzenia – została rozbudowana w dół, pod powierzchnią gruntu kryła się podziemna kondygnacja, na której znajdowały się pomieszczenia wyposażone w najnowsze systemy łączności i obserwacji. Były one dwadzieścia cztery godziny na dobę obsługiwane przez najwyższej klasy, wysoko opłacanych specjalistów.

– Sygnał mi się urwał – powiedział jeden z nich do kierownika zmiany. Technik ten odpowiedzialny był za monitoring systemów GPS.

– Gdzie? – kierownik zmiany podszedł do stanowiska technika i zajrzał mu przez ramię.

– Na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej.

– Kiedy?

Technik spojrzał na zegar.

– Przed minutą.

Kierownik zmiany pochylił się. Na ogromnym, dwudziestosześciocalowym ekranie komputera widać było niezwykle dokładną, cyfrową mapę przedstawiającą spory fragment Śródmieścia. Pulsująca czerwona kropeczka zaznaczała miejsce ostatniego kontaktu ze śledzonym obiektem.

– Co się stało?

– Nie wiem – technik wzruszył ramionami. – Może ta cholerna pogoda. Powoduje zakłócenia. Mogło paść też zasilanie.

– Pogoda jest lepsza, niż była, a wtedy działało. Zasilanie powinno wystarczyć na trzy doby pracy non stop. Podaj jakiś inny powód.

– Jest namiar! – wykrzyknął technik, wpatrując się w ekran. Czerwony punkcik zmienił barwę na zieloną i zaczął przemieszczać się Marszałkowską w stronę Pałacu Kultury. – Wszystko w porządku.

– Pilnuj tego – mruknął kierownik zmiany i odszedł.


16.

Nawet nie byli w nastroju do porządnego zbesztania nieuważnego kierowcy autobusu. Zapisali jego numer, mruknęli „uważaj pan na przyszłość”, stwierdzili, że volvo odniosło minimalne uszkodzenia i nadaje się do dalszej jazdy, po czym ruszyli w drogę. Przez dobry kwadrans przebytą w milczeniu.

Jechali powoli, ale bez przeszkód. Nieoczekiwana przerwa w ataku zimy spowodowała energiczną kontrofensywę służb miejskich. Drogi, przynajmniej te główne, zrobiły się niemal przejezdne, na chodnikach pojawiało się coraz więcej pieszych. Jakubowi kilkakrotnie udało się przekroczyć czterdzieści kilometrów na godzinę.

– Dupa nie kierowca – mruknął Krzeptowski, gdy już minęli Śródmieście.

– Każdemu się spieszy – powiedział Jakub usprawiedliwiającym tonem.

– Myślicie, że to przypadek? – zapytała Jadwiga.

– Sądzisz, że ktoś nas chciał przejechać? Wątpię – Tyszkiewicz machnął ręką. Temat wypadku uznawał za nieistotny.

Odwrotnie niż Jadwiga. Nie dawała jej spokoju sekwencja osta-tnich wydarzeń: odkrycie raportu Wicherka, odebranie śledztwa bez słowa wyjaśnienia, próba staranowania przez autobus.

Zapamiętała nazwisko kierowcy i postanowiła przy najbliższej okazji sprawdzić tego człowieka.

– Co dalej? Ze śledztwem? – Krzeptowski też zatopiony był w myślach. Zerkał na Jakuba od czasu do czasu.

– Słyszałeś. Nic. The team is out.

– Aha. Gadaj zdrów. Przecież cię znam.

– No właśnie. Ja też cię znam – pogodnym tonem włączyła się do rozmowy Jadwiga. – Już nie jesteś szefem, ale od myślenia nikt cię nie zwalniał.

– Dajcie spokój, dobra? – Jakub był skupiony najeździe. W kieszeni czuł podłużny kształt pendrive’ a, a w głowie dźwięczały mu ostatnie słowa Smotrycza wypowiedziane szybko, na korytarzu, tuż przed pożegnaniem: „Masz tu raport Wicherka, wszystkie moje notatki i jakieś tam wnioski. Nic nie musisz wymyślać, sklej to w jeden dokument i masz na jutro gotowe sprawozdanie dla starego. No chyba że się nie zgodzisz z wnioskami, ale wątpię, szczerze mówiąc. I… nie ufaj nikomu”. Jakub spojrzał na Smotrycza uważnie, ale w tym momencie dołączyła do nich Zuzanna i podkomisarz płynnie zmienił temat, rumieniąc się – jak zawsze, gdy Zuzanna była blisko – i zacinając nieco. Od tej pory Tyszkiewicz myślał intensywnie. Jeszcze intensywniej niż zwykle. Nawet stłuczka nie była w stanie oderwać go od tego procesu. – Na razie mamy ważniejsze problemy na głowie. Musimy zadbać o rodziny i przeżyć do sylwestra.

– Dlaczego tylko tyle? – zapytała Jadwiga. Nie czytała raportu Wicherka, nie była obeznana ze szczegółami. Jej uwadze nie umknął jednak fakt, że myśli Jakuba krążą bardzo daleko od wnętrza luksusowego wyrobu szwedzkiego przemysłu motoryzacyjnego i tematu rozmowy.

– Nasz wieszcz od pogody twierdzi, że ciężko będzie przez tydzień, do Nowego Roku – Krzeptowski nie odmówił sobie spojrzenia na Jadwigę. Na tyle krótkiego, aby nie być posądzonym o natarczywość, a na tyle długiego, by dać wyraz swemu zainteresowaniu. Ponadstandardowemu. – A potem ma odpuścić. Masz jakieś zapasy w domu?

– Prawie nic. Miałam jechać na Wigilię do mamy. – Jadwiga, jak wielu policjantów, nie pochodziła z Warszawy. Dorobiła się tu jednak malutkiej, przytulnej kawalerki.

– Może ci pomogę? Jak zrobimy razem zakupy, nie będziesz musiała latać wte i wewte.

– A ty?

– Dam sobie radę. Wiele mi nie trzeba.

Jadwiga uśmiechnęła się. Deklaracja Krzeptowskiego sprawiła jej – zupełnie nieoczekiwanie – przyjemność. Wiedziona impulsem skinęła głową, co spowodowało głęboki uśmiech na twarzy wielkiego górala. Zwykle Jakub wolał, żeby Krzeptowski tego nie robił, wyglądał wtedy jak zgłodniały krokodyl, co nieodmiennie go bawiło, w związku z czym uśmiechał się jeszcze szerzej. Teraz Tyszkiewicz ledwie zwracał na to wszystko uwagę. Machinalnie skręcił w małą osiedlową uliczkę, zabudowaną nowoczesnymi, czteropiętrowymi blokami, jakich ostatnio wyrosło sporo na Ursynowie i Kabatach. Stanęli.

– Przejaśnia się – mruknął Tyszkiewicz, spoglądając w górę.

– No, może nie będzie tak źle – powiedział Krzeptowski wesoło. Przepowiednia katastrofy nie robiła na nim specjalnego wrażenia, przynajmniej od momentu, kiedy Jadwiga zgodziła się na wspólne zakupy. – Może cała ta prognoza jest funta kłaków warta.

– Może – mruknął Tyszkiewicz bez przekonania.– Wysiadacie?

– No. Wesołych świąt, chłopie – Krzeptowski objął go i ucałował z dubeltówki.

– Nawzajem. I tobie też, najlepszego – zwrócił się do Jadwigi.

Krzeptowski patrzył złym okiem, jak ci dwoje całują się serdecznie, po czym oboje z Jadwigą wyskoczyli na zewnątrz. Koła zabuksowały na lodzie, po chwili złapały przyczepność i wielka czarna terenówka zaczęła rozpływać się w zapadającym mroku. Pomachali i poszli w stronę najbliższego sklepu.

Nie zauważyli – podobnie zresztą jak pogrążony w rozmyślaniach nadkomisarz – że w zaparkowanym niedaleko starawym, nierzucającym się w oczy oplu siedzi mężczyzna i obserwuje ich uważnie.


17.

– Cześć – mruknęła Zuzanna. Stary passat trząsł, silnik pracował nierówno, ale i tak Zuzanna miała wrażenie, że zachowuje się o niebo lepiej niż rano, gdy jechała z Tolakiem do Patrycji Winiarskiej.

– Czołem. Trzymaj się. I wesołych świąt, bo już się pewnie nie będziemy widzieli – Smotrycz był niezwykle uroczysty.

Zuzanna skrzywiła się. Nie znosiła pompy i sztucznej uprzejmości. Zwłaszcza ze strony kolegów z pracy. Z drugiej strony Smotrycz był miły i starał się nie narzucać.

– Tobie też miłych i wesołych – powiedziała. Oficjalnie, sucho, beznamiętnie. – I uważaj na siebie – dodała po chwili, całkowicie innym tonem. Zastanawiała się potem wielokrotnie, co ją skłoniło do tego osobistego wynurzenia.

– Będę. Dzięki. Trzymaj się – pociągnął za klamkę i wysiadł. Zuzanna ruszyła gwałtownie.

Jechała szybko, na granicy ryzyka, jednak samochód słuchał jej, niczym spojony w jedną całość z ludzkimi mięśniami i mózgiem. Wcześniej, zanim się pożegnali, Smotrycz uparł się, aby pomóc jej zrobić zakupy, motywując to nadmiarem wolnego czasu i nudą – był samotny, nie miał w zwyczaju czynić nadmiernych przygotowań do Wigilii, a teraz, w obliczu klęski żywiołowej, poczuł się zwolniony z jakichkolwiek obowiązków – toteż z przygotowaniami do wkroczenia na teren fortecy bronionej przez matkę uwinęła się szybciej, niż myślała.

Omijali szerokim łukiem zatłoczone supermarkety, zakupy spożywcze robiąc w kilku małych sklepikach osiedlowych, zaopatrzenie innego typu – które zresztą wzbudziło niemałe zdziwienie Smotrycza; widząc wzrok Zuzanny, powstrzymał się jednak od komentarzy, posłusznie taszcząc ciężkie pakunki do samochodu i upychając je w bagażniku – nabyli w sklepie technicznym i na stacji benzynowej. Gdy Zuzanna zaparkowała przed starą kamienicą na Woli, nie minęła jeszcze piąta. Było mroźno, ale po niedawnych wichurach nie zostało nawet śladu, temperatura dawała się z łatwością znieść. Powietrze było niezwykle czyste, takie, jakim zwykle zachłystują się turyści w Tatrach.

Wdrapanie się na trzecie piętro przedwojennej kamienicy wymaga sporego wysiłku nawet bez bagażu. Zuzanna pokonała tę trasę sześciokrotnie. Szerpa podczas himalajskiej wyprawy to przy niej pikuś, jej zdaniem. Pod koniec operacji dyszała mocno, co tylko ją rozzłościło. Gdy jednak po raz ostatni wspięła się na schody i ostatecznie przekroczyła próg mieszkania, lawirując pomiędzy zalegającymi w całym przedpokoju i połowie saloniku pakunkami i torbami, poczuła ulgę.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю