Текст книги "Mróz"
Автор книги: Marcin Ciszewski
Жанры:
Триллеры
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 18 (всего у книги 27 страниц)
– A ty byś nie chciał? – zapytała.
Carrie skonstatował, że właśnie przyznała, kogo szukali nocni goście.
– Chciałbym. Ale niekoniecznie próbowałbym sam wymierzać sprawiedliwość.
– Sprawiedliwość? – wydęła wargi i Carrie ujrzał dawną Zuzannę. Po krótkiej chwili zrezygnowana mina powróciła. Zuzanna zasunęła zamek kurtki, założyła czapkę, gogle i maskę, po czym otworzyła drzwi. – Dawno wyzbyłam się przekonania, że na świecie w ogóle jest coś takiego. Po prostu chodź za mną. A gdyby coś mi się stało, weź samochód i jedź do mojego mieszkania. Może uda ci się przetrwać.
Zatrzasnęła drzwi.
Carrie wysiadł bez słowa i wzdrygnął się. Nie miał maski ani gogli, więc po prostu mocno zaciągnął sznurki okalające kaptur, by jak najmniejszy fragment twarzy dotykał powietrza. Nos od razu zrobił się czerwony i zaczął boleć. Starał się o tym nie myśleć. Jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak zimno.
Ruszyli przed siebie. Przez jedno z podwórek, wśród akompaniamentu skrzypiącego pod butami śniegu, wyszli na Chmielną. Wysiłek w to włożony równał się przebiegnięciu połowy maratonu. Zapadali się wyżej kolan, śnieg więził stopy, z ogromnym trudem stawiali kroki. Pokonanie dwustu metrów zajęło im piętnaście minut. W końcu doszli do domu oznaczonego numerem szesnaście. Zuzanna wyciągnęła z kieszeni wytrych.
Operowanie tym delikatnym narzędziem w grubych rękawicach nie jest łatwe, jednak po krótkiej chwili rozległo się ciche szczękniecie i zamek ustąpił. Zuzanna nacisnęła klamkę i oboje znaleźli się wewnątrz budynku. Carrie zamknął drzwi. Zaczęli wchodzić po schodach, starając się nie wywoływać hałasu. W końcu dotarli na drugie piętro.
Zwykły zamek zamontowany w drzwiach prowadzących na strych Zuzanna pokonała w dziesięć sekund. Starannie zamknęła drzwi. Byli na obszernym poddaszu. Pośrodku: komin, obok: drabina wycelowana prosto w wyłaz dachowy. Zuzanna sięgnęła do plecaka, wyjęła lornetkę i zaczęła wchodzić po drabinie. Wyłaz zamknięty był tylko na rygiel.
– Poczekaj tu – rzuciła w stronę Carriego.
Odciągnęła rygiel i popchnęła klapę. Nic. Metrowa warstwa śniegu oraz lód przyspawały stal do obramowania. Zeszła na dół, rozejrzała się i dostrzegła stojącą pod oknem stalową rurę, najwyraźniej pozostałość po dawno przebrzmiałym remoncie. Przez pięć minut obstukiwała obramowanie, potem zmienił ją Carrie.
Dopiero po dwudziestu minutach coś się poruszyło. Naparli oboje, stojąc razem na drabinie. Szczeble trzeszczały złowieszczo, drabina bujała się, ale w końcu klapa skapitulowała. Po paru pchnięciach udało sieją postawić pionowo. Do środka wionęło mrozem. Zuzanna wychyliła się do połowy, podniosła lornetkę – gumowe podkładki były sztywne jak stal, musiała je nieco odsunąć, by nie przymarzły do plastikowej szybki gogli – i zaczęła obserwować sąsiedni dach.
Na pierwszym planie bariera, coś jakby półtorametrowej wysokości płot oddzielający jeden dach od drugiego, obecnie sprawiający wrażenie śnieżnego muru. Wystające ponad niego cztery anteny, w tym jedna o średnicy co najmniej dwóch metrów. Najwyraźniej ktoś oczyszczał je z lodu i śniegu; były stosunkowo mało oblepione. Kilka stalowych skrzyń kryjących jakieś agregaty. Poza tym cisza i spokój. Zuzanna nie dostrzegła nikogo, najmniejszego poruszenia; to oczywiście nie musiało świadczyć o niczym, potencjalni strażnicy mogli obserwować teren przez kamery. Pomimo kilkukrotnego przepatrzenia całej powierzchni nie dostrzegła żadnych obiektywów. Być może przykrył je śnieg. Musiała zaryzykować.
– Chodź – powiedziała w stronę Carriego.
Wyszła na dach, poczekała, aż jej towarzysz wygramoli się na górę, po czym cicho zamknęła wyłaz. Dach był płaski i pod grubą warstwą śniegu trudno było dostrzec jego kształt. Postanowiła trzymać się środka. Ostrożnie stawiała kroki. Zapadała się niemal do pasa. Zastanawiało ją, na ile śnieg związany jest mocno z podłożem. W sumie trzymała się na nogach dość pewnie. Carrie starał się iść dokładnie po jej śladzie.
Po przejściu może trzydziestu kroków dotarli do bariery. Zuzanna oczyściła niewielki fragment stalowej konstrukcji, weszła na stalowe przęsło, odbiła się i wylądowała na dachu sąsiednim.
Była u celu.
12.
Drzwi otwarto tak cicho, że Helena, siedząca na łóżku i oparta o ścianę, poderwała głowę dopiero usłyszawszy szuranie butów po betonie. Do pokoju weszło trzech zamaskowanych mężczyzn. Jeden z nich trzymał w objęciach dziecko, drugi niósł składane łóżko i naręcze koców. Ostatni miał wolne ręce. W odróżnieniu od kompanów uśmiechał się przyjaźnie. Białe zęby odcinały się od czerni kominiarki. Helena myślała, że śni.
– Witam, pani Heleno. Widzę, że już się pani obudziła. To doskonale. Mam do pani serdeczną prośbę. Znalazła się w naszym towarzystwie pewna dziewczynka. Wymaga specjalnej opieki, a obawiam się, że mój personel nie jest w stanie jej zapewnić na odpowiednim poziomie – mężczyzna miał głos równie miły jak uśmiech, a garderobę dobraną ze smakiem i dopasowaną do nienagannej figury.
Pierwsza niespodzianka.
Helena dałaby sobie głowę uciąć, że słyszała kiedyś głos tego człowieka.
Druga niespodzianka.
Zosia. To był widok, który zapamiętała na zawsze: wózek, promienny pokój pomalowany we wszystkie kolory tęczy i siedząca bez ruchu dziewczynka, patrząca w ścianę niewidzącymi oczami. Cóż ona tu robi, do diabła?
– Co to za dziecko? – zapytała ochryple. Elegant wyglądał na szefa, wiec pytanie skierowała bezpośrednio do niego. Skąd go zna? Czy on też ją poznał? Wie, kim jest? Głupie pytanie, oczywiście, że wie. Przecież zdaje sobie sprawę, kogo kazał porwać.
– Po prostu przebywa pod naszą czasową opieką – mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej. Obserwował Helenę uważnie. Domyślał się, że zna dziewczynkę? Wiedział?
– Pod opieką? A gdzie jej rodzice?
– Chwilowo nie mogą się nią zająć. Dlatego zwracam się do pani o pomoc.
Trzeci z mężczyzn rozłożył pod wolną ścianą łóżko polowe i rzucił na nie koce, po czym wyszedł z pomieszczenia.
– Znalazła się tutaj tak jak ja? Została porwana?
– Och, nie nazwałbym tego porwaniem – oczy rozmówcy spoważniały. – Po prostu chwilowo zmieniła adres.
– Czego pan ode mnie chce? – poniewczasie pomyślała, że takie pytania nie mają sensu, niestety za późno ugryzła się w język.
– Poza tym, aby pani zaopiekowała się dzieckiem, tylko jednej rzeczy. Z tego powodu pozwoliłem sobie zaprosić tu panią.
– Zaprosić! – Helena prychnęła. Niemal przywarła plecami do ściany. – Napadliście na mój dom. Zabiliście psa!
– Rzucił się na moich ludzi. Zapewniam, że ani jemu, ani pani nie miał spaść włos z głowy. Pani zaczęła strzelać…
– Oczywiście. A pan by nie zaczął, gdyby do domu wdarło się kilku drabów, wybijając okna? Bez żartów.
– No cóż, obawiałem się, że gdy po prostu zapukamy i zaprosimy panią na przejażdżkę, spotkamy się z odmową – mężczyzna ponownie się uśmiechnął. – A tak jest pani tutaj, cała i zdrowa, zaopatrzona we wszystko, co potrzebne do przeżycia tych kilku dni.
– Kilku dni? A co potem?
– Odzyska pani wolność i będzie się cieszyć towarzystwem męża.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Helena zastanowiła się. Zerknęła na leżącą na łóżku Zosię i doszła do wniosku, że nie ma wielkiego wyboru. Mężczyźni byli zamaskowani, nie chcieli, by ich rozpoznano. Może jest szansa?
– Czego pan ode mnie chce?
– Nic wielkiego. Wykonam telefon do męża. Przekażę pani słuchawkę. Powie pani nadkomisarzowi, że jest cała i zdrowa i czuje się bardzo dobrze. Oto całe zadanie. Jeżeli mąż nie będzie robił głupstw, za kilka dni odzyska pani wolność.
– A… dziewczynka? – omal nie powiedziała „Zosia”. Nie miała pojęcia, czy rozmówca wie o jej relacjach z Zuzanną, ale sama nie chciała niczego zdradzać. Czuła, że tak będzie lepiej.
– No cóż, dziecko oczywiście wróci do rodziców – ton całkowitej szczerości. Gładki, empatyczny i przekonujący.
Helena nie usłyszała odpowiedzi, bo właśnie sobie przypomniała. Wiedziała, kim jest ten człowiek.
– Dobrze – powiedziała. – Niech pan dzwoni. Zna pan numer?
13.
– Dzień dobry. Nazywam się Jakub Tyszkiewicz. Jestem nadkomisarzem policji. Prowadzę śledztwo w spawie zabójstwa pana sąsiada piętro wyżej, Bartosza Wicherka. Mogę zadać kilka pytań?
– Ja tam nikogo nie znam – dobiegło zza drzwi.
– Tylko kilka pytań – powtórzył monotonnym głosem. – To bardzo ważne.
– Nic nie wiem.
– Mimo to proszę otworzyć.
Szczęknął zamek i Jakub wszedł do niewielkiego, zagraconego korytarzyka.
To już siódmy lokator, siódme mieszkanie i siódma próba. Poprzednie nie wniosły niczego. Sąsiedzi, jak zwykle, „niczego nie widzieli i nie słyszeli, jeden z drugim Wicherka widywał z daleka, ot tylko co dzień dobry mówił, on się odkłaniał, bo ogólnie grzeczny z niego człowiek, nie można powiedzieć, ale poza tym nie wiem nic. Czy ktoś go odwiedzał? Panie, ja tam w robocie ciągle jestem, a jak przychodzę do domu, to śpię albo telewizję oglądam, inne sprawy mnie nie interesują, po co mam człowiekowi w zupę zaglądać, no nie?”. Jakub już po drugim spotkaniu mógł sporządzić pewien wzorzec i odczytywać rozmówcom ich zeznania z kartki, jeszcze przed złożeniem.
Przyjazd tutaj, zgodnie zresztą z przewidywaniami, okazał się zwykłą stratą czasu.
Mimo to obaj przepytali lokatorów niezwykle starannie. Nie pominęli niczego, zajrzeli w każdy kąt, nawet pijanego dozorcę doprowadzili do pionu. Odkryli dwie meliny i nielegalny burdel, wzbudzając zresztą zrozumiałą panikę nieco zbyt zwiewnie jak na tę porę roku odzianego personelu.
W kwestii znalezienia zabójcy Wicherka nie posunęli się jednak nawet o milimetr.
W milczeniu odnaleźli ratrak, odkopali go i pojechali pod blok Smotrycza. Winda nie działała, w holu paliła się co druga lampa. Weszli na piąte piętro. Krzeptowski otworzył drzwi kluczem. Na wszelki wypadek obaj wyjęli broń, co okazało się zbędną ostrożnością. Wszystko było tak jak wczoraj, kiedy Krzeptowski powitał Tolaka. Porządek i spokój. Półki z książkami i niedojedzone resztki pizzy w kuchni. Już po minucie ogarnęło ich zniechęcenie.
– Bryndza.
– Kompletna. Żadnych śladów.
– Musimy jeszcze raz popytać sąsiadów.
– Popytamy. Ale myślę o czymś innym.
– A konkretnie? – Krzeptowski w końcu przestał rozglądać się po pokoju i spojrzał na Tyszkiewicza.
– Poprosiłeś Smotrycza, żeby coś sprawdził na temat Zuzanny.
– Owszem.
– Otóż to. Antoś…
– Wiesz, że nie lubił. Antoni…
– Antoni, niech ci będzie…
– Nie mi. Jemu.
– Och, zamknij się, więc otóż ten nasz Antoni był sprytny i bystry. Tak sobie myślę, że to, co robił, uznał za ważne. Na tyle ważne, że zrobił kopie. Informatycy w ogóle mają to do siebie, że strasznie nie lubią być od czegoś uzależnieni. W tym wypadku od pojedynczego nośnika danych. No więc, może zrobił kopie i wysyłał gdzieś albo napisał sobie specjalny program, który robił to automatycznie.
– To możliwe – Krzeptowski omal nie uderzył się w czoło. Powinien był sam o tym pomyśleć. – Antoni był bardziej sprytny, niż myślimy. Jak nie chciał, aby go ktoś namierzył, potrafił się ukryć w mysiej dziurze. Ale rzeczywiście miał zwyczaj zapisywać co ważniejsze dane. Nawet mówił mi kiedyś o tym. Możliwe, że znalazł coś więcej, niż zdążył przysłać.
– Właśnie. A nie mówił, gdzie zapisuje?
– Nie. Masz jakiś pomysł?
– Pewnie jest tysiąc miejsc, w których mógł schować dane, tyle że żadne konkretne nie przychodzi mi do głowy. Zacząłbym po prostu od jego służbowego komputera.
Krzeptowski spojrzał przeciągle na Jakuba i wyjął komórkę.
– Jadwiga? Tu twój ulubiony góral. Halo, słyszysz mnie? Strasznie trzeszczy. O, teraz lepiej. Jak idzie? Aha, szukacie. Świetnie. Słuchaj, wpadliśmy tu z nadkomisarzem na pomysł, że można spróbować przejrzeć służbowy komputer Antoniego, rozumiesz. Jest jakiś informatyk na służbie? No właśnie. Machnij mu przed nosem upoważnieniem, niech ruszy dupę sprzed telewizora i postara się wejść do danych Smotrycza. Co? Nie działają telewizory? Nie ma sygnału? To wielka strata, powiedz, że łączę się w bólu. Podejrzewamy, że Smotrycz mógł przechowywać coś istotnego. Świetnie, wiedziałem, że się zrozumiemy. Buziaki. Tylko się za ładnie nie uśmiechaj do tych palantów, rozumiesz? Pa – rozłączył się, po czym powiedział do Tyszkiewicza: – Postara się sprawdzić.
– Słyszałem. Myślę sobie tak. Ktoś z jakiegoś powodu wziął cały nasz zespół na celownik. Miał dostatecznie dużo środków i możliwości, by zorganizować inwigilację i podsłuch, łącznie z podsłuchiwaniem rozmów telefonicznych wszystkich członków zespołu. Nie wiem, z jakiego powodu, to w tej chwili nieważne. Podsłuchał twoją rozmowę z Antonim. Mówiliście niejasno, ale być może zaniepokoiło go to. Zaczął śledzić robotę Smotrycza, są takie wirusy, trojany, które pozwalają dokładnie widzieć pulpit śledzonego komputera, zobaczył, kogo dotyczą poszukiwania, i zaniepokoił się na tyle, by wysłać ekipę, która postanowiła osobiście wypytać Smotrycza o przyczyny jego ciekawości. Nie wiem, dlaczego nie próbowali dotrzeć do ciebie, może uznali, że próba porwania akurat twojej skromnej osoby wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem. Ale ponieważ nadal chodzisz luzem, wiemy kogo dotyczyły poszukiwania.
– Zuzanny.
– No więc właśnie. Może naprawdę nadszedł czas, aby spotkać się z panną Cehak i zadać jej parę pytań?
– Nie mamy żadnych konkretnych podejrzeń. Twoim zdaniem ona stoi za porwaniem?
– Nie wiem. Raczej nie sądzę. Jest policjantką, w końcu. Ale Antoni zniknął tuż po rozmowie z tobą na temat Zuzanny, kochanki mojej żony. Może ktoś próbuje Zuzannę kryć i porywa Smotrycza i Helenę, by ją chronić?
– To by znaczyło, że Zuźka jest umoczona w coś grubego. Na tyle grubego, że warto ryzykować podwójne porwanie. I to, że jest policjantką, jeszcze bardziej komplikuje sprawę.
– Owszem. Masz do niej numer?
– Taaa, zdążyłem skopiować książkę.
– Dzwoń. I umów nas. Nie mów, o co chodzi.
Krzeptowski ponownie wyjął aparat i wybrał numer. Nim rozległ się sygnał, Tyszkiewicz złapał go za rękę. Krzeptowski przerwał połączenie i spojrzał pytająco.
– Załóżmy, że Zuzanna jest w coś umoczona. Może jej telefon jest monitorowany.
– No i?
– Wszystkie połączenia. Przychodzące i wychodzące.
– Kurwa.
– No właśnie.
– Daj mi telefon.
– Ale…
– Daj.
Jakub wyciągnął aparat. Krzeptowski wprawnie go rozłożył, wyciągnął z kieszeni dodatkową kartę SIM, którą także otrzymał od Tolaka, i włożył ją do aparatu w miejsce starej.
– Jednorazówka – mruknął wyjaśniająco. Ze swojej komórki odczytał numer Zuzanny, po czym wybrał go na klawiaturze aparatu Jakuba. Trzymał długo słuchawkę przy uchu, potem skrzywił się. Spróbował jeszcze raz. Z tym samym efektem.
– Poczta głosowa.
– Dziewczynka może nie mieć zasięgu. Albo śpi i wyłączyła telefon.
– Albo rozrabia dalej.
– Zostaw jej wiadomość. Może oddzwoni.
Krzeptowski wybrał numer po raz trzeci, zostawił na skrzynce krótką prośbę o kontakt, po czym rozłączył się. Rozłożył komórkę, wyciągnął z niej kartę i włożył do kieszeni. Po chwili aparat ze starą kartą wrócił do Jakuba.
Jakub już otwierał usta, gdy rozległ się dzwonek. Początkowo nie zareagował, przyzwyczajony do innego sygnału. W telefonie otrzymanym od Tolaka nie chciało mu się nawet sprawdzać rodzaju dzwonków. Po chwili zorientował się, że dźwięk dochodzi z jego własnej kieszeni. Wyjął wrzuconą przed sekundą komórkę i zamarł. Ten numer znał na pamięć, nawet obudzony w środku nocy.
Helena.
W odróżnieniu od Jakuba Krzeptowski zachował zimną krew. Zobaczywszy bezbrzeżnie zdumiony wyraz twarzy Tyszkiewicza, odebrał mu aparat i w ciągu kilku sekund połączył go ze swoim za pomocą kabla USB. W swoim aparacie włączył opcję dyktafonu, nastawionego na nagrywanie pliku z urządzenia zewnętrznego, po czym zwrócił telefon Jakubowi. Ten nacisnął zieloną słuchawkę powolnym, jakby sennym ruchem.
– Halo?
– Kuba? Tu Lena. Ze mną wszystko w porządku. Nie jestem sama, ale czuję się dobrze…
Świat zakołysał się. Jakub miał tak mocno zaciśnięte szczęki, że przez moment był pewien, że nie będzie w stanie wykrztusić słowa.
– Kubuś? Jesteś tam?
– Tak – powiedział w końcu.
– To dobrze. Nie martw się o mnie, mam dobre warunki. Przyrzekasz, że nie będziesz?
– Co nie będę?
– Martwił się. Są inne osoby, o które trzeba się martwić, ale ze mną naprawdę wszystko okej.
– W tle dźwięk. Nie do zidentyfikowania.
– Lena…
– Muszę kończyć. Całuję. Ktoś jeszcze chciałby z tobą porozmawiać. U nas straszny wiatr. Pa.
– Lena… – Jakub niemal krzyknął.
W słuchawce rozległ się trzask i po chwili Tyszkiewicz usłyszał inny głos. Męski, ale pozbawiony intonacji, bezosobowy, mechaniczny.
Najpewniej przepuszczony przez urządzenie zniekształcające dźwięk.
– Czy mam przyjemność rozmawiać z nadkomisarzem Jakubem Tyszkiewiczem?
– Przyjemność? Nie wiem. Ale jestem przy telefonie – Jakub starał się skoncentrować na ukryciu drżenia głosu. Obawiał się, że bez specjalnego powodzenia.
– Stoi przede mną pani Helena Berezowiec. Osoba o niezwykle fascynującej osobowości, olśniewającej urodzie, nieprzeciętnej inteligencji, obdarzona niezwykłym, absolutnie fantastycznym talentem. Jest chlubą naszego kraju. I z racji uczucia, jakim pana darzy, również, jak sądzę, pańską. Domniemuję, że pod taką oceną małżonki mógłby się pan podpisać?
Jakub przełknął ślinę. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Ale rozmówca chyba nie spodziewał się jej.
– Milczenie bywa zgodą, wnoszę zatem, że podziela pan mą diagnozę. Jeśli natomiast chodzi o pana, muszę wyznać, że zarówno pańscy przyjaciele, jak i koledzy z pracy, zwierzchników nie wyłączając, wyrażają się o panu bardzo pochlebnie. Jestem z tego faktu niezmiernie zadowolony, ponieważ, jak sądzę, ułatwia mi zadanie.
– Zadanie? O czym pan mówi?
– Spieszę z tłumaczeniami. Otóż sądzę, że pozytywne opinie o panu wynikają z faktu, że jest pan człowiekiem inteligentnym i zarazem odpowiedzialnym. Pojmującym bardzo poważnie zadania, które przed nim stoją. Czy mam rację? Czy zgadza się pan z taką oceną, nadkomisarzu?
– Nie komentuję opinii na swój temat.
– Godna pochwały powściągliwość. Mimo wszystko na pewno wie pan swoje. Wie pan, które opinie są zgodne z pana odczuciami, które krzywdzące, a które, proszę wybaczyć śmiałość, formułowane nieco na wyrost. Otóż ja podzielam pogląd, że jest pan człowiekiem bardzo bystrym i odpowiedzialnym. I właśnie z tego powodu chciałbym się do pana zwrócić z pewną prośbą.
Najwyraźniej nadszedł czas próśb.
– Słucham – Jakub zamknął oczy i starał się wyobrazić sobie rozmówcę. Nie było to łatwe, głos falował, cichł do szeptu lub stawał się niemal normalny, o ile oczywiście można mówić o normalności w wypadku dźwięku przetworzonego przez komputer.
– Otóż jak pan wie, urocza pani Helena chwilowo zmieniła miejsce pobytu i korzysta z mojej gościny. Ze swej strony mogę zapewnić, że jest naprawdę w znakomitej formie, ciepło ubrana, syta i cieszy się, no, w pewnym zakresie ograniczoną, ale jednak, sporą swobodą ruchów. Pozwoliłem sobie zaprosić tutaj małżonkę z powodów czysto praktycznych, jako że staram się być człowiekiem podchodzącym do życia w sposób maksymalnie uproszczony i pragmatyczny. Otóż wiem, że prowadzi pan pewne działania związane ze śmiercią niejakiego Wicherka. Czy mam rację?
– Powiedzmy.
– Widzę, że oprócz tego, że jest pan inteligentny, jest pan również ostrożny. To doskonale. Naprawdę doskonale. Przyjmijmy zatem, że mam rację i naprawdę prowadzi pan śledztwo w sprawie Wicherka. Sam Wicherek, szczerze mówiąc, nic mnie nie obchodzi, ale tak się składa, że pańskie poszukiwania wkroczyły nieco na moje terytorium. Prowadzę w tym kraju rozległe interesy i cenię sobie spokój. Czy na razie to, co mówię jest dla pan jasne?
– Całkowicie.
– Fantastycznie. Idźmy dalej. Otóż chciałbym pana prosić, aby od tego momentu wszystkie ustalenia, obserwacje czy fakty związane z tą sprawą przekazywał pan mnie, zanim opowie pan o nich swoim przełożonym. Dzwoni pan i wspólnie naradzamy się, co dalej. Jakimi faktami niepokoić pańskich szefów, a jakimi nie zawracać im głowy. Czy możemy się tak umówić?
Milczenie.
– Rozumiem, że mój wniosek przeszedł przez aklamację – Jakub nie był pewien, ale szarmancki ton i dobry humor rozmówcy nieco osłabły. Ale może to wina tych cholernych zakłóceń. – Podsumowując: pani Helenie włos z głowy nie spadnie, jeżeli pan potraktuje poważnie moją prośbę. Wszystko, czego się pan dowie, raportuje pan mnie i ja decyduję, co dalej. Proszę kontaktować się za pomocą telefonu pani Heleny. Gdyby z powodu pogody wysiadła łączność, proszę umieszczać raport na swoim służbowym komputerze w Komendzie Stołecznej. A teraz żegnam, panie nadkomisarzu.
– Jeszcze jedno – Jakub wydobył z siebie głos, choć nadal nie był z niego zadowolony. Płaskie, schrypnięte i ciche głosy z pewnością nie robią wrażenia na tego pokroju rozmówcach.
– Proszę? Ach tak, chciał pan coś powiedzieć, nadkomisarzu?
– Tak. Ja również mam prośbę.
– Prośbę? Ależ proszę bardzo. W końcu są…
– Otóż chodzi o to – Jakub nie słuchał. Miał nadal zamknięte oczy i po prostu mówił – że jestem silnie związany ze swoją żoną i bardzo mi na niej zależy. Chciałbym, aby zadbał pan, by nic jej się nie stało. By nie spadł jej włos z głowy. Ponieważ, jak sądzę, to pan podjął decyzję o porwaniu, uznaję, że ponosi pan osobistą odpowiedzialność. Bardzo dobrze, lubię jasne sytuacje. Chciałbym, aby z kolei mnie pan dobrze zrozumiał: bezpieczeństwo mojej żony leży w pańskich rękach.
– Cóż to…
– I jeszcze jedno. Zakładam, że ma pan spore możliwości. Że nie jest problemem, aby dotrzeć do różnych danych. Otóż, gdy zajrzy pan do teczki personalnej z nazwiskiem Tyszkiewicz i spojrzy w moją biografię, zwłaszcza dotyczącą okresu, kiedy służyłem w wojsku, stwierdzi pan, że bywam człowiekiem bardzo upartym. Zawsze staram się osiągnąć cel, zwłaszcza pod presją. Usilnie nalegam, aby przeczytał pan uważnie mój profil oraz przebieg kariery zawodowej, a następnie wyciągnął wnioski. I nauczył się tych wniosków na pamięć, ponieważ w najbliższym okresie będą w pana życiu odgrywały niebagatelną rolę. A teraz żegnam.
14.
Cztery wielkie anteny satelitarne. Niewielka nadbudówka opatrzona stalowymi drzwiami. Pofałdowany i wzburzony ocean śnieżnej pokrywy. Cisza.
Zuzanna przyjrzała się wydętym czaszom. Były oczyszczone z lodu i śniegu, od nadbudówki prowadziły do nich względnie uprzątnięte ścieżki. Ktoś zadbał o to, by łączność funkcjonowała bez zakłóceń. Ostrożnie podeszła do największej wycelowanej w niebo, co najmniej dwumetrowej anteny. Do zamontowanego pośrodku konwertera było dwa i pół metra. W normalnych warunkach Zuzanna odbiłaby się lekko i bez wysiłku dotknęła środka tarczy. Teraz udało jej się to dopiero za czwartym razem, gdy już myślała, że będzie musiała wezwać na pomoc Carriego.
Wybiła się z obu stóp, wkładając w ten ruch ostatki energii, jakie jej jeszcze pozostały. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak szybko traci siły. Po trzech skokach płuca paliły ją niczym martenowski piec, serce waliło jak oszalałe, a ręce mdlały z wysiłku. W końcu zawisła na konwerterze, podciągnęła się nieco i opadła w dół, starając się jak najmocniej nacisnąć na urządzenie. Usłyszała trzask i wylądowała na śniegu. Trzymała w ręku półmetrowej długości serce anteny stanowiące o jakości połączenia z satelitą.
Gestem nakazała Carriemu, by się cofnął – właśnie ten moment sobie upatrzył, by zacząć przechodzić przez barierę – po czym co sił pobiegła w stronę nadbudówki. Szybko zdjęła plecak i wyciągnęła z niego paralizator. Pistolet maszynowy na wszelki wypadek trzymała na podorędziu.
Zanim skrzypnęły drzwi, zdążyła solidnie zmarznąć. Miała wrażenie, że znajduje się na drodze głównego natarcia nieokiełznanych, dzikich sił, które postanowiły ją zabić. Już dawno przyzwyczaiła się do dreszczy wstrząsających całym ciałem, już dawno uznała za normalny fakt, że nie można oddychać swobodnie. Ale czymś nowym było sztywnienie ubrania, zamarzanie gogli, niemożność wykonania najprostszego ruchu. Pomyślała, że jeżeli oczekiwanie potrwa jeszcze jakiś czas, dajmy na to minutę lub dwie, nie będzie w stanie pokonać nawet chorego na niedowład kończyn pięciolatka. I cała nadzieja, że da się jeszcze z jej życia ocalić coś wartościowego, umrze tu, na dachu warszawskiej, śródmiejskiej kamienicy, o piętnaście metrów od celu.
Zgrzytnięcie zawiasów pobudziło serce do żwawszego działania, uderzenie adrenaliny pozwoliło na moment zapomnieć o paraliżującym zimnie. Ujrzała przed sobą plecy technika, który przyszedł sprawdzić przyczyny urwania kontaktu z satelitą. Najszybciej, jak potrafiła – choć w normalnych warunkach taka szybkość byłaby śmiechu warta – skoczyła do przodu i nim mężczyzna zdążył zareagować, przytknęła mu paralizator do biodra. Nie ryzykowała ataku przez kurtkę, wyładowanie mogło okazać się zbyt słabe, by zaszkodzić facetowi odzianemu w kilka grubych, jak należało sądzić, warstw ubrania. Biodro natomiast wydawało się dogodnym celem ataku. Było nim. Trzask wyładowania tylko nieznacznie wyprzedził w czasie krzyk mężczyzny. Wyrzucił ręce do góry i zwalił się jak kłoda w śnieg.
Zuzanna oceniła, że ma może minutę. Złapała technika za kołnierz kurtki i pociągnęła w stronę nadbudówki. Wrzuciła bezwładne ciało do środka, skrępowała mu ręce plastikowymi kajdankami, po czym wyszła na zewnątrz. Odnalazła plecak i machnęła ręką Carriemu.
Haker niezgrabnie przeszedł przez barierę i z niemałym trudem doczłapał do nadbudówki. Zuzanna w tym czasie zdjęła puchówkę – krępowała ruchy i była zbędna w zamkniętych pomieszczeniach.
Wzięła w ręce pistolet maszynowy, trzasnęła magazynkiem, do kieszeni wsadziła kilka następnych. Do pasa przytroczyła granaty hukowe.
Na twarz naciągnęła kominiarkę, drugą rzuciła Carriemu.
– Załóż to. Wchodzę. Dam ci znać, kiedy możesz się stąd ruszyć – powiedziała.
– Żartujesz.
– Nie.
Spojrzał na nią zupełnie inaczej niż dotychczas. Do dzisiaj miał wrażenie, że jest po prostu ostrą babką oddzielającą się od świata barierą wulgarności i agresywnych tekstów, na dodatek grającą w jakąś prywatną grę, której on jest tylko jednym z elementów. Nie miał złudzeń, że uratowała mu tyłek, ponieważ czuła do niego sympatię lub po prostu jej się spodobał. Wiedział, że jest jej do czegoś potrzebny, zakomunikowała mu to jasno wkrótce po tym nieszczęsnym włamie, ale mijały miesiące, a ona nie zgłaszała się z niczym konkretnym. Owszem, była u niego może dziesięć razy, nawet sporo rozmawiali, na nieśmiałe próby podrywu zareagowała jak na jej standardy niemal z czułością, po prostu powiedziała, żeby dał sobie spokój, bo i tak nic z tego nie będzie, i przez tych kilka spotkań wzbudziła w nim rosnącą fascynację. Niemal zapomniał o prawdziwych przyczynach tej znajomości i w końcu nadszedł dzisiejszy dzień. Nie miał żadnych oporów, przeszukiwanie sieci było jego żywiołem i sposobem na życie, umiał z tego nawet uczynić swój zawód. Jednak teraz, gdy zobaczył ją odzianą w kamizelkę kuloodporną i kominiarkę, trzymającą w rękach paskudnie wyglądający pistolet maszynowy, gdy w jej twarzy wyczytał coś, co zdecydowanie mu się nie podobało, stwierdził, że doszedł do granicy, poza którą czeka go naprawdę inne życie. Raczej nie był na nie przygotowany.
– Nie jestem pewien, czy chcę tam wchodzić.
– Zapłaciłam ci. Zgodziłeś się. – Zuzanna: beznamiętny ton, wargi zaciśnięte. Carrie: dreszcz.
– Za ostro grasz jak dla mnie. Nie w mojej lidze.
– Ja wchodzę, ty tylko usiądziesz do komputerów. Nikt cię nawet nie zobaczy. Zrobisz to, co umiesz najlepiej, a potem pójdziesz w swoją stronę.
– Mnie może nikt nie zobaczy, ale ja zapewne zobaczę za dużo.
– Nie mam zamiaru cię zabijać, jeśli o to ci chodzi – Zuzanna wzruszyła ramionami. Była zniecierpliwiona. – I tak już za dużo trupów. W twoim interesie jest zapomnieć to, co ewentualnie zobaczysz i czego się dowiesz. Z mojej strony nic ci nie grozi, poza mną nikt o tobie nie wie.
Wahał się.
– Idę – powiedziała. – Skończył mi się czas na dyskusje.
Odwróciła się i zaczęła schodzić po schodach. Myślała o tym, że czuje się zawiedziona i powinna być zła. Ale nie była. Nie umiała tego wytłumaczyć.
Po kilku krokach dostrzegła kamerę zamontowaną w korytarzyku drugiego piętra. Obiektyw ku jej uldze skierowany był w dół, ku wchodzącym gościom. Chwilę nasłuchiwała, po czym przyłożyła kolbę do ramienia, wycelowała i strzeliła. Strzał był prawie niesłyszalny, natomiast sama kamera rozpadła się z głośnym trzaskiem.
Znowu przez chwilę nasłuchiwała, ale nadal panował spokój. Ruszyła w dół. Doszła do korytarza. Rozbita kamera celowała w stronę pierwszego piętra. Korytarz był pusty, a drzwi prowadzące do pomieszczeń pozamykane. Pomyślała, że nie starczy jej czasu, by posprawdzać wszystkie.
Nie sądziła, by ktoś nie zainteresował się zniknięciem technika dłużej niż pięć minut po jego wyjściu na dach. Z tego minęły już dwie. Pomimo to ostrożnie weszła w głąb korytarza. Nacisnęła klamkę pierwszych drzwi. Otworzyły się z lekkim skrzypnięciem. Pokój, jakich tysiące: obrotowy fotel, biurko, ciekłokrystaliczny ekran, w kącie szafa z segregatorami. Okno w całości pokryte zmrożoną mozaiką.
Pusto i głucho.
Pozostałych sześć pokoi było równie bezbarwnych i równie rozczarowujących. Zuzanna pomyślała, że jest mało prawdopodo-bne, by dokumenty w nich zgromadzone kryły coś ciekawego.
Ruszyła w dół, w stronę pierwszego piętra. Znowu ostrożne zejście, kamera, strzał. Tym razem skryta za załomem ściany poczekała, aż wybrzmi echo wytworzone przez opadające szczątki urządzenia. Nie czekała długo. Usłyszała na schodach ostrożne kroki. Dwóch ludzi poruszających się cicho. Zatrzymali się gdzieś w okolicach kamery. Wyskoczyła z wysuniętą do przodu lufą.
Obaj mężczyźni, odziani w czarne, ochroniarskie pseudomundury, ujrzeli ją za późno, by zareagować. Zdecydowanym ruchem położyła palec na ustach, trzymając automat prawą ręką. Gestem pokazała, by odpięli kabury i powoli wyjęli pistolety. Oba posłusznie upadły na ziemię. Zuzanna podeszła do mężczyzn, kazała im się odwrócić i dwoma szybkim ruchami kolby pozbawiła przytomności.
Kopniakiem odrzuciła broń, po czym plastikowymi kajdankami skrępowała strażnikom ręce na plecach. Dwie następne pary poszły na unieruchomienie nóg. Położyła ich plecami do siebie i piątą taśmą związała ze sobą. Po zakneblowaniu ich wartość bojowa spadła do zera.
Na parterze usłyszała ruch, trzasnęły jakieś drzwi, ktoś zaczął wchodzić na górę. Wyciągnęła z plecaka taser – elektryczny paralizator działający na odległość. Gdy kroki sięgnęły podestu pierwszego piętra, wychyliła się i strzeliła w stronę odległej o kilka metrów sylwetki. Dwie strzałki, ciągnąc za sobą cienkie druciki elektrycznych przewodów, wbiły się w tułów mężczyzny. Nastąpiło automatyczne wyładowanie, strażnik chrapnął i wywrócił się na plecy. Zbiegła po schodach, omal nie wywracając się o leżącego mężczyznę. Przywiązała go do bariery i szybkim krokiem zeszła na parter.