Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 9 (всего у книги 29 страниц)
– On musiał być bardzo odważny, ten James. Prawda, babciu?
– Tak, moje dziecko, bardzo. Ale ty już idź spać. Późna noc, ja przed szóstą muszę być w chlewni. Ty też się nie wyśpisz.
– Babciu, opowiedz coś jeszcze – prosił wnuczek. – Tak duszno tam, gdzie śpimy. Tu, na korytarzu, trochę więcej powietrza.
– Ale musisz spać. Duszno, to prawda. Taki nasz los. I było, i będzie jednakowo. Ale tu niedobrze długo siedzieć. Są miejsca niezdrowe w Celestii i takim jest właśnie ten korytarz. Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego. To pochodzi spoza świata. Jakieś promienie, zdaje się. Podobno ochrony brakuje. Tak mówią ludzie. Oni dużo wiedzą.
– Babciu, opowiedz jeszcze o tym Jamesie – molestowało dziecko.
Staruszka odwróciła głowę, jak gdyby nie słyszała słów malca. Uwagę jej przykuł nieoczekiwany dźwięk.
– Babciu, powiedz…
– Cicho! – przerwała niecierpliwie. – Nie słyszałeś niczego? Tam – wskazała ręką ku górze.
– Nie.
Odgłos powtórzył się.
– O, teraz. Ty lepiej słyszysz. Ja stara. Oczy chłopca wypełniło przerażenie.
– Słyszałeś? – zawołała z przestrachem, chwytając go za rękę.
– Coś puka… w ścianę – wyjąkał malec. – Co to, babciu?
Znów rozległo się dudnienie. Było ono teraz wyraźniejsze, jakby bliższe. Dreszcz przerażenia wstrząsnął ciałem staruszki.
– Uciekaj! – zawołała nieprzytomnie. – Uciekaj! Prędzej! To diabelska sprawa. Chciała zerwać się z miejsca, ale strach paraliżował jej ruchy.
– Ratunku! – zakrzyczała nieprzytomnie, prawie mdlejąc.
Odpowiedziały jej jakieś zasapane głosy. Dwoje drzwi otwarło się z hałasem. Nadbiegło kilku Murzynów pytając, co się stało.
Przekonawszy się, że stara nie bredzi, okrzykami zwołali najbliższych, tamci jeszcze innych. Zebrał się tłum, stłoczony w zwartą gromadę.
Sto par oczu kierowało się tam, gdzie przebiegał dość szeroki pas ściany bocznej, pozbawiony ochrony przed szturmem niewidzialnej armii promieni kosmicznych. Przestrach, zdziwienie i ciekawość mocowały się ze sobą.
Początkowa cisza, przerywana co parę chwil rytmicznymi sygnałami z zewnątrz, zaczęła wypełniać się wzbierającą falą głosów.
Nie chciano wierzyć, aby tam się dostał człowiek, tak daleko od wylotów. I w jakim celu? A jednak…
– Profesor Bradley? Tu Summerson. Zgłosisz się do mnie natychmiast. Że śpisz? No, to wstaniesz. Nie. Nie wypadek. Ale musisz tu być natychmiast. Czekam w gabinecie.
Prezydent odłożył słuchawkę.
– To nie wypadek – uśmiechnął się do siebie. Oparł plecy wygodnie o poręcz i czekał. Nagle wzdrygnął się. Tak jakby przez gabinet przebiegł jakiś nieprzyjemny, złowrogi powiew.
– Powiew śmierci… – wyszeptał w zamyśleniu i usiłując ukryć przed samym sobą niedawną chwilę słabości, mruknął: – Właśnie tak być powinno…
Po kilku minutach mierzył wzrokiem wysokiego, siwego mężczyznę w okularach, który skłonił się z godnością.
– Usiądź. Mam do ciebie pilną sprawę. Bardzo pilną i poufną.
George Bradley poczuł dreszcz. Przypomniał sobie epizod ze swej młodości, epizod, który otworzył przed nim drogę do kariery pierwszego lekarza Celestii. Poprzedziła go rozmowa z Summersonem. Rozmowa zaczynająca się właśnie takim wstępem.
– W niedługim czasie w separatce twego szpitala znajdzie się chory – rozpoczął prezydent – którego przywiozą z… wypadku. Ten człowiek nie ma wielkich szans na wyzdrowienie…
Prezydent urwał.
– Powierzasz mi wyleczenie go? – zapytał profesor po dłuższym milczeniu.
– Właściwie… Tak. Zaopiekujesz się nim.
Znowu zapanowało milczenie, którego Bradley uparł się nie przerywać.
– Ale ten człowiek umrze – zapadło w ciszę.
– Niech się dowiem, co to za choroba?
– Bardzo ciekawa. Pacjent może ci posłużyć jako obiekt do naukowych obserwacji. Chodzi o wycieńczenie wywołane długotrwałym przebywaniem na płaszczu Celestii, a ściślej wspinaniem się po klamrach na jego powierzchni przy jednoczesnym przeciwstawianiu się sile rotacyjnej, która dąży do wyrzucenia śmiałka w pustkę. I to wszystko przy malejącym szybko dopływie tlenu.
Profesor nie wytrzymał.
– Jeśli tylko jeszcze żyje, pod moją opieką ten człowiek na pewno wyzdrowieje. Summerson rad nie rad musiał odsłonić karty.
– Ten człowiek powinien umrzeć. Wymaga tego dobro ludzkości. Cisza.
– A więc?
Bradley wiedział, że musi coś odpowiedzieć.
– Nie mam wątpliwości co do twego zamierzenia. Tak samo jak nie czuję w sobie siły do wykonania go.
– Przecież to takie proste – zachęcał prezydent.
– Może proste. Jak każdy fach, o ile zna się go dobrze. Cóż, ja umiem tylko leczyć.
– I lubisz zawód lekarza?
– Jak zapewne mało kto, mogę powiedzieć bez zastrzeżeń, że odnalazłem swoją drogę.
– Dzięki mojej pomocy, wydatnej pomocy – podkreślił prezydent. – Sądząc z rozmowy, mam powody wątpić, czy pamiętasz o niej. A przecież gdyby nie ten szczęśliwy traf, że byłeś mi potrzebny, byłbyś może dotąd felczerem podającym usłużnie lancet Tortonowi. Okazałeś się bardzo zdolny, to prawda. Ale ilu zdolnych marnieje, powiedzmy sobie szczerze. Żeby być głośnym chirurgiem, nie wystarczy mieć złote ręce. Aby zdobyć pozycję, potrzeba poparcia sfer wpływowych, a tego nie posiadałeś. I gdyby nie to, że ja sam zająłem się twoją karierą, nie byłbyś dziś profesorem Bradleyem, o którym wie każde dziecko w Celestii. Wtedy byłeś mądrzejszy. Gdy dzięki mnie otrzymałeś stanowisko zastępcy Tortona i gdy przyszedłem do ciebie upomnieć się o zapłatę, rozumiałeś dobrze, iż jedynie bezwzględne posłuszeństwo sprawi, że zapomnę o twym pochodzeniu i otworzę ci drogę do przyszłości człowieka. Do tej pięknej przyszłości, której owoce teraz zbierasz. Ale wróćmy do sprawy. Teraz moja łaska jest ci szczególnie potrzebna.
Summerson zlustrował badawczo kręcące się, wełniste, siwe włosy profesora w taki sposób, aby to nie uszło uwagi obserwowanego, i ciągnął dalej:
– Stary jesteś. Przykre to, ale nie da się ukryć. Pożyjesz jeszcze rok, dwa, niech będzie dziesięć – życzę ci jak najdłużej. Ale kiedyś umrzesz. Byłoby źle, gdybyś umarł cały i zupełnie na zawsze, tak jak zdychają zwierzęta i Murzyni – silnie zaakcentował ostatnie słowo.
Bradley zdziwił się i zapytał w najlepszej wierze:
– Dlaczego tym, właśnie tym mi grozisz?
– Zastanów się uważnie – odparł Summerson tonem zimnej przestrogi.
– Jak to? Czyż więc dusza człowieka może umrzeć? Racz mi łaskawie odpowiedzieć, Zastępco Pana Kosmosu.
Prezydent utopił wzrok w ofierze i wyrzekł wolno, cedząc każde słowo:
– Dusza człowieka – nie!
– A jakaż inna może istnieć?
– Żadna. Dusza należy do człowieka albo jej nie ma w ogóle.
– A więc…Czyżbym nie był człowiekiem?
– Bądźmy szczerzy – odparł prezydent z kamiennym spokojem. – Twoje pochodzenie… Pojąłeś? – zapytał szyderczo.
– Mów dalej – rzekł profesor cicho, ukrywając twarz w dłoniach.
– A więc wstydzisz się. To pierwsza kropla odkupienia.
– Wstydzę się… otrucia Rosenthala. Za to powinienem ponieść najsurowszą karę. I ani ty, ani sam Bóg, którego w Celestii zastępujesz, nie potrafi mi wytłumaczyć, że jest inaczej.
– Bluźnisz, wnuku Murzyna! Cisza.
Strzał był celny. Prezydent rozsiadł się wygodnie w fotelu i obserwował Bradleya spod zmrużonych powiek. Czekał.
– Może istotnie bluźniłem – odrzekł złamanym głosem lekarz. – Bóg widzi, niech osądzi. Ale czy ten mój grzech powinien powodować wypominanie mi mojego dziadka, uczciwego, bardzo przyzwoitego Murzyna, którego skazano na śmierć tylko za to, że go pokochała kobieta?
– Gadasz przewrotne głupstwa – ofuknął go Summerson. – Murzyn nigdy nie będzie uczciwy. O ile nie jest zbrodniarzem, jak ten zwyrodnialec, twój dziadek, który śmiał pożądać żony spośród gatunku, który Bóg wyróżnił, oblicze moralne czarnego może być co najwyżej nijakie. To wynika z prostego faktu jego pochodzenia.
Bradley milczał. Spokojnie czekał dalszego ciągu.
– Nie myśl, że to jest błahostka – podjął prezydent. – Twoja babka także dopuściła się wielkiego przestępstwa spotwarzając ludzką godność. I ona zasługiwała na karę śmierci, i jej dziecko, to znaczy, twoja matka.
Sprawa ta była niegdyś głośna w „wysokich sferach” Celestii. Loch uzyskał dość łatwo od ówczesnego prezydenta Mellona, swego bliskiego kuzyna, „łaskę” dla córki i wnuczki. Po prostu zapłacił znaczną sumę rządzącej wówczas grupie Agro. Osiemnaście lat potem ojciec doktora Bradleya, wysoki urzędnik rządowy, ożenił się z Mulatką.
Skandal odżył, sfery towarzyskie rozpoczęły bojkot. Zaważyło to poważnie na pozycji Bradleya. To podkopało jego zdrowie. Umarł pozostawiając małego synka George'a i żonę na łasce jej wpływowych krewnych.
– Wracając do sprawy twej duszy – ciągnął dalej Summerson – możesz ją mieć lub nie, jak zechce Bóg. Wiesz dobrze, że tylko ja jeden mogę wymodlić dla ciebie łaskę wiecznego, szczęśliwego trwania. Zastanów się dobrze.
– Ufam, że prawo boskie nie dybie na szczęście człowieka za coś, czego on sam nie popełnił.
– Zuchwały jesteś ponad miarę, choć dobrze znasz powody, które powinny cię skłonić do skrajnej pokory. Dowiedz się więc, skoro chcesz, że ja reprezentuję oprócz boskiego prawa także i ludzkie – Summerson odmierzał słowa jak kroki. – Dziadek Nika Mellona, który raczył darować twojej matce życie i konsekwencje nieczystego jej pochodzenia, od czterdziestu pięciu lat cyrkuluje w Celestii już tylko w postaci pierwiastków.
– Moja matka też nie żyje i tylko Bóg ma ją w swej władzy. Bóg, jego prawa i jego sprawiedliwość. Wystarczająco dużo upokorzeń zniosła w tym życiu, aby szczęśliwie odpoczywała na Juvencie. O, ja w to wierzę bardzo mocno – wyrzucił Bradley roztrzęsionym głosem.
– Ale jesteś ty i twoi dwaj synowie. I dzielnica murzyńska też jest – dokończył prezydent, marszcząc groźnie brwi.
Profesor wzdrygnął się. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że nie jest szczęściem ani zaszczytem zwracać się w poufałej formie do władcy Celestii.
– Ekscelencjo! – rzekł oschle. – Zrobiliście mnie dyrektorem szpitala rządowego, możecie mi tę posadę odebrać. Zajmie ją ten, kto zgodzi się być nie lekarzem, tak jak ja zgodziłem się przed dwudziestu pięciu laty. Wtedy byłem młody, pełen ambicji, urzekła mnie kariera. Chciałem zatrzeć niezawinione piętno… Chciałem być człowiekiem… Staremu wiele nie potrzeba. O swoją duszę też jestem spokojny. Ekscelencjo, proszę znaleźć gołowąsa takiego jak ja wtedy i ofiarować mu moje miejsce. Dobrze?
Prezydent milczał chwilę. Wzbierała w nim wściekłość.
– Nie! – zawołał z gniewem. – Zrobiłem głupstwo sprowadzając tu ciebie. Myślałem, że nie zdziecinniałeś mimo swoich pięćdziesięciu lat. Ale stało się. Rzecz zrozumiała, wiadomość o moim rozkazie nie może stąd wyjść. Ten, kto go spełni, będzie nagrodzony i za wierność prawu, i za dozgonne milczenie. Jestem bardzo hojny. Bardzo! Ale nie mogę opłacić w jednej sprawie dwóch: tego, który zadowolił wymagania sprawiedliwości, no i tchórza za to tylko, żeby językiem nie mlasnął zbyt pochopnie. Czy rozumiesz mnie właściwie?
– Rozumiem. Dobrze mi tak! Zginę – to będzie słuszna kara za tamto. Sumienie gnębiło mnie dostatecznie długo. A mój następca zbierze zapłatę za obecnego nieszczęśliwego i za mnie. Ekscelencja przypomni mu to po latach jako podwójnie szczęśliwy traf – szyderstwo przebijało w głosie człowieka, który poczuł, iż nie ma nic do stracenia.
Prezydent uznał, że posunął się za daleko. Rozjaśnił twarz przyjacielskim uśmiechem.
– Mówisz jakieś niedorzeczności, kochany profesorze. Któż cię uśmierca? A o tym sumieniu… Ach! – machnął ręką. – Kiedy naukowcy zaczną wreszcie logicznie myśleć? Niech cię o coś zapytam: ilu ludziom uratowałeś życie?
– Nie wiem.
– Ale byli tacy. Tak czy nie?
– Byli.
– A więc zrozum, że już pierwszy z tych ludzi, których uratowałeś, skwitował śmierć Rosenthala. Jeśli dodamy, że tamten był przecież zbrodniarzem, a ty przywracałeś zdrowie porządnym ludziom – rachunek podniesie się o dalsze 100 procent.
– To nie zmienia postaci rzeczy. Popełniłem kiedyś zbrodnię. Jeżeli nawet odkupiłem ją wysiłkiem długiego życia, na odkupienie powtórnej nie starczyłoby mi lat, sił, zapału.
– Za bardzo się tym przejmujesz. Nie bierzesz pod uwagę dwóch zasadniczych faktów, które decydują o ocenie przez Pana Kosmosu tamtego twojego czynu. Po pierwsze: wykonywałeś tylko moje polecenie, a tym samym przedstawiciela Boga w Celestii. Po drugie: zamieniając ampułki byłeś tylko pośrednikiem w wykonaniu boskiego wyroku.
– Czuję się odpowiedzialny za śmierć Rosenthala. I nigdy więcej nie mógłbym zadać komuś świadomie śmierci. Niezależnie od tego, czy ktoś to nazwie wyrokiem bożym, czy racją stanu.
Twarz prezydenta spąsowiała.
– Cierpiałem twoje bezeceństwa! – krzyknął z pasją. – Słuchałem steku bzdur, choć nie musiałem słuchać. Teraz ja mam głos. Pewnie się nie spodziewasz, że jednak… posłucham twojej rady. Otóż gołowąs, który wykona wyrok i spotka go za to podwójna nagroda, już jest. Nazywa się Arnold Bradley.
– Mój syn!
– Tak – szydził prezydent. – Twój syn. Dzisiaj nic nie znaczący asystent takiego Rotha, a jutro – ho, ho! Dyrektor szpitala, milioner, człowiek szanowany.
– Szanowany – za ojcobójstwo! – wrzasnął Bradley. Zupełnie nie panował nad głosem. Cętkowany dog zerwał się z podłogi.
– Ciszej, profesorku – syknął Summerson. – Choćbyś zdarł płuca, nikt prócz mnie nie usłyszy, Gree, leżeć – zwrócił się do psa.
– Mój syn tego nie zrobi! – zawołał Bradley. – Raczej umrze.
– Zrobi i będzie żył szczęśliwie. Nie martw się o to, ty stary… Może zrobi bezwiednie, ale na pewno zrobi. I będzie miał zapłacone. Przecież ja muszę pomścić obelgę wyrządzoną mi dzisiaj. Jesteś pierwszym, który śnił, że oprze się mojemu prawu. Prawu boskiemu – poprawił się. – Ale i ostatnim. Wiedz, że ostatnim. Twój syn nie będzie taki głupi.
– A gdybym ja to zrobił zamiast Arnolda? – zapytał Bradley zupełnie zdruzgotany. Dzwonek telefonu uprzedził odpowiedź prezydenta.
Summerson podniósł słuchawkę.
– Kruk?! A niech to diabli wezmą! Prezydent zwrócił się teraz do Bradleya.
– Sytuacja zmieniła się, profesorze. Nie przywieziono jednego, ale troje.
– Ekscelencja wybaczy – czy to robota dla mnie? Albo dla mego syna? Przecież jest urzędowy kat. Wykonuje wyroki, bierze pensję. Po co tu mieszać lekarzy? Zresztą – to sprawa ekscelencji.
– Słusznie. I nadal zbyteczne jest ingerować w nie swoje kompetencje. Jest troje ludzi chorych, osłabionych do ostateczności, którzy wymagają opieki. Kruk w szczególności. Ma bardzo ważne zadania. Dlatego musi jak najprędzej wrócić do pełni sił.
– Tamci również? – zapytał Bradley nieco uspokojony.
– Niech się wyśpią. Wypoczną tym sposobem. Ich powrót do pracy może nastąpić później.
– Czy mają spać dla zdrowia, czy w myśl dyspozycji?
– Mają zasnąć na 48 godzin.
– To wszystko? Czy mogę pójść do nich?
– Jeszcze uwaga. Tych dwóch mężczyzn i jedna kobieta są chwilowo pod strażą. To do twojej wiadomości, ażebyś nie dziwił się zbytnio niczemu. Policjanci mają polecenie przepuścić cię, profesorze.
Gdy Bradley wyszedł, prezydent wydał dyspozycje straży szpitalnej, po czym, wsparłszy głowę na rękach, z przymkniętymi oczyma trwał w zamyśleniu.
Odgłos kroków wyrwał go z zadumy. Przed nim stała Stella.
– Jeszcze nie śpisz? – spojrzał na nią zdziwiony.
– Nie mogę.
Podniosła na niego oczy i wpatrywała się z niepokojeni w zmęczoną twarz, na której ostatnie dni wyżarły nowe bruzdy.
Stella słyszała końcowy fragment rozmowy prezydenta z Bradleyem. Nie mogąc zasnąć poszła do biblioteki po jakąś obrazkową powieść. Dochodzące z przyległego gabinetu podniesione głosy zwróciły jej uwagę. Przyłożywszy ucho do cienkiej, ruchomej ściany słyszała dzwonek i rozmowę ojca z kimś przez telefon. Potem dziwne słowa Bradleya o urzędowym kacie i niejasny związek, jaki one miały z nazwiskiem Kruka, napełniły ją lękiem. Choć ostatnie dyrektywy ojca dla lekarza zdawały się przeczyć obawom, jednak instynktownie odczuwała niepokój.
Teraz spodziewała się, iż może dowie się czegoś więcej. Wzburzenie malujące się na twarzy ojca wzmogło jeszcze bardziej jej lęk o Bernarda.
Zajęty sprawą miotacza Summerson w ogóle nie rozmawiał z córką na temat jej małżeństwa z Krukiem. Dowiedziała się o tym z audycji telewizyjnej. Od dwóch dni prawie nie opuszczała domu, spełniając polecenie ojca. Wyjątek stanowiła kąpiel w basenie i spotkanie z Bernardem w zakładach Sialu.
Odgłosy rozgrywających się zajść dochodziły ją z rzadka i dość mgliście. Przeważnie było jej to wszystko obojętne. Oddawała się całkowicie marzeniu o nadchodzącym szczęściu. Tylko chwilami jakaś myśl zabłąkana, jakby „z tamtej strony”, kazała jej uprzytomnić sobie, że chyba istnieje coś więcej niż miłość i świat leniwej beztroski, który ja otacza.
Teraz jednak czuła, że musi wiedzieć wszystko o tym, co się wokoło niej dzieje, że nie może już dłużej być tylko obojętnym widzem dziwnych, niepokojących wypadków, jakie w szalonym tempie przebiegają obok niej. Ale trudno jej było samej zdobyć się na to pytanie.
Prezydent usiadł naprzeciw niej. Ujął dłoń córki, jakby oczekiwał od niej zrozumienia. Potem powiedział powoli, ważąc każde słowo:
– Niewykluczone, że poślubisz Kruka. Oczywiście będzie to raczej akt czysto formalny, nie wiążący. Jednak musisz z tym się liczyć.
Zamilkł. Jego wzrok nie schodził z twarzy córki.
– Stello! – powiedział cicho. – Mam poważne kłopoty. W ogóle nie wiem, co będzie. Gdy myślę o tym – wprost się duszę. A gdybym przestał czuwać, mogłoby się stać najgorsze.
– Co, ojcze?
– Koniec świata. Ni mniej, ni więcej. Przestrach rozlał się po twarzy Stelli.
– Ja już nic nie rozumiem…
– I nie potrzebujesz rozumieć. Może zbytecznie mówiłem ci o moich przykrościach. To sprawy obchodzące mężów stanu. A w szczególności prezydenta, bo przecież Bóg powierzył mu pieczę nad wszystkimi ludźmi.
Pojedynek
Bernard otworzył oczy. Ujrzał nad sobą gładką, monotonną taflę sufitu. Łagodne, zielonkawe światło zdawało się zalewać wnętrze niewielkiego pokoiku.
– Gdzie ja jestem?
Podniósł głowę rozglądając się po pokoju. Poza wygodnym metalowym łóżkiem, krzesłem i małym stoliczkiem nocnym, na którym obok wazonika z bukietem świeżych kwiatów stała szklanka z jakimś przezroczystym płynem – w pokoju nie było żadnych innych sprzętów.
„Szpital?” – przebiegło Bernardowi przez głowę i jednocześnie stwierdził, że choć nic go nie boli, czuje się jak połamany.
Opadł z powrotem na poduszkę i przymknął oczy.
Teraz z całą wyrazistością odżył w jego pamięci obraz roziskrzonego gwiazdami czarnego nieba i olbrzymiej, nie do ogarnięcia wzrokiem almeralitowej ściany Celestii. W jednej chwili wróciła świadomość niedawnych, jakże upiornych wydarzeń: stwierdzenie, iż zostali odcięci od świata, zejście na dół i poszukiwanie, już w czasie wyczerpywania się rezerwy tlenu, owego nie zaizolowanego miejsca nad dzielnicą murzyńską. Wreszcie ostatnie momenty, jakie pamiętał.
Widział jak przez mgłę swoją dłoń w rękawicy, trzymającą stalowy zaczep. Oto światło reflektora błyska po wypukłościach metalu, uderzającego rytmicznie w twardą powierzchnię pancerza. Oto liczy w myślach: raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… Zda się – całe swe jestestwo wszczepił w tę jedną czynność. Nie wie nawet, dlaczego to robi. Coraz mu trudniej zdobyć się na wysiłek nie tylko mięśni, lecz i mózgu. Straszna, nadludzka praca, trwająca zda się w nieskończoność. Nie ustająca, mimo iż w głowie potęguje się nieznośny szum, że coraz słabsze są uderzenia, a ciało już bezwładnie wisi uczepione u klamry…
Co było potem?
Ale dalszy ciąg wydarzeń tonął w mroku niepamięci.
„Widocznie straciłem przytomność. A tamci?” – zatrwożył się.
Uderzony nagłym niepokojem, przezwyciężając osłabienie, wsparł się na rękach i usiadł na łóżku.
Obok poduszki zwieszał się na sznurze przycisk dzwonka.
Konstruktor nacisnął kilkakrotnie guzik. Zamarł w oczekiwaniu. Sekundy upływały.
Nagle drzwi rozsunęły się bezszelestnie i w progu stanął siwy mężczyzna w lekarskim kitlu. Jego grube wargi rozszerzone w uśmiechu odsłaniały dobrze jeszcze zachowane, białe zęby.
– Cooo? Halo! Panie Kruk! Jak się pan czuje? Witam! Witam mistrza mego syna! Jak widzę, siły szybko wracają – zawołał wesoło, podchodząc do łóżka. – Proszę się jednak jeszcze nie podnosić. Zaraz przyjdzie pielęgniarka i zrobi zastrzyk wzmacniający, to zobaczymy.
– Doktor Bradley! – ucieszył się Bernard. – To panu zawdzięczam życie? – gwałtownie chwycił lekarza za rękę i patrząc mu z niepokojem w oczy zapytał: – A co z nimi?
– Żyją! – uśmiechnął się znów lekarz. – Choć trzeba przyznać, że z tym młodym… jak on się nazywa?…
– Roche…
– Tak. Roche. Z nim było ciężko, ale jakoś się udało.
– Więc jednak zdążyli? – odetchnął Bernard.
– Tak. Wracając do pańskich słów, muszę jednak stwierdzić, że nie tyle pomocy lekarskiej, co systemowi instalacji tlenowej w skafandrze oraz szybkiemu przybyciu pogotowia zawdzięczacie życie. Jedynie stan Roche'a wymagał skomplikowanych zabiegów.
– On najwcześniej z nas został pozbawiony pełnego dopływu tlenu.
– Tak przypuszczałem – pokiwał głową lekarz. – Kilkanaście, a nawet kilka minut dużo tu znaczy. Ale nie decyduje, gdyż największą rolę odgrywa indywidualna wytrzymałość na niedostatek tlenu.
– Jak długo pozostawaliśmy bez powietrza?
– Nie bez powietrza, lecz z ograniczoną i stale malejącą jego dostawą. Gdyby aparatura w skafandrach była tego rodzaju, że w pewnym momencie dostawa tlenu zostałaby zupełnie przerwana, nie leżałby pan u mnie na łóżku, nie mówiąc już o Roche'u. Co do tego, czy długo był pan nieprzytomny, przypuszczam, że jakieś dwadzieścia minut… Jednak chwilami dopływ tlenu się zwiększał, mógłby pan jeszcze żyć jakiś kwadrans. Skafandry poza butlami z tlenem zaopatrzone są w urządzenia regenerujące powietrze. Choć samo ich działanie nie jest wystarczające, aby utrzymać człowieka przy życiu, jednak poważnie opóźnia to spadek zawartości tlenu.
Kruk chciał jeszcze o coś. zapytać, lecz w rozsuniętych drzwiach ukazała się pielęgniarka ze strzykawką w ręku.
– Ach, jesteś, Ellen. Po zastrzyku proszę przez 15 minut leżeć spokojnie i starać się o niczym nie myśleć, a zobaczy pan, jak szybko wrócą siły – zwrócilsię lekarz do Bernarda. -Najlepiej, gdyby pan zasnął.
Po wyjściu lekarza i pielęgniarki Bernard przymknął oczy. Próbował pójść za radą Bradleya, lecz sen nie nadchodził. Za to uparcie wracało wspomnienie niedawnych wypadków.
A więc żyją! Nie udało się ich zgładzić. Ale czy i komu mogło zależeć na tym, aby ich skazywać na śmierć? Summerson? Tylko Summerson… Wszak wszystko wskazuje na to, iż wiedząc o odkryciu Lunowa usiłował za wszelką cenę utrzymać je w tajemnicy. Dlaczego? Dlaczego?
Bernard czuł, że myśli plączą mu się w głowie.
Dlaczego Summerson chciał mnie zabić, jeżeli zależało mu tak bardzo na szybkiej przebudowie miotaczy? A może wcale nie wiedział, że jestem na zewnątrz? Przecież z Lunowem rozmawiał tylko Roche, i to telefonicznie. Zaraz, zaraz… Dean mówił coś, że Lunow pytał go, czy naprawia antenę. O co mu chodziło? Chyba tylko o antenę do rozmowy z pojazdami rakietowymi. Więc jednak chodzi tu o rakietę…
Czyżby wreszcie zrozumiał?
Tak. Teraz, zdaje się, rozumie cel przebudowy miotaczy! Prezydent nie chce dopuścić, aby jakaś rakieta przedostała się przez strefę dezintegracji. W tej rakiecie znajduje się z pewnością jakiś, człowiek, którego śmierć leży w interesie Summersona. Wie on, że człowiek ten opuścił Celestię i że wróci na nią za cztery dni. Dlatego tak się śpieszy z przebudową. To Summerson wyłączył radiostację, aby nie można było skomunikować się z tym człowiekiem, i wprowadził w błąd Lunowa, że to rakieta z innego świata. I ten stary mu wierzy? Albo może tylko udaje, że wierzy. A ów tajemniczy głos, który usłyszał Dean? Tak. Wszystko się zgadza. To mówił ktoś z tej rakiety. Jednak ten dziwny znak: „CM-2”, co oznacza? Tu, zdaje się, tkwi sedno zagadki. Kto może być w tej rakiecie? I po co wyleciał?
Kruk usiłował przypomnieć sobie, czy w ostatnim czasie nie zwróciła jego uwagi nieobecność któregoś z wielkich potentatów Celestii.
Musi to być bardzo gruba ryba, gdy Summerson dla jej złowienia ryzykuje nawet przyszłość córki. Kto to może być? Głos kobiecy to nie żadna wskazówka, bo może lecieć z sekretarką, żoną lub kochanką. Van Moore'a i Mellona widziałem przedwczoraj, więc nie oni. Frondy, Morgan są także. Green był jeszcze rano. Kuhn się nie liczy. Handerson jest. Zaraz, zaraz. Locha nie zastałem wczoraj, gdy chciałem rozmawiać z nim w sprawie przesunięć w produkcji. Może Loch? Nie. Chyba nie. To już dziś za mała ryba. Kto tu jeszcze został? Harriman i David? Tak. Davida już chyba z tydzień nie było na pływalni, a przecież stale chodził ze swoją młodą żoną. To by tłumaczyło głos kobiecy, posłyszany przez Deana. Tak, to chyba właśnie o niego chodziło. Jest wspólnikiem Morgana. A przecież wiadomo, że ostatnio Morgan współdziałał z grupą Agro przeciw Sialowi. To rzucałoby światło na sprawę Greena. „Ale po cóż by David opuszczał Celestię?” – rozmyślał Bernard patrząc w sufit. – „A może jednak to żaden ze «sprawiedliwców», a tylko ktoś mniej ważny, lecz knujący coś przeciw Summersonowi na rozkaz Greena? Czego jednak Summerson tak bardzo się obawia?… Summerson…”
Otworzył oczy i zadrżał. Obok łóżka, wsparty wygodnie na wygiętej poręczy krzesła, siedział… prezydent. Widocznie wszedł przed chwilą.
Summerson zauważył zdziwienie Kruka. Na zimnej, zazwyczaj pozornie kamiennej twarzy prezydenta wykwitł z nagła dobroduszny, niemal ojcowski uśmiech.
– I cóż, drogi chłopcze, jak się czujesz? – odezwał się pierwszy prezydent.
Bernard przypomniał sobie, że nigdy w ten sposób Summerson do niego się nie zwracał.
– No, chyba pod opieką starego Bradleya szybko wraca pan do sił.
– Owszem, dziękuję, czuję się dobrze – bąknął niepewnie Kruk. Zapanowało milczenie. Rozmowa nie kleiła się.
Przez twarz gościa przebiegła mgiełka niezadowolenia.
– No, cóż, drogi konstruktorze? – rozpoczął znowu. – Miał pan szczęście, że tak prędko usłyszano i odnaleziono was. Przecież któż mógł wiedzieć, że jesteście na zewnątrz? Gdyby nie sprawność pogotowia, nie miałbym już przyjemności rozmawiać z panem.
Zaczyna się gra. Kruk zastanawiał się chwilę, czy podjąć temat, czy też czekać dalszego biegu rozmowy. Nagle przyszło mu na myśl powiedzenie starego trenera sportowego, pod którego kierunkiem często ćwiczył: „Śmiały atak to połowa zwycięstwa. Druga połowa to zręczność i taktyka”.
Skupił myśli szukając dogodnego punktu zaczepienia.
– No, cóż, mój chłopcze – odezwał się znów Summerson. – O czym tak rozmyślasz?
– Rozmyślałem nad tym – rozpoczął z wolna Bernard patrząc prosto w oczy Summersona – komu zależało na naszej śmierci.
Na twarzy prezydenta odbiło się zdziwienie.
– Nie rozumiem. O czym pan mówi, mój chłopcze?
– Czy nie wie pan, że zostaliśmy zamknięci na zewnątrz?
– Wiem o tym, ale nie widzę przyczyny świadomego działania. Mógł to być przypadek.
– Dziwny przypadek, gdy otwarte drzwi same się zamykają, radiowe zaś i telefoniczne połączenia z Celestią zostają przerwane.
– Tak. Przyznam, że to bardzo podejrzanie wygląda. Zwłaszcza gdy jest się wyczerpanym nerwowo.
– To nie przywidzenia, panie prezydencie. To są fakty.
– Niech się pan, konstruktorze, nie denerwuje. Ja również pomyślałem o tym, że mogła to być próba morderstwa, i natychmiast wydałem dyspozycje Godstonowi. Sprawa jest już w rękach policji i mam nadzieję, że za kilka godzin otrzymamy pierwsze wyniki. Nie przesłuchano jeszcze pana z uwagi na pański stan, niemniej dużo światła rzuciła ta młoda osóbka, która z wami razem była na zewnątrz. Ona jeszcze najlepiej przetrwała waszą przygodę i już pół godziny temu złożyła zeznania.
– Daisy? – ożywił się Kruk. – Co ona powiedziała? Na twarzy prezydenta pojawił się na moment uśmiech zadowolenia. Bernard zacisnął nerwowo dłonie. Zrozumiał, że dał się sprowokować.
„1:0 dla niego – pomyślał. – Musisz się wziąć w garść, Ber”.
– Nie wiem, co powiedziała ta młoda reporterka, gdyż nie ja, lecz moja policja prowadzi dochodzenia, ale z pewnością podała te same fakty, które podałby pan…
Prezydent powiedział to tak, że nie wiadomo było, czy ostatnie słowa rozumieć należy jako twierdzenie, czy jako pytanie. Bernard usiłował ukryć zmieszanie.
– Z pewnością – odpowiedział, lecz wydało mu się, że ton jego głosu nie był zbyt właściwy.
– Ja jednak uważam, że to był tylko zbieg okoliczności – ciągnął prezydent uśmiechając się przyjaźnie do Bernarda. – Spróbujmy przeanalizować krytycznie fakty, które przytoczyłeś, mój chłopcze, przed chwilą. A więc, weźmy radio: o ile się orientuję, jest ono nieczynne od przeszło tygodnia. Między innymi dlatego odmówiłem wam, gdyście chcieli polecieć na zewnątrz pojazdem rakietowym.
– Więc nie chodzi tu o zakłócenie obserwacji? Bernardowi wydało się, że odzyskuje grunt do ataku.
– Mówię: między innymi – sprostował prezydent. – Gdyż głównym powodem, jak powiedziałem wówczas, było to, iż działanie silników w polu obserwacji radioteleskopu powoduje poważne zakłócenia. Tak więc radio nie było wyłączone specjalnie z chwilą, gdy znaleźliście się na zewnątrz, lecz jest nieczynne od dawna. Podobnie, o ile mi wiadomo, telefony też nie działały w chwili, gdy opuszczaliście świat. A pan jak sądzi?
Bernard zrozumiał, iż jest specjalnie prowokowany, aby wspomniał o rozmowie z Lunowem. Tym razem jednak miał się na baczności.
– Dlaczego miałyby być wyłączone na dłuższy czas?
– Ostatnio w centrali Kuhna przeprowadza się remont niektórych urządzeń, więc od czasu do czasu wyłącza się z sieci pewne telefony. Chyba wie pan o tym?
– To trwa już z górą pół roku, ale dlaczego mieliby akurat wtedy wyłączać telefony z zewnątrz?
– Przypadek. Tylko przypadek. Zresztą, czy sprawdzał pan działanie telefonu zaraz po wyjściu na zewnątrz?
– Nie.
– No widzisz, mój chłopcze. Na jakiej więc podstawie twierdzisz, że telefony zostały wyłączone w czasie waszego pobytu na zewnątrz?
Bernard milczał. Zastanawiał się nad tym, jak by zachował się Summerson, gdyby zdawał sobie sprawę, że dane, na których Kruk opiera swe hipotezy, dotyczące kulis wydarzeń ostatnich dni, są tak mgliste i niepewne. Nie. Nie może w żadnym wypadku zdradzać swej słabości.
Summerson nie przestawał się uśmiechać. Obserwował w milczeniu zachowanie się konstruktora i tylko chwilowy, lekki skurcz pionowej bruzdy nad czołem świadczył, iż spokój jego jest pozorny.
– To musiał być tylko przypadek. Ktoś, kto już przedtem był na zewnątrz, wracając zapomniał zamknąć drzwi – przerwał milczenie prezydent.
– Niemożliwe. Ja też początkowo tak myślałem, lecz przecież przed wejściem do śluzy stwierdziliśmy, że było w niej powietrze, a więc niemożliwe, aby ktoś wyszedł na zewnątrz.