355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Ciszewski » Mróz » Текст книги (страница 5)
Mróz
  • Текст добавлен: 24 февраля 2018, 08:00

Текст книги "Mróz"


Автор книги: Marcin Ciszewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 5 (всего у книги 27 страниц)

– Nie powiedział z jakiego. Chciał, żebym spakowała się i poleciała na południe Europy, a najlepiej jeszcze dalej: do Meksyku, na Kubę albo do Australii. Nalegał.

– Odmówiła pani?

– Oczywiście. Mam masę pracy. Kontrakty. Zobowiązania.

– Jasne – Tolak to rozumiał. Pięć minut sławy nie trwa wiecznie. – Czy powiedział coś jeszcze?

– Był natarczywy. Twierdził, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, że nastąpi katastrofa. Nie chciał powiedzieć nic ponadto. Miałam wrażenie, że jemu też coś grozi i nie może więcej zdradzić. W pewnym momencie wybuchnął: „I tak powiedziałem więcej, niż powinienem. Wyjedź. Mnie już pewnie nic nie uratuje”.

– Czy sprawiał wrażenie, że się czegoś boi?

– Na pewno o mnie. A o siebie…? Możliwe. Nie wiem. Raczej tak. Wyglądał, jakby ktoś zabronił mu mówić.

– A ta druga informacja?

– Jakieś trzy tygodnie temu, może nieco więcej, na początku grudnia, albo pod koniec listopada, spotkałam go w kawiarni. Właściwie nie spotkałam, tylko widziałam. On mnie nie poznał. Byłam incognito, przebrana. Udzielałam wywiadu do jednego z magazynów, a nie znoszę, jak paparazzi zaglądają mi do kawy – Tolak uśmiechnął się bezgłośnie do słuchawki, ale nie skomentował. – Mój mąż siedział dwa stoliki dalej z jakimś mężczyzną. Obserwowałam ich, mam podzielną uwagę. Tamten człowiek był elegancki, przystojny, widać było po nim pieniądze. Zresztą mój mąż sam by nigdy do tej knajpy nie poszedł, nie stać go. Rozmawiali ze dwadzieścia minut. Poszłam do toalety. Gdy przechodziłam obok ich stolika, usłyszałam, jak tamten mówi: „To jest bardzo ważne. Najważniejsze w pana życiu”.

– To mógł być kolega z pracy.

– Nie. Znam większość jego kolegów. Wiem, jak wyglądają i jak się zachowują. To nie ten typ. To był ktoś… ważny. A co śmieszne, dziwnie mówił. Tak jakby… – zawahała się – był cudzoziemcem. Mówił świetnie po polsku, ale miał jakby leciutki obcy akcent. Ale może się mylę.

– To bardzo ciekawe. Rozpoznała pani rodzaj akcentu?

– Nie.

– Da pani radę opisać tego człowieka?

– Siedział, więc nie wiem, ile miał wzrostu, ale wydaje mi się, że był dość wysoki. Około pięćdziesiątki. Przystojny, szatyn. Oczy piwne. Nos prosty. Ciemny zarost. Garnitur Hugo Boss, koszula ze spinkami.

– Ma pani fotograficzną pamięć – pochwalił ją.

– Taki zawód. Spostrzegawczość jest dość istotna.

– Gdybym przysłał do pani policyjnego rysownika, pomoże nam pani sporządzić portret pamięciowy tego mężczyzny?

– Chyba tak.

– Chyba?

– Wie pan, jest jeszcze ta trzecia sprawa… – tym razem wahanie było znacznie dłuższe.

– Nie pomogę, jeśli nic nie wiem.

– Cóż… chodzi o pana koleżankę…


9.

– Jak tam zdrowie, panie komisarzu?

Henio Niespodziany zdębiał. Spodziewał się telefonu, ale przecież, do cholery, był w pracy. Czy tym ludziom obiło się o uszy słowo „dekonspiracja”?

– Dobrze – bąknął.

– To świetnie. Mam dla pana zadanie.

– Nie…

– Bez obawy, ta linia nie jest podsłuchiwana.

Henio przełknął ślinę. Dwaj przechodzący korytarzem policjanci pozdrowili go hałaśliwie.

– Wiem. Ale nie sądzę, by…

– Och, tym razem to nic takiego. Trochę informacji. Zasady bez zmian, plus oczywiście świąteczna premia. Spotka się pan ze mną? Za godzinę?

Henio ponownie przełknął ślinę. Tym razem głośniej.

– Tam gdzie zwykle? – zapytał w końcu.

– Będę czekał.


10.

Dojechanie do komendy zajęło Zuzannie prawie dziesięć minut, choć od miejsca, w którym wysadziła Tolaka, nie było dalej niż pół kilometra. Śnieg pokrywał jednak ulice coraz grubszą warstwą, wiatr rozwiewał go, wydzierając nieraz powierzchnię do samego asfaltu, gdzie indziej natomiast formując zaspy na metr i więcej wysokie. W kilku miejscach spadły i roztrzaskały się świetlne, świąteczne dekoracje. Służby miejskie jeszcze się nie poddawały: gdzieniegdzie błyskały żółte koguty piaskarek i pługów, na ulicach dało się także zauważyć ludzi z łopatami. Radio podawało oględne komunikaty i sygnalizowało pewną poprawę pogody, począwszy od jutrzejszego poranka. Zuzannie na kilometr pachniało to świątecznym optymizmem.

Zaparkowała samochód na niewielkim, w miarę oczyszczonym kawałku chodnika. Wjazd na parking był nieprzejezdny: w ogromnej, co najmniej dwumetrowej zaspie tkwił radiowóz. Wokół niego kręciło się kilku zmarzniętych policjantów, usiłujących wypchnąć pojazd na mniej zasypany teren. Wyglądało to na syzyfową pracę – bez wyciągarki z pewnością się nie obejdzie.

Zuzanna westchnęła, okręciła się szalem, wcisnęła na uszy czapkę i wysiadła z samochodu. Wiatr zachwiał nią, ale mimo to miała wrażenie, że jest nieco słabszy niż rano. Po chwili była pewna – łatwiej i szybciej stawiała kroki, nie musiała walczyć o utrzymanie równowagi. Weszła do oświetlonego holu, machnęła ręką stojącemu na warcie, wyraźnie zziębniętemu funkcjonariuszowi i raźnym krokiem poszła do biura zespołu. Wystukała kod na panelu kontroli dostępu, kiwnęła głową wpatrzonemu w ekran Smotryczowi i rozejrzała się po pokoju.

– Reszta gdzie? – zapytała, pozbywając się szala, czapki, rękawiczek i grubej, puchowej kurtki.

– Jadwiga w mieszkaniu denata. Krzeptowski nie wiem gdzie. Henio zniknął. A Kuba u szefa.

– Znowu? Czy jeszcze nie przyszedł z tamtego spotkania?

– Znowu. Są nowiny.

– Jakie?

– Gdzie Tolak? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Zostawiłaś go w zaspie?

– Jeszcze nie zasłużył, choć bardzo się starał. Jakie nowiny?

– Złe.

Nie znosiła protekcjonalnego traktowania.

– Mów – warknęła. Nie wyszło to najlepiej, jeszcze miała zesztywniałe wargi, ale Smotrycz i tak zrozumiał, że nadciąga burza.

Streścił jej odkrycia dzisiejszego przedpołudnia. Mówił krótko, ale przekazał wszystko, co istotne. Na koniec zostawił wieść o tym, kim dla prezydenta był Wicherek. Ta ostatnia informacja nie zrobiła na Zuzannie żadnego wrażenia.

W odróżnieniu od poprzednich.

Nie czekając na koniec sprawozdania, machnęła ręką, że już nie słucha, i wyskoczyła na korytarz. Wcisnęła się w najdalszy kąt i wyciągnęła komórkę. Numer tej karty SIM nie figurował w żadnych dostępnych rejestrach. Wybrała numer znajdujący się na czele listy książki telefonicznej. Oznaczony jako „aa”. Po czterech sygnałach połączenie zostało odebrane.

– To ja – powiedziała cicho. – Możesz rozmawiać?

– Nie powinnaś dzwonić – usłyszała. Głos po drugiej stronie, choć niewyraźny i daleki, spowodował, że zaczęła drżeć.

– Wiem – odpowiedziała z wysiłkiem. – Znasz najnowsze wieści?

– O?

– Pogodzie?

– Nie. Poza tym, co widzę za oknem. Co się stało?

– O Boże! – Zuzanna westchnęła ciężko. – Trochę się wszystko komplikuje. Bardzo bym chciała cię zobaczyć.

– To nie jest dobry pomysł.

– Wiem. Smutno mi. Brakuje mi ciebie.

– Mnie też. Czasami – głos po drugiej stronie zabrzmiał melancholijnie. – Co nie zmienia faktu, że nadal to nie jest dobry pomysł.

Zuzanna poczuła pieczenie pod powiekami.

– Martwię się o ciebie. Chciałabym być z tobą.

– Wiem. Ja… chyba też. Ale mam się kim zająć. Ty także masz się kim zająć.

Czyli pieprz się, Zuzanno, pomyślała z goryczą.

– Trzymaj się.

– Do widzenia. Wesołych świąt.

– Wzajemnie.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale połączenie zostało przerwane. Chwilę oddychała głęboko, zastanawiając się, czy uda jej się opanować. Udało się. Z najwyższym trudem. Czasami te pieprzone sztuki walki do czegoś się przydają.

Osoba znajdująca się pod drugim numerem również przyprawiała ją o drżenie serca. Z zupełnie innego powodu.

– Cześć, mamo – powiedziała.

– Dzień dobry, Zuzanno – głos jak zawsze, oprócz chrypy wywołanej paleniem dwóch paczek papierosów dziennie, zawierał w sobie potężną dawkę oficjalnej sztywności. I dystansu.

– Jak się czujesz?

– Dobrze.

– A Zosia?

– O co pytasz, konkretnie?

– Mamo, proszę cię… – zamknęła oczy, próbując się opanować. Wojna. Permanentna i totalna. Bez brania jeńców. Bez szans na zwycięstwo. – Pytam o to, jak minęła noc i dzisiejszy poranek. Jak Zosia się czuje. I czy niczego wam nie potrzeba.

– Już południe – w głosie matki trudno się było dopatrzeć pretensji, ale była tam, tkwiła jak cierń. Zuzanna miała ochotę krzyczeć.

– Posłuchaj, mamo – powiedziała z wyczuwalnym w głosie wysiłkiem. Wiedziała, że nie powinna się wdawać w polemikę. To zawsze kończyło się źle. – Nadchodzi zła pogoda. Bardzo zła. Czy masz w domu zapasy jedzenia? Koce? Kołdry? Świece?

– Jedzenia mam tyle, co na święta – odparła matka. Nie wydawała się poruszona. Nie zapytała o nic.

– Bardzo cię proszę, poproś panią Brożkową, niech zaopiekuje się Zosią przez godzinę. A ty weź wszystkie pieniądze, jakie masz w domu, i zrób zapasy żywności. Konserwy, mąka, ryż, mięso. Ile dasz radę przynieść. Jeżeli możesz, idź dwa razy. Ja postaram się przyjechać niedługo, przywiozę wam resztę. I zwrócę ci pieniądze.

– Jutro Wigilia. Przygotowuję świąteczną kolację – zabrzmiało to w taki sposób, jakby Boże Narodzenie było w tej rodzinie czasem radosnego przeżycia duchowego.

– Mamo… Wigilia jest ważna… bardzo ważna nawet, ale… – nie bardzo wiedziała, jak skończyć.

– Czy coś się stało? – po raz pierwszy Zuzanna usłyszała w głosie matki zainteresowanie. Nieznaczne.

– Tak. Stanie się jutro. Będzie bardzo zimno. Ogromna ilość śniegu…

– W radiu mówią o ociepleniu…

– Mamo, spójrz za okno – wybuchnęła w końcu. – Tak wygląda ocieplenie? Nie. A to dopiero początek.

– Nie podnoś głosu. Nie życzę sobie takiego tonu.

Zuzanna zamknęła oczy.

– Przepraszam – udało jej się to powiedzieć. Nieźle. – Zrób to, o co cię proszę, dobrze? Błagam.

Nadała swemu głosowi takie brzmienie, jakie matka chciałaby zapewne słyszeć na co dzień. Sygnał został odczytany właściwie.

– Dobrze. Poproszę panią Brożkową. O której przyjedziesz?

– Postaram się wyjść z pracy w ciągu godziny. Potem spędzę trochę czasu na zakupach. Drogi są słabo przejezdne. Trzy godziny? Cztery? Postaram się jak najszybciej.

– Dobrze. Bądź jak najszybciej – trzask.

Koniec.

Zuzanna poczuła się bardziej wyczerpana niż po wczorajszym sparingu z Krzeptowskim.


11.

– O moją koleżankę?

– O komisarz Cehak.

– Tak? – Tolak poczuł się jak pies gończy, który uchwycił trop.

– W sumie nie wiem, czy powinnam panu o tym mówić. Z jednej strony to może nie mieć żadnego znaczenia. Z drugiej… w końcu jesteście z jednej firmy… – wahała się. Ale powie. Po to dzwoni.

Tolak milczał.

– Widziałam już panią Cehak. Może miesiąc temu.

– Pani komisarz spotyka wielu ludzi. Na tym między innymi polega jej praca.

– No, ale niekoniecznie w tym miejscu.

– Cóż to za miejsce?

– Słyszał pan o klubie „Orlando”?

– A powinienem?

– Jeżeli nie zetknął się pan z nim zawodowo, a nie sądzę, aby tak było, mógł pan nie słyszeć. Ten klub raczej się nie reklamuje. A nawet wprost przeciwnie. Zależy mu na dyskrecji.

– No, przyznaję, nie słyszałem.

Zarejestrował jakiś niewyraźny dźwięk. Kaszel? Śmiech?

– Pana koleżanka przyszła tam przed północą, o najlepszej porze. Porze transferów.

– Transferów? – nie był pewien, czy dobrze usłyszał.

Winiarska zignorowała pytanie.

– Byłam tam w większym towarzystwie, zajmowaliśmy lożę blisko wejścia, bo część moich znajomych miała transfer na widoku. Ja zresztą też miałam. Zabawa trwała, było sporo niezłego towaru, wieczór zapowiadał się jako udany. I wtedy weszła ona. Rude włosy, niemal do pasa. Zielone, skośne oczy. Wysoka. Figura jak z Photoshopa. Nogi do sufitu. Czarny obcisły golf bez rękawów i nic pod spodem, czarne obcisłe spodnie, czarne buty na obcasie. Srebrna biżuteria, bardzo dyskretna, srebrne kolczyki. Ani grama tłuszczu, ani grama silikonu, ani grama botoksu. Czyste mięśnie i krok pantery. Była wyższa niż większość facetów. Niech mi pan wierzy, sala zamilkła.

– Pani komisarz nie jest ruda. I ma krótkie włosy. Nie nosi srebrnych kolczyków – wiedział, że to, co mówi, nie ma żadnego znaczenia. Patrycja Winiarska opisała Zuzannę. Gdy Zuzanna wchodzi do sali, z reguły sala milknie.

– Proszę pana, charakteryzacja jest częścią mojego zawodu. To była pani Cehak. Na pewno.

Tolak myślał intensywnie. Usłyszane informacje pasowały do przypuszczeń, ale nie pasowały do założeń. Jedźmy dalej.

– To wszystko?

– Pani komisarz spędziła godzinę przy barze. Sporo osób próbowało startować, ale odbijały się jak od ściany. Wyszła parę minut po pierwszej. W towarzystwie najlepszej na sali dziewczyny, równie zgrabnej, choć z pewnością niedorównującej jej urodą. Obejmowały się.

Strzał w dziesiątkę. Tylko nie do tej tarczy. Zwłaszcza jeżeli komisarz Zuzanna Cehak robiła takie rzeczy w ramach swoich obowiązków służbowych.

– Proszę pani, co to za klub?

– Najbardziej ekskluzywne w Warszawie targowisko. Giełda. Rynek. Może pan tam znaleźć każdego, dziewczynkę, chłopca, czarną, białą, żółtą, nieletnią albo nieletniego. W najlepszym gatunku. Z gwarancją czystości. Bez ryzyka. Na poziomie. Ze znajomością języków. Na stałe albo na raz. Może pan tam zmienić swoje życie albo zmienić życie innym. Wszystko w doborowym, kulturalnym towarzystwie. Żadnych gangsterów, żadnych nowobogackich, żadnego obciachu. I dyskrecja na najwyższym poziomie.

– A ta dziewczyna, z którą wyszła Zu… pani Cehak? Zna ją pani?

– Widziałam ją ze dwa razy. Wolny strzelec. Dwa fakultety, trzy języki obce. Bi.

– Słucham? – jestem policjantem, do cholery. Czemu się dziwię?

– Bi. Lubi i chłopców, i dziewczynki.

– I pani komisarz wyszła z nią.

– Tak.

– Zna pani jej adres?

– Takie dziewczyny nie ogłaszają się w Internecie. Są dyskretne. Nie mam jej adresu.

– A ktoś z pani znajomych ją zna?

– Popytam, jeśli panu zależy.

– Bardzo proszę. Zadzwonię jeszcze dzisiaj. Ostatnie pytanie. Czy pani Cehak panią widziała?

– Nie sądzę. Siedziała przy barze, nie zwracała uwagi na salę ani na loże. Upolowała tę dziewuszkę i wyszły. Zresztą dzisiaj nie zachowywała się, jakby mnie znała, prawda?

– Rzeczywiście. Rozumiem. Zadzwonię w sprawie dziewczyny. I przyślę rysownika.

– Proszę spróbować. Aha, jeszcze jedno…

– Tak?

– Musi pan coś jeszcze wiedzieć o tym klubie…

Komisarz słuchał przez pół minuty, po czym pożegnał się i z ulgą zakończył rozmowę. Oparł się o ścianę i zamknął oczy. O Jezu! Czasami zdarzały się sytuacje, kiedy usilnie starał się czegoś dowiedzieć, a potem, po uzyskaniu pożądanej informacji, żałował, że w ogóle zapytał.

Czasami bardzo żałował.

Wybrał numer dyżurnego i poprosił o połączenie z Sekcją Technik Audiowizualnych. Jej szefowi w kilku zdaniach wyłuszczył prośbę. Facet protestował, Tolak nalegał. Tak, teraz, sprawa nie może czekać. Wiem, że macie urwanie głowy, a babka mieszka daleko, ale bardzo mi zależy na sporządzeniu jak najdokładniejszego portretu pamięciowego. Nie macie transportu? Pożyczcie coś, co jeździ. Chciałbym portret mieć na dziś wieczorem. Tak, dobrze pan słyszał, komisarzu, na dziś. No dobrze, pójdę na kompromis. Jutro rano. Zrobicie to, czy mam niepokoić komendanta? Okej, nie musi pan mnie kochać, mam to gdzieś. Podaję numer komórki i e-mail, proszę mi portret przesłać drogą elektroniczną. Tak, panie komisarzu, serdecznie dziękuję za współpracę i w razie gdybyśmy się nie widzieli, życzę wesołych świąt.

Z ulgą się rozłączył i westchnął głęboko. Coś okropnego. Świat zaludniony jest dupkami ponad przyzwoitość.

Wystukał następny numer. Odezwał się nagrany komunikat. Tolak wypowiedział do mikrofonu osiem liczb. Po pięciu sekundach połączenie zostało odebrane.

– Tolak. Numer dziewiętnaście, trzydzieści sześć, zero trzy.

– Mów.

– Dwa tropy…

W klatce wionęło mrozem. Drzwi wejściowe otworzyły się i do środka weszło dwóch mężczyzn. Gdy Tolak cofnął się, aby ich przepuścić, przelotnie zerknął na twarze. Choć ukryte były pod daszkami bejsbolówek, w półmroku korytarza udało mu się dostrzec grubo ciosane rysy i więzienny tatuaż pod okiem pierwszego z nich. Przeszli gęsiego, rozrośnięci w barach, wysocy.

Tolak przerwał połączenie w sposób oznaczający alarm.

Już mieli zniknąć na schodach, gdy drugi odwrócił się i podszedł do Tolaka, nadal trzymającego komórkę w ręku.

– Czekasz na coś? – Pytanie? Skąd. Warknięcie psa szkolonego do walki.

– Nie.

– Szukasz czegoś?

– Nie.

– To wypierdalaj. Nie lubimy tu obcych.

Tolak nie dyskutował. Skinął głową, schował komórkę do kieszeni i wyszedł na zewnątrz. Szedł przez kilkanaście metrów, zdając sobie sprawę, że jest obserwowany. Gdy uznał, że zniknął już w zadymce, zatrzymał się. Zerknął przez ramię. Bloku niemal nie było widać. Odczekał minutę, po czym zawrócił. Ostrożnie, trzymając się ściany, podszedł do klatki, którą przed chwilą opuścił. Rozpiął suwak kurtki, pozwalając wiatrowi hulać bezkarnie po góralskim swetrze. Wyciągnął glocka, zaciągnął z powrotem suwak i uchylił drzwi na tyle, by się bez szmeru prześliznąć. Światło na klatce było zgaszone. Postał chwilę, by przyzwyczaić wzrok do półmroku. Ruszył przed siebie. Gumowe podeszwy ułatwiały skryte podejście. Zaczął się wspinać na schody. Przez bicie serca usłyszał szmery i stuki dochodzące z wyższego piętra. Schody były dwubiegowe. Na podeście półpiętra dobiegające z góry hałasy usłyszał znacznie wyraźniej. Był już niemal u celu.

Odetchnął bezgłośnie i czterema szybkimi susami pokonał ostatnich kilkanaście stopni. Jego nowi znajomi stali przy drzwiach na wprost, jeden z nich pochylony był nad zamkiem. Drugi z mężczyzn, niedawny rozmówca, zareagował szybko. Usłyszawszy kroki, podniósł się i zaczął sięgać za pazuchę. Tolak stanął na piętrze, podniósł broń na wysokość oczu i krzyknął:

– Policja! Nie ruszać się!

Tamten był głupi albo zbyt ufał własnym umiejętnościom. Wyjął pustą rękę zza pazuchy, ale jednocześnie skoczył w stronę komisarza, odbijając się z lewej nogi. Był szybki i potężny, zderzenie z pewnością nie skończyłoby się dobrze. Tolak uskoczył w prawo i uderzył przelatującego obok przeciwnika w głowę lufą pistoletu. Mocno. Najmocniej, jak potrafił. Z doświadczenia wiedział, że na poprawki przeważnie nie ma drugiej szansy.

Mężczyzna kwiknął i pokoziołkował w dół.

W tym czasie drugi z zespołu, spec od zamków, natarł na Tolaka, próbując uderzyć go trzymanym w ręku narzędziem: połączeniem młotka z łomem. Komisarz sparował cios, po czym znowu użył pistoletu w charakterze maczugi. Tamten uchylił się, więc uderzenie nie doszło, dźgnął za to żelazem na wprost. Tolak nie miał na sobie kamizelki, toteż pchnięcie, pomimo kilku grubych warstw ubrania, odczuł boleśnie. Gdy napastnik zamachnął się, aby uderzyć od góry w głowę zgiętego z bólu policjanta, ten odskoczył i po raz pierwszy od rozpoczęcia bójki użył pistoletu zgodnie z przeznaczeniem.

Huk był ogłuszający, powiększony dodatkowo ciasnotą klatki schodowej i jej powykręcaną akustyką. Echo kilkakrotnie powtórzyło odgłos wystrzału. Kula uderzyła w ścianę, odbiła się od niej i z gwizdem poleciała na wyższe piętro. Facet wrzasnął ze strachu. Niezbędnik włamywacza brzęknął o podłogę i poturlał się do stóp komisarza.

Tolak mało humanitarnym gestem pchnął złodzieja na ścianę, wykręcił tyłem do siebie, kopem rozstawił nogi do całkiem szerokiego rozkroku, czym wywołał głośny jęk. Przeszukał go szybko. Broni nie było, w każdym razie nie znalazł jej. Na nadgarstku lewej ręki zatrzasnął obrączkę wyciągniętych z kieszeni kajdanek, szarpnął, po czym przykuł jęczącego i klnącego głośno faceta do bariery schodów.

Zszedł na półpiętro, gdzie właśnie podnosił lekko nieprzytomną głowę drugi z napastników. Tolak dla pewności ponownie uderzył go pistoletem, tym razem używając kolby. Odgłos był głuchy i przyprawiający o mdłości. Szarpnął faceta za kołnierz kurtki i pociągnął w górę, do kolegi. Odpiął bransoletkę od bariery, przełożył łańcuszek przez poręcz, po czym zatrzasnął na przegubie nieprzytomnego. Przeszukał go, wyciągnął zza pazuchy starą tetetkę. Czując w ręce jej solidny ciężar, spocił się jeszcze bardziej, choć na klatce było naprawdę zimno.

Obaj włamywacze tworzyli malowniczą kompozycję, spoczywając w niewygodnych pozycjach, z wyciągniętymi i wykręconymi ramionami przykutymi do schodów. Tylko jeden, ten ogłuszony wystrzałem, mógł się skarżyć, kląć i narzekać. I robił to.

Tolak pokazał legitymację policyjną wychylającej się zza drzwi roztrzęsionej staruszce, wykręcił numer dyżurnego, podał swój numer służbowy i złożył meldunek. Tak, poczeka na przybycie patrolu. Nie, zeznania złoży później. Adres? Zamenhofa 5, pierwsza klatka.

Zziębnięty patrol pojawił się kilka minut później. Tolak przekazał im oba zarekwirowane złodziejom przedmioty, w kilku zdaniach streścił przebieg zdarzenia, obiecał stawić się przed śledczym w celu złożenia obszernych zeznań, spojrzał po raz ostatni na obu złodziei i zszedł na dół. Ponownie wykręcił numer, podał ośmiocyfrowy kod. Po czym rzucił do słuchawki:

– Tolak. Numer dziewiętnaście, trzydzieści sześć, zero trzy.

– Włączyłeś kod alarmu.

– Odwołuję. Trzy, jeden, zero, dwa.

– Mów. Nie skończyłeś raportu.

– Mam dwa tropy. Pierwszy idealnie pasuje do profilu. Komisarz Jakub Tyszkiewicz…

Raport nie zajął mu więcej niż pięć minut. Jego rozmówca nie odezwał się ani słowem. Dopiero gdy Tolak umilkł, głos po drugiej stronie linii powiedział:

– Przyjąłem. Ktoś się tobą interesował. Sprawdzał dane. Bardzo szczegółowo.

– Znalazł coś?

– Nie wiemy. Był sprytny. Umiał się maskować. Pracujemy nad IP komputera, którym się posługiwał.

Tolak skrzywił się. Pięknie.


12.

– Antoni…

Smotrycz o mało nie spadł z krzesła. Był zamyślony tak głęboko, że nie usłyszał, kiedy Zuzanna znalazła się z powrotem w pokoju. Wpatrywał się w ekran, próbując dojść cech profilowanego wirusa, który umiał niszczyć wybrane aplikacje na wybranym komputerze.

Zuzanna nigdy się tak do niego nie zwracała. Szczerze mówiąc, mógł sobie przypomnieć najwyżej ze trzy przypadki na przestrzeni ostatnich pięciu lat – odkąd dołączył do składu ekipy Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji – kiedy komisarz Cehak zwróciła się do niego bezpośrednio. Zawsze były to oficjalne formułki, zmrożone przez wyraz oczu i sposób artykulacji do temperatur bliskich zeru absolutnemu. Toteż teraz nawet nie starał się ukryć zaskoczenia.

– Czy należysz do ludzi dyskretnych? – oczy tym razem patrzyły czujnie, ale bez zwykłej wrogości. Rany boskie, jeszcze chwila i ona się uśmiechnie, pomyślał Smotrycz. Nie zwrócił uwagi na przedwojenną formę pytania.

– Oczywiście. Do pewnych granic, rzecz jasna – czuł, że się czerwieni. Wyszło to gorzej niż źle.

– Nie pytam o te granice. Chcę… chcę cię poprosić, abyś coś dla mnie sprawdził. O ile to nie będzie kłopot.

Kłopot? Zuzanna Cehak nie chce sprawiać kłopotu? Spojrzał na nią z zaciekawieniem. Śniada cera była odrobinę bledsza niż zwykle. Niewiele. Ale jednak.

– Zależy, co chcesz, abym sprawdził.

– Jan Tolak, Komenda Miejska, Kraków.

Patrzyła mu prosto w oczy. Bez żadnego wahania, żadnych wątpliwości, że prośba jest czymś niezwykłym czy niezgodnym z procedurą, chociaż należała przecież do obu tych kategorii.

Smotrycz poczuł się zaskoczony. Nie treścią prośby, bo sam zainteresował się komisarzem Tolakiem już wczoraj. W nocy, z prywatnego, niemożliwego do wyśledzenia komputera przetrząsnął w sposób niezostawiający śladu informatyczne zasoby policji. Ponieważ poziom jego upoważnień należał do stosunkowo wysokiej kategorii, było doprawdy niewiele drzwi, które musiał wyważać. Uczynił to dyskretnie i dowiedział się sporo. Nie był w stanie stwierdzić, czy wszystko: część danych została zaszyfrowana i opatrzona najwyższymi klauzulami tajności, ale i tak przewyższał wiedzą na temat ich krakowskiego kolegi wszystkich członków zespołu, szefa tegoż oraz, miał uzasadnione podejrzenia, także szefa tego szefa, oraz szefa obydwu.

Podkomisarz chciał znać powód, dla którego Zuzanna interesowała się ich nowo poznanym znajomym.

– Po co ci to? – zapytał.

– Sprawdzisz?

– Sprawdzę. Jak odpowiesz na pytanie.

W normalnych warunkach Zuzanna przystępowałaby właśnie do ataku. Jednak warunki dalekie były od normalnych, nawet tak roztargniony, zatopiony przeważnie we własnych myślach człowiek jak Smotrycz dostrzegł to bez pudła.

Zuzanna uśmiechnęła się smutno.

Mimo że w uśmiechu było więcej melancholii niż radości, w pokoju wzeszło słońce.

Więc jednak, stęknął w myślach. Ona to potrafi. W mordę, jest jeszcze ładniejsza niż zwykle.

– A ja ci powiem, dlaczego pytam – dodał na zachętę, gdy już uznał, że może wydobyć z siebie głos pozbawiony chrypy.

Milczała chwilę, jakby się zastanawiała. Decyzję być może przyspieszył natręt, który przez chwilę szarpał za klamkę. Żadne z nich nie ruszyło się, by otworzyć.

– Jestem przekonana, że on nie jest żadnym członkiem zespołu. To agent, który ma za zadanie sprawdzać nas. Dlatego jest obcy, nikt go nie zna.

– Ciekawe. Co ma niby sprawdzać?

– A w jakim celu się inwigiluje policjantów?

– Masz jakieś dowody?

– Nie – wzruszyła ramionami. – Ale mam oczy i zmysł obserwacji. Spędziłam z nim pół dnia. Nie interesuje go śledztwo ani Wicherek. Interesujemy go my.

Była pewna. Mówiła przekonywająco. Smotrycz przekrzywił głowę. Ona idzie do głowy jak wino. Powiedzieć czy nie?

– Może masz rację. Pan komisarz Tolak nie figuruje na liście płac Komendy Miejskiej w Krakowie. To znaczy, źle mówię, figuruje, ale fikcyjnie. Tak naprawdę jest młodszym inspektorem Wydziału Wewnętrznego.

Zuzanna spojrzała mu prosto w oczy. Nie widać było po niej zaskoczenia.

– Już to sprawdziłeś?

– Owszem. Pan Tolak nie podobał mi się od początku.

– Wiesz, co to znaczy?

– Wiem. Ale jeśli chodzi o mnie, niech węszy.

– Naprawdę? – zapytała. Podniosła się z krzesła i podeszła do okna. Przez dłuższą chwilę miał okazję poobserwować jej ramiona i talię. Gdy w końcu się odwróciła, była poważna. Nie agresywna i buńczuczna jak zawsze, ale właśnie poważna. Uroczysta wręcz.

– Denat jest kuzynem prezydenta – powiedziała cicho. – Autorem raportu na temat klęski żywiołowej, która zdmuchnie ten kraj z powierzchni ziemi. W zespole, który ma wyjaśnić zabójstwo, znajduje się wysoki rangą funkcjonariusz policyjnego kontrwywiadu. A zespół nawet nic nie wie o celach, do jakich został powołany.

Gdy omawiali te sprawy z Tyszkiewiczem i Krzeptowskim, potrzebowali niemal godziny, aby sformułować wniosek, który jej zajął dziesięć sekund. A danych miała zdecydowanie mniej. Smotrycz pokiwał głową z podziwem.

– Już się boję – powiedział na przekór temu, co myślał.

– Całkiem słusznie. Jakub wie?

– O Tolaku? Nie. O reszcie tak. Właśnie siedzi u szefa.

Otwierała usta, aby coś powiedzieć, ale pisnął panel kontroli dostępu i do pokoju weszła Jadwiga. Twarz miała siną. Choć zapewne przebywała w budynku co najmniej od kilku minut, trzęsła się z zimna.

– Cześć – mruknęła Zuzanna.

Nowo przybyła lekko skinęła głową i zdecydowała się na razie nie pozbywać płaszcza ani rękawiczek, zdjęła jedynie czapkę. Ciężko usiadła na krześle. Smotrycz podniósł się i bez słowa pstryknął włącznikiem elektrycznego czajnika.

– Radiowóz się popsuł – powiedziała w końcu Jadwiga, gdy syk gotującej się wody zagłuszył na moment gwizd wiatru. Usta miała zsiniałe. – Nie mogli go zapalić. Cholerny diesel. Próbowaliśmy pchać, nic, przyjechał drugi, pociągnął, wysiadły oba. W końcu, po czterdziestu minutach przyjechała laweta. Czterdzieści minut bez ogrzewania… – Jadwiga zawsze była w świetnym humorze i optymistycznie nastawiona do świata. Dziś był ten jedyny raz, kiedy nie była.

– Złom – rzuciła Zuzanna. Znowu stała tyłem do pokoju, wpatrzona w zamieć za oknem.

Ponownie usłyszeli pisk, szczęk zamka, drzwi otworzyły się i wszedł naczelnik. Za nim Jakub, Krzeptowski i Henio. Pochód zamykał zziębnięty i zesztywniały komisarz Jan Tolak.

Młodszy inspektor Jan Tolak, pomyślał Smotrycz. Gdy spojrzał na twarz szefa, przestraszył się; jeszcze nie widział go w takim stanie. Nie miał zresztą czasu analizować dalej zaistniałej sytuacji. Sytuacja gnała do przodu, nie poddając się żadnym analizom.

– Proszę siadać – warknął inspektor i usiadł na jednym z krzeseł.

Podczas tych rzadkich chwil, kiedy zespół zbierał się w komplecie, pokój stawał się ciasny, ale wszyscy mieli już niejaką wprawę w szybkim zajmowaniu miejsc. Tyszkiewicz też zwykł był zaczynać narady z marszu.

– Są wszyscy? – pytanie nie było zwrócone do nikogo konkretnego, szef nie czekał na jakikolwiek komentarz czy odpowiedź. Tolak poruszył się, jeszcze nie mogąc dojść do siebie po krótkim marszu do komendy. Na razie nie wiedział, o czym mowa. – Uwaga. Z chwilą obecną wasz zespół zostaje rozwiązany. Wszyscy udacie się do miejsc zamieszkania na pełnopłatne urlopy. Natychmiast. Spędzicie święta z rodzinami. Należy mieć przy sobie włączone telefony komórkowe. Jesteście zobowiązani do bezwzględnego przestrzegania tajemnicy śledztwa. Nic, co zostało przez was ustalone lub zebrane jako dowód, nie ma prawa być komukolwiek przekazane czy opowiedziane. Wszystkie raporty, notatki, dowody rzeczowe, cokolwiek ma wspólnego z śledztwem, mają zostać zdeponowane w tym pokoju. Niniejszym odbieram wam autoryzację dostępu do danych, zmieniam kody dostępu do tego pokoju. Możecie zachować broń, odznaki i samochody służbowe. Nie jesteście zawieszeni, jesteście na urlopie do odwołania. Podpiszecie zobowiązania zachowania tajemnicy. Pan nadkomisarz Tyszkiewicz przygotuje szczegółowy pisemny raport z dotychczasowych ustaleń śledztwa i zamelduje się u mnie jutro o dziewiątej rano. Zapadła cisza.

– Ale… dlaczego? – wyjąkał Tyszkiewicz.

– Śledztwo przejmuje cebeeś – odparł naczelnik i nieoczekiwanie uśmiechnął się. Proporcje… Troska i obawa: sto procent. Wesołość: zero procent. – Macie wolne, korzystajcie.

– Cebeeś – prychnął Krzeptowski. Jakub pociągnął go za rękaw, pomimo to komisarz nie zamierzał oddać pola bez walki. – Co jest grane, szefie? W co myśmy wdepnęli?

– Nic więcej nie musicie wiedzieć. Podpiszcie zobowiązania – inspektor rzucił na stół kilka formularzy. – Uporządkujcie rzeczy i już was nie ma.

Nikt się już nie odezwał, choć każdemu z członków zespołu cisnęły się na usta dziesiątki pytań.


13.

Dla przewodniczącego Joachima Terleckiego ten przedświąteczny dzień zaczął się źle. Potem niestety nie było wcale lepiej.

W porannym, nadawanym w najlepszym czasie antenowym programie radiowym zirytował go dziennikarz. Zadawał głupie, pozbawione sensu pytania, ślizgające się po powierzchni zjawisk. Terlecki miał nieodparte wrażenie, że ten niespełna trzydziestoletni człowiek nic nie rozumie z rzeczy, o których rozmawiają, jednak za wszelką cenę próbuje zapędzić swojego rozmówcę w kozi róg. Na koniec jednak zaatakował i trafił: na pytanie o niedawny transfer kilku prominentnych posłów partii rządzącej do jego ugrupowania – samo w sobie zjawisko niezwykłe, bo z reguły ruch odbywał się w przeciwnym kierunku – przewodniczący odpowiedział spokojnie, uzasadniając przejście względami ideowymi i merytorycznymi. W odpowiedzi został wyśmiany. Dziennikarz wręcz zasugerował motywację finansową transferowiczów. Terlecki zareagował wybuchem gniewu, trzasnął słuchawkami o stół i obrażony wyszedł ze studia, nie pożegnawszy się z nikim.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю