355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Zagubiona Przyszłość » Текст книги (страница 25)
Zagubiona Przyszłość
  • Текст добавлен: 5 октября 2016, 00:33

Текст книги "Zagubiona Przyszłość"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 25 (всего у книги 29 страниц)

– Kruk jest tego samego zdania co ja.

– Wobec tego zostaję z Greenem.

– Ze mną? – wydawca spojrzał na Davida niechętnie. – Ja wracam do Celestii. Wasza sprawa jest moją sprawą – zwrócił się do Horsedealera.

Horsedealer spojrzał przenikliwie w oczy Greena. – Czy pan jest tego pewny? Ale wydawcy bynajmniej nie speszyły te słowa.

– Cóż – powiedział wzruszając ramionami. – Nie mam innego sposobu przekonania pana o tym, jak… tam, w Celestii, w walce…

Horsedealer zastanawiał się krótką chwilę.

– Powiedzmy, że wierzę panu – odrzekł nieco mniej oschle. – Podtrzymuję jednak nadal swą propozycję, by pan został w Astrobolidzie. W tak ciężkiej chwili słuszne będzie mieć tu kogoś, kto choć trochę zasługuje na zaufanie – tu spojrzał wymownie na Davida.

– Przyjmuję tę propozycję warunkowo – odparł Green. – Będę uważał za swój obowiązek, jeśli sytuacja wzięłaby niebezpieczny obrót…

– O pańskich zadaniach chciałbym porozmawiać z panem osobno – przerwał mu filozof unosząc nieznacznie dłoń. – Chyba mnie pan rozumie?

Green skinął głową.

W tej samej chwili otwarły się drzwi prowadzące do centrali radiowej i ukazała się w nich Rita.

– Profesorze Horsedealer! Bernard Kruk prosi cię, abyś natychmiast wystartował. Wasi przeciwnicy użyli gazów. Kruk i Mallet chcą przekazać kierownictwo rządu w twoje ręce. Każda chwila jest droga!…

Nieugięci

W ciągu sześciu godzin, które upłynęły od chwili powrotu Horsedealera i Roche'a z Astrobolidu, sytuacja w Celestii nie uległa większym zmianom. Bojówkom Morgana, operującym środkami chemicznymi i dużą ilością broni, udało się opanować górne, słabo zaludnione poziomy. Linia walki utrzymywała się już od dłuższego czasu na 42 poziomie, gdzie umocnili się Nieugięci gromadząc siły do przeciwuderzenia. Na dolnych poziomach panował względny spokój, nie licząc sporadycznych starć z grasującymi gdzieniegdzie bandami.

Liczba ofiar rosła nieustannie. Doktor Bradley miał pełne ręce roboty niosąc pomoc dziesiątkom rannych, poparzonych i zatrutych gazami ludzi. W luksusowych separatkach szpitala, które jeszcze niedawno dostępne były tylko dla najbardziej uprzywilejowanych mieszkańców Celestii, leżeli obok siebie na rozłożonych pod ścianami materacach mężczyźni, kobiety i dzieci, biali i czarni.

Stary lekarz jakby się odrodził. Już w pierwszej godzinie walki otworzył szeroko a wszystkich drzwi szpitala, ściągając jednocześnie do pracy syna Arnolda i chudego, gburowatego doktora Rotha. W poplamionym krwią kitlu pracował bez wytchnienia niosąc ulgę cierpiącym nie tylko swą wiedzą medyczną, ale również krzepiącym słowem i ciepłem uśmiechu. Tylko w miarę jak rósł stos pustych flakonów i ampułek – na twarzy starca pojawiał się coraz częściej cień niepokoju.

A ofiar napływało coraz więcej. Nie byli to już jednak ludzie ranni, poparzeni lub zatruci gazem. Bradley stwierdził, że prawie wszyscy oni ulegli zatruciu jakąś substancją, która dostała się do organizmu przez przewód pokarmowy. Wkrótce też wykrył przyczynę zatruć.

– Morgan wprowadził do przewodów wodnych jakieś trujące związki – składał lekarz telefoniczny meldunek Horsedealerowi.

Sytuacja była tym groźniejsza, że morganowcy używali w walce na poziomie 42 jakiegoś nowego, bardzo niebezpiecznego gazu bojowego o dwojakim działaniu: zapalającym i trującym. Jego składu chemicznego niestety nie udało się określić. Stwierdzono tylko, że jest bardzo ciężki i ściele się cienką warstwą tuż nad podłogą. Jest też niemal przezroczysty jak powietrze i jego obecności wzrokiem nie można zauważyć. Jeśli na teren objęty jego zasięgiem wejdzie człowiek, gaz się zapala i około półmetrowej wysokości płomień ogarnia cała powierzchnię podłogi. Widocznie temperatura zapłonu gazu jest wyższa niż temperatura powietrza w Celestii, ale niższa od temperatury ludzkiego ciała. Co gorsza, efekt nie ogranicza się do poparzenia. Produkt spalania tego gazu jest silnie trujący.

– Kto mógł wynaleźć ten gaz i po co? – zastanawiał się Roche. – Jak doszło do wyprodukowania takiego świństwa? Zakłady chemiczne Morgana? Nie wiem, kto tam byłby do tego zdolny. Przecież to wymagało doskonałych fachowców. Jak taki uczony mógł nad tym się głowić, skoro wiedział, że Morgan nie sprzeda tego, powiedzmy, Mellonowi dla zwalczania plagi królików na jego plantacjach, bo do takiego celu wystarczą mniej skomplikowane, a więc tańsze środki. Chyba jasne było, że gaz ten przygotowywany jest przeciw ludziom. A więc przeciw komu to Morgan szykował?

Horsedealer podniósł wzrok na astronoma.

– Może to nie Morgan wyprodukował ten gaz…

– Myśli pan, że Summerson? – zdziwił się Kruk.

– Może w ogóle nie produkowano go w Celestii…

– To znaczy?

Chwilową ciszę przerwał szmer.

W rozsuniętym tajnym przejściu do centrali pojawił się Schneeberg.

– Ber! Green chce z tobą rozmawiać.

Ostatnie dni bardzo zbliżyły dawnego naukowego doradcę Summersona do Nieugiętych. Niemały wpływ miała tu przyjaźń z Krukiem i kilkakrotne dłuższe rozmowy z Malletem. Wiele też spraw, w miarę poznawania materiałów archiwalnych, nabrało dla fizyka nowego sensu. Nigdy zresztą Schneeberg nie pochwalał metod rządzenia Summersona i pełnił funkcję jego doradcy tylko dlatego, że samowładczy prezydent Celestii lubił otaczać się wybitnymi naukowcami.

Teraz, po wybuchu nowych walk, zajął się samorzutnie obsługą centrali prezydenckiej. Do jego też zadań należało utrzymywanie ścisłej łączności z Astrobolidem.

Kruk niedługo przebywał w centrali.

– Przedstawiłem Greenowi sytuację. Nie ma jednak wielkich nadziei, aby przybysze z Ziemi pomogli nam w walce z Morganem. Są tam duże różnice zdań co do tego, czy wolno im mieszać się w nasze sprawy.

– Łatwo im teoretyzować, gdy tymczasem tu giną ludzie – stwierdził Dean tonem pełnym goryczy.

– Gdyby choć wprowadzili do walki,metalowego diabła” – westchnął Smith. – Dla niego gaz…

– A ja wam mówię, że to Green kręci – przerwał Mallet. – Zdaje się jednak, że źle zrobiliśmy, zostawiając tych dwóch w Astrobolidzie.

– Nie zgadzam się z wami. Green robi, co może – zaprotestował Kruk. – Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Kiedy Green dowiedział się, jak tragiczna jest sytuacja z bronią i maskami, natychmiast oświadczył, że może nam ofiarować 22 reflektory Green-Bolta, 60 elektrytów i 25 masek. Ma ukrytą broń.

– Gdzie? – zapytał krótko Horsedealer.

– W swym mieszkaniu pod podłogą.

– Może to taka broń, jak w tych 14 skrzyniach od Morgana? – wtrącił Smith. Po ucieczce Daltona, gdy Cornick nakazał otwarcie złożonych w dyrekcji policji skrzyń, okazało się, że zawierają one nie broń, lecz stare żelastwo. Było to jeszcze jednym dowodem, że pucz przygotowany był bardzo skrupulatnie.

– Co do tego nie ma obawy – zaoponował Bernard. – Po co Green miałby nas oszukiwać?

– Wezmę trzech ludzi i pójdę tam sam – rzekł Mallet wstając z fotela.

– Masz tu klucz liczbowy otwierający skrytkę – Bernard podał Johnowi kartkę z zanotowanymi cyframi, podanymi mu przez Greena drogą radiową.

W kilka minut po wyjściu Malleta potężna detonacja zatrzęsła ścianami. Zaraz potem druga i trzecia – najsilniejsza. Bernard ujął słuchawkę telefonu.

– Z Lettem Cornickiem… Tu Kruk. Nie ma go? Czy wiecie, co się stało? No właśnie… Jeśli możecie, zawiadomcie Cornicka, że dostanie broń: Green-Bolty, elektryty, a przede wszystkim maski. Dwadzieścia pięć sztuk! Musicie za wszelką cenę dowiedzieć się, jaka jest przyczyna detonacji. Dacie mi znać telefonicznie.

Zaledwie Bernard odłożył słuchawkę – zabrzmiał ponownie sygnał telefonu.

– Jesteś, Lett? Co? Mallet jest w mieszkaniu Greena. Dostaniecie większą ilość broni i maski. Trzeba za wszelką cenę utrzymać 41 poziom. Zaraz dzwonię do dyrekcji policji. Wyślę wam ostatnie rezerwy. I meldujcie. Koniecznie meldujcie.

– Źle jest! – Bernard opadł na fotel. – Morgan wysadził ścianę pomiędzy 42 a 43 poziomem. Cała chmara jego ludzi spycha naszych w dół. Tylko z VII przejścia morganowcy cofnęli się. Cornick trzyma się, ale mu trudno. Co robić?

– Jeśli Green zełgał… – rzucił ponuro Smith.

Znów zadzwonił telefon. Stojący przy biurku Horsedealer pochwycił słuchawkę.

– Tak… To dobrze… Zaraz? Już się łączę. Co? Co mówisz?… Idę tam natychmiast… Tak. Ja sam.

– Na skwerze Greena wybuchła panika – powiedział odkładając słuchawkę. – Są to przeważnie mieszkańcy górnych poziomów z rodzinami, dziećmi… Nie ma chwili do stracenia. Sam tam pójdę. Trzeba ludzi uspokoić. Mallet jest w dyrekcji policji. Kieruje akcją. Green nie kłamał. Mamy broń i maski. – Horsedealer odetchnął z ulgą – A teraz sprawa najważniejsza: natychmiast połącz się z Astrobolidem – zwrócił się do Kruka. – Oni muszą nam przyjść z pomocą…

– Nie puszczę cię samego – zawołał Smith kładąc rękę na ramieniu filozofa. – Idę z tobą. Wyszli pośpiesznie.

Bernard i Dean skierowali się ku ukrytemu przejściu prowadzącemu do archiwum. Ściana rozsunęła się cicho. Ale oto znów zadzwonił telefon.

– Powiedz Schneebergowi, aby połączył się z Astrobolidem – zwrócił się Bernard do przyjaciela. – Ja zaraz przyjdę.

Dzwonił doktor Bradley. Lekarstwa i środki opatrunkowe były na wyczerpaniu. Chorych i rannych przybywało nieustannie.

Skończywszy pośpiesznie rozmowę już miał pójść za Deanem do archiwum, gdy w drzwiach gabinetu stanęła Stella.

Po raz ostatni Bernard widział Stellę owej pamiętnej nocy, gdy wraz z Roche'em przeniósł do jej sypialni wpółprzytomną Daisy. Po zajęciu dyrekcji policji przez powstańców dowiedział się, że dziewczyna powróciła do domu. Zamknęła się jednak w swoim pokoju i dopiero wieczorem poszła odwiedzić Daisy przebywającą w szpitalu Bradleya.

Po powrocie Stella znów nie opuszczała ani na chwilę swego pokoju. Bernard był niemal pewien, że unika spotkania po tym, co stało się tam, w dyrekcji policji. Było mu jej żal. Nie potrafił winić jej o to, że nie zdobyła się na taki hart i siłę jak Daisy. Chciał nawet sam pójść do niej, ale w powodzi wielkich wydarzeń, przeobrażających z godziny na godzinę życie małego świata, jego osobiste sprawy zagubiły się i zeszły na drugi plan.

Teraz ona sama przyszła do niego.

Wiedział, że powinien się śpieszyć, że w centrali czekają na niego Dean, Green i tamci nieznani ludzie. Nie miał jednak siły odejść, przerwać spotkania oczekiwanego od wielu, wielu godzin.

Stella podeszła do biurka i stanęła naprzeciw Bernarda. Uśmiechnął się do niej, ona zaś, nie patrząc mu w oczy, cicho, zmienionym głosem zapytała:

– Ber, czy ci nie przeszkadzam?

– Ależ nie – skłamał, jakby bojąc się urazić dziewczynę tym, że nie ma dla niej czasu. – Nie wiesz sama, jaką mi sprawiłaś radość – dorzucił już zupełnie szczerze.

– Chciałam zapytać… – zawahała się.

– Mów, kochana – powiedział ciepło. – Ja wszystko zrozumiem… Poruszyła się niespokojnie.

– Słuchaj, Ber… Jak myślisz? Czy… Czy to jeszcze długo potrwa?

Bernard odczuł instynktownie, że coś nieuchwytnego stanęło między nimi.

– Walka jest niełatwa – odrzekł usiłując ukryć rozczarowanie. – Ale nie obawiaj się… Wkrótce skończymy z Morganem i zapanuje spokój.

– Tak. Ale…

– Ale co?

– To wszystko jest takie okropne… I ci ludzie… I te aresztowania. Ja myślałam, że to będzie inaczej.

– Przejęłaś się aresztowaniem ojca? Twarz dziewczyny wyrażała obojętność.

– Nie wiem… – odpowiedziała sucho. – Tak widocznie musiało być…

– Ale o co ci chodzi?

Teraz Stella stropiła się. Zdawało się, że sama nie wie.

– No, powiedz? Czy stała ci się jakaś krzywda?

Bernard sądził, że może przywiązanie do ojca i świadomość jego zupełnej klęski wpłynęły tak deprymująco na nastrój dziewczyny.

– Nic. Mnie się nic nie stało. Ja… ja wam pomagałam… – rzuciła nieśmiało.

– Czy tego żałujesz?

– Kiedy… ja nie to chciałam powiedzieć – żachnęła się. – Jak ty możesz tak mówić? Bernard spuścił oczy.

– Nie gniewaj się – powiedział miękko. – Ja wysoko cenię twoje dobre chęci, to, co zrobiłaś dla nas. Uspokój się i wybacz mi to głupie pytanie – prosił patrząc jej w oczy. – Przecież dla ciebie jestem tylko Berem…

– Widzisz – odparła ze smutkiem. – Ja… oczekiwałam czegoś… Ale jakoś… inaczej… Nie spodziewałam się, że to będzie właśnie tak wyglądać. Tak się cieszyłam, że zostałeś prezydentem… A teraz słyszę, że chcesz ustąpić. Czy to prawda?

– Już przekazałem władzę Horsedealerowi.

– Dlaczego? Z Morganem może byś się jakoś dogadał. A ten tłum… Ci czarni… – twarz jej wyrażała niechęć.

– Co ty opowiadasz, Stello!

– Ja nic nie powiedziałam – znów się zmieszała. – Ja rozumiem, że wy chcecie, aby było dobrze i dla tamtych, ale…

– Stello! – powiedział nieco łagodniej. – Musisz jeszcze wiele zrozumieć. To wszystko, co my robimy…

Przerwał w połowie zdania, bo oczy dziewczyny rozszerzyły się panicznym strachem.

– Co ci jest? – zapytał z niepokojem i naraz zorientował się, że dziewczyna patrzy nie na niego, lecz gdzieś poza jego plecy.

Odwrócił się gwałtownie.

W rogu gabinetu stał z elektrytem w ręku Jack Handerson. Za nim czernił się w podłodze czworokąt tajnego przejścia.

Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem. Potem rozległ się rozdzierający, rozpaczliwy krzyk Stelli.

Zatłoczony mrowiem skwer Greena kipiał zgiełkiem podnieconych głosów.

Wśród kwietników i fontann, gdzie rozłożyło się na ziemi kilkadziesiąt rodzin – zbiegów z górnych poziomów opanowanych przez Morgana – panował gwałtowny ruch. Ludzie pośpiesznie pakowali swój nędzny dobytek, inni tłoczyli się w przejściach prowadzących na dolne poziomy, zatrzymywani przez nielicznych członków ochotniczej straży powstańczej. O sufit uderzał dźwięk setek rozmów, okrzyków i nawoływań, czyniąc wielką salę skweru Greena podobną do ula pełnego pszczół.

Naraz tłum zakołysał się.

Spośród przycichającego raptownie zgiełku popłynęły nagłą falą od bocznych drzwi okrzyki:

– Idzie filozof! Horsedealer idzie!

– Odmieniony! Odmieniony!…

Postać Horsedealera była bardzo popularna w Celestii: znali go starzy i młodzi. Opowiadano o nim wiele historyjek. Prości ludzie, a zwłaszcza Murzyni, mówili z zabobonnym podziwem o jego mądrości. Jeszcze za czasów Summersona szeptano tu i tam, że gdyby taki miał głos w rządzeniu Celestią, to na pewno nie byłoby ani głodu, ani zbrodnii. I w ogóle potrafiłby zaradzić złu, jakie się panoszy.

W ostatnich miesiącach nie widywano go prawie zupełnie. Ci, którzy się z nim stykali, mówili, że ogromnie wychudł i zmizerniał wskutek uporczywej choroby, że niedowidzi, niedosłyszy – jest u kresu sił. Ten i ów uważał go może za umarłego.

Po odlocie delegacji krążyła wiadomość, że filozof leczy się na Astrobolidzie, ale była ona uważana powszechnie za plotkę. Komunikat o tym, że Horsedealer stanął na czele rządu, wywołał duże poruszenie. Równocześnie na wszystkich poziomach poczęły krążyć pogłoski, iż filozof istotnie musiał przebywać wśród diabłów, bo został „odmieniony”. Prawdopodobnie źródłem tych plotek były nowiny zasłyszane od ludzi, którzy stykali się bezpośrednio z Horsedealerem.

Teraz setki ludzi mogło na własne oczy przekonać się o przemianie, jaka dokonała się w wyglądzie filozofa pod wpływem kilkugodzinnych zabiegów doktora Summerbrocka.

Horsedealer zdawał sobie sprawę ze swej popularności i dlatego, gdy na skwerze Greena wybuchła panika, postanowił natychmiast tam pośpieszyć, aby uspokoić ludzi. Teraz przepychał się przez tłum, witany zewsząd okrzykami radości. Stojący dalej wspinali się na palcach usiłując dojrzeć filozofa.

Grupka ludzi dotarła do małej ławki, na którą wszedł Horsedealer, stając się w ten sposób wyższy o dwie głowy od otaczającego go tłumu.

Filozof podniósł rękę i trwał tak przez dłuższą chwilę.

Zgiełk począł wolno przygasać.

– Cicho! Cicho! – rozległy się zewsząd głosy.

– Przynoszę wam dobrą nowinę! – zawołał donośnie Horsedealer. – Otrzymaliśmy broń i maski. Spodziewamy się pomocy od ludzi, którzy przybyli do nas z Towarzysza Słońca. Ale zwycięstwo nie przychodzi samo. Walka trwa. Nasi bracia odpierają w tej chwili nowy atak Morgana. Wrogowie nasi są podstępni. Usiłują wywołać panikę, aby osłabić nasze siły. Musicie zachować spokój. Skwer Greena oddalony jest o ponad 10 poziomów od terenów walki. Nie ma więc potrzeby, abyście schodzili niżej. Wszelka panika ułatwia tylko robotę morganowcom, którzy chcieliby krwią i terrorem stłumić pragnienie wolności tysięcy ludzi naszego świata. Nie uda się im to. Nadszedł nowy wielki dzień dla wszystkich „szarych”! Nadeszło nowe życie!

– Precz z diabelskim sługusem! – przeciął chwilową ciszę wrzask z końca sali. W tłumie zakotłowało się.

– Nasza przyszłość – ciągnął spokojnie filozof – to życie bez strachu o jutro, to życie wolne od głodu i chorób. Życie wolne od kłamstwa, terroru i gwałtu, życie pełne spokojnej codziennej pracy dla szczęśliwej przyszłości, która się otworzyła przed Celestią.

– Precz! Precz z nim! Precz z „odmieńcem”!

Nowe okrzyki padające z grupy podejrzanych osobników, którzy ukazali się w głównym wejściu, przerwały Horsedealerowi mowę.

Kilka kobiet i mężczyzn rzuciło się ku nim wygrażając pięściami. Zamieszanie rosło.

– Dlatego – wołał podniesionym głosem filozof – naszym obowiązkiem jest zachować spokój i skupić wszystkie siły do walki z morganowcami!

Świst przelatującej obok Horsedealera butelki i trzask rozpryskującego się o filar szkła nie pozwoliły mu dokończyć. Krzyki poparzonych kwasem ludzi zmieszały się z tumultem, jaki niespodziewanie wybuchnął w kilku punktach skweru.

Horsedealer stał spokojnie oczekując nowego ataku. Jego wyprostowana postać urągała śmiałkom.

– Zamknąć wyjścia! – zawołał donośnym głosem. Jego oczy rzucały błyskawice gniewu. -Niech nikt nie rusza się z miejsca! Jim! Wyprowadź rannych! – rozkazał Smithowi, który się przedzierał ku niemu.

Tumult jednak nie ustawał. Ognisko paniki wywołanej eksplozją butelki rozprzestrzeniało się gwałtownie. Wśród ogólnego zgiełku raz po raz wybuchały okrzyki tratujących się wzajemnie ludzi. Na zamknięcie drzwi było już za późno.

Kroplisty pot wystąpił na czoło Horsedealera. Spostrzegłszy, że już nie jest w stanie całkowicie opanować sytuacji, zaczął wołać jak mógł najgłośniej:

– Spokój! Jak największy spokój! Nie dajcie się zastraszyć bandytom! Kobiety i dzieci do mnie! Mężczyźni niech obsadzą wyjścia! Czy pozwolimy się terroryzować jak stado baranów? Spokój! Spokój przede wszystkim!

Tam gdzie docierał jego silny, spokojny głos, ruchy tłumu stawały się mniej gwałtowne. Bliżej stojące grupki kobiet i dzieci przeciskały się ku ławce, na której stał filozof. Niestety, w ogólnym hałasie zasięg jego głosu był nieznaczny i gromady ludzi tłoczyły się w dalszym ciągu ku wyjściu. Tam jednak toczyła się formalna bitwa z tarasującą drzwi bojówką, która widocznie przedostała się tu jakimś bocznym przejściem.

Horsedealer szukał gorączkowo wyjścia z tej ciężkiej sytuacji. O 50 kroków od niego znajdowała się budka telefoniczna. Należało natychmiast zadzwonić do dyrekcji policji o pomoc. Wiedział jednak, że jego zejście z zaimprowizowanej mównicy jeszcze bardziej spotęguje chaos.

– Pędź natychmiast do telefonu! Trzeba zawiadomić Malleta – chwycił za ramię starszego robotnika stojącego obok.

Ten bez słowa począł się szybko przedzierać ku budce.

Horsedealer wyprostował się i wskazując poza siebie ręką znów zawołał:

– Przesuwajcie się drugą stroną, poza filar!

Niemal jednocześnie huknął wystrzał jeden i drugi. Błyskawice przebiegły tuż obok głowy Horsedealera. Jednocześnie rozległ się krzyk siedzącego na budce telefonicznej chłopca.

Jakieś silne ręce ściągnęły filozofa z ławki. Barczysty Murzyn błyskając białkami przerażonych oczu wołał na całe gardło:

– Zabiją pana! Zabiją! Nie pozwolę! Jak Boga kocham, nie pozwolę!

– Tak nie można, Soddy. Tak nie można. Ja muszę tu stać! Puść mnie! – szarpał się filozof. Lecz Murzyn nie ustępował trzymając go kurczowo za ramiona. Naraz jakby spod ziemi wyrósł przed Horsedealerem Tom Mallet.

– Panie profesorze! Do telefonu! Tam się stało coś strasznego! Mówią, że Ber… – trząsł się jak w febrze.

– Co Ber?

– Ber zabity!

Niemal biegnąc wśród rozstępującego się przed nim tłumu Horsedealer wpadł jak oszalały do budki. Wyrwał gwałtownie słuchawkę z ręki starego robotnika stojącego Przy aparacie.

– Co? Co mówisz?… Handerson… To straszne… Zaraz tam będę!… Przylatują… Hnny nic nie wie? Może stąd uda mi się połączyć.

Uderzył kilkakrotnie w widełki i trzęsącą się ze zdenerwowania ręką nakręcił numer.

– Nie można się połączyć z Johnny m… – westchnął ciężko robotnik. – Już próbowałem. Horsedealer odłożył słuchawkę i z kamiennym wyrazem twarzy zwrócił się do Toma i

Jacka:

– Chłopcy! Pędźcie jak możecie najszybciej do dyrekcji policji. Idźcie tym bocznym wyjściem, gdzie jest najmniejszy ścisk. Zresztą sami najlepiej wiecie… Powiesz ojcu – chwycił Toma kurczowo za ramię – że za dziesięć minut przybywają ludzie z Astrobolidu. Niech natychmiast obsadzi stację rakiet oraz przyśle pomoc Smithowi, który będzie bronił skweru Greena. To wszystko! Pędź! – pchnął go lekko.

– Jim Smith niech trzyma skwer jak może najdłużej – zwrócił się do starego robotnika. -Ludzi kierować bocznymi przejściami do głównego korytarza.

W kilka minut później znalazł się w prezydenckiej siedzibie. Przy drzwiach czekali na niego Roche i Schneeberg oraz kilku uzbrojonych ludzi.

Horsedealer nie pytał już o nic. Przebiegł długi hali i szarpnął drzwi gabinetu.

Tuż przy biurku leżał na dywanie Bernard z wielką raną na piersiach. Obok, nieruchomo jak posąg, stał doktor Bradley.

– Czy to już koniec? – zapytał Horsedealer złamanym głosem.

– Kiedy przyszedłem, już nie żył – rzekł profesor. Spazmatyczny płacz Stelli zawtórował jego słowom.

Dopiero teraz Horsedealer zauważył, iż w pokoju znajduje się również córka Summersona.

– Jak to się stało?

– Nie wiedzieliśmy nic o tajnym przejściu łączącym ten gabinet z mieszkaniem Handersona – odpowiedział cicho Dean.

– Niech pan natychmiast zawiadomi o wszystkim Malleta! – zwrócił się filozof do astronoma. – Wysłałem już Toma, ale nie wiem, czy dotarł.

Roche wyszedł bez słowa.

Horsedealer stał nieruchomo przez dłuższą chwilę nad ciałem Bernarda, gdy drzwi rozsunęły się cicho. W progu stanęło dwóch wysmukłych, młodych mężczyzn ubranych w dziwne stroje.

Horsedealer spojrzał na przybyłych.

Serce zabiło mu gwałtownie. Poznał Kalinę i Sokolskiego.

Opuścił wzrok ku ziemi, gdzie leżało martwe ciało Bernarda.

– On nie żyje… – wyszeptał z rozpaczą.

– Poddajcie się! Wszelki opór jest bezcelowy. Dajemy wam ostatnią szansę. Kto się sprzeciwi prawowitej władzy, kto nie wykona jej poleceń, niech nie liczy na pobłażliwość.

Ogłuszający ryk megafonu umilkł na chwilę.

– Poddajcie się! – zagrzmiał znów ten sam głos. – Wszyscy mieszkańcy Celestii, ludzie i Murzyni, mężczyźni, kobiety i dzieci mają udać się do domów i nie opuszczać mieszkań przed upływem dziesięciu godzin. Ostrzegamy: u kogo znaleziona zostanie broń – cała jego rodzina będzie bez sądu rozstrzelana. Śmierć czeka również rodziny tych, którzy usiłowaliby ukrywać członków bandy Horsedealera, Malleta i Kruka. Ostrzegamy!

Znów głos umilkł. Przez kilkadziesiąt sekund panowała dźwięcząca w uszach cisza i oto nową falą popłynęły z głośnika ogłuszające słowa:

– Halo! Halo! Przed dwudziestoma minutami z wyroku nadzwyczajnego trybunału ponieśli śmierć zdrajcy: Bernard Kruk, John Mallet i William Horsedealer. Francis Morgan objął władzę. Zdradziecka banda Horsedealera została rozbita i zlikwidowana. Nie udało im się sprzedać Celestii potworom z Towarzysza Słońca. Halo! Halo! Kruk, Mallet i Horsedealer zostali straceni, a trupy ich wystawiono na widok publiczny.

– Zwariowali?

Twarz Cornicka wyrażała takie osłupienie, że John Mallet mimo woli uśmiechnął się.

– Nie! – Mallet usiłował przekrzyczeć ogłuszające dźwięki megafonu. – Oni nie zwariowali. Chodźmy.

Stłoczona u wejścia do dyrekcji policji grupa powstańców rozstąpiła się. Mallet z Cornickiem weszli do długiego hallu, pełnego uwijających się nerwowo ludzi. Zgiełk podniesionych głosów, nawoływań i rozkazów mieszał się tu z dochodzącym ze skweru rykiem megafonu.

Do Malleta podbiegł młody chemik o pożółkłej twarzy.

– Johnny! Jak długo jeszcze będziemy czekać? – denerwował się. – Moi ludzie są gotowi. Na co właściwie czekamy?

John spojrzał na niego surowo.

– Uspokój się! Zaraz otrzymacie zadanie. Co nowego, Jane? – zwrócił się do szczupłej, czarnookiej dziewczyny przeciskającej się ku niemu przez ciżbę.

– Stephen Brown przysłał człowieka po pomoc. Smith musiał się cofnąć ze skweru Greena i nie wie, jak długo utrzyma łączność ze stacją rakiet – wyrzuciła zdyszana. – Ludzie zaczynają tracić rozum po tych wszystkich wiadomościach. Czarni też się podobno cofają. Co będzie?

– Najważniejsze, to zachować spokój – zgromił ją ostro i ruszył ku wąskiemu, zatłoczonemu korytarzowi. Tuż za nim postępował Cornick.

Po chwili znaleźli się w dyrekcji policji.

– Tak, bracie – rzekł John zasuwając drzwi swego gabinetu. – Oni nie zwariowali rozgłaszając te kłamstwa. I, niestety, boję się, że będzie z tym wiele kłopotu.

Szybko podszedł do telefonu i próbował połączyć się z centralą.

– W dalszym ciągu połączenie zerwane – powiedział po chwili z rezygnacją. Drzwi rozsunęły się z trzaskiem i do pokoju wpadł zadyszany Tom. Za nim wyrosło jak spod ziemi kilku innych chłopców.

– Żyjesz? Tatusiu, żyjesz?! – rzucił się Tom ku ojcu. – To pewno i Ber żyje. Ja już myślałem, że i ciebie!.. – urwał i zasępił się. – Jacka zabili… Zabili tam… – słowa uwięzły mu w krtani.

John przycisnął syna do piersi.

– Myśmy szli tu do ciebie… – łkał chłopiec. – Profesor Horsedealer mówił, że trzeba koniecznie… że to bardzo ważne. Oni stali w przejściu na 17 poziomie. Zobaczyli nas i zaczęli strzelać. Jack szedł pierwszy…

John chwycił gwałtownie chłopca za ramiona i patrząc mu w oczy zapytał:

– Co ci powiedział Horsedealer?

– Profesor mówił, abym biegł do ciebie i powiedział, żebyś dał więcej ludzi na stację rakiet, bo… bo… on i przylatują. Ci… ci z Astrobolidu…

– Kiedy? – nie pozwolił synowi dokończyć Mallet.

– Mówił, że zaraz, za dziesięć minut. John poruszył się niespokojnie.

– Za dziesięć minut? Lett! – zwrócił się do Cornicka. – Weź grupę Freda i ruszaj zaraz na stację rakiet.

Tom chwycił ojca za rękaw.

– Ale profesor mówił to o ósmej piętnaście. Myśmy nie mogli się do ciebie dostać, więc… Mallet spojrzał na zegarek. Od dwudziestu minut przybysze z Ziemi powinni być już w Celestii.

„A jeśli zostali napadnięci przez ludzi Morgana? Może już nie żyją? Nie, to wykluczone! Widocznie i na mnie działają te kłamstwa” – zgromił sam siebie. Przecież obsada stacji rakiet była dość znaczna. Ale czy udało im się dotrzeć na 18 poziom? Trzeba koniecznie nawiązać łączność z Krukiem.

– Wyślemy Jane do Bera – rzekł zdecydowanym tonem.

– Może ja pójdę? – wtrącił nieśmiało Tom, lecz nie otrzymał odpowiedzi, bo w drzwiach stanął siwy, przygarbiony elektrotechnik.

– Johnny! Morgan znów użył gazów. Panika! Wszyscy uciekają! Opowiadają niestworzone rzeczy: że Kruk zabity, że Horsedealer i ty… że Astrobolid zniszczony. Nie wiem sam już, co…

– Tom! – zwrócił się Mallet do syna. – Poczekajcie na korytarzu. Nigdzie się stamtąd nie ruszajcie. A teraz mów, co wiesz – powiedział do starego elektrotechnika, gdy drzwi zamknęły się za chłopcami.

– Źle jest. Robi się coraz większy bałagan. Grupa Smitha i Graya rozleciała się. Wszystko ucieka. Ludzie Morgana opanowali dwunasty sektor pionowy aż do skweru Greena. Mają w rękach rozgłośnię. Obsadzili kilka wind i ważniejsze przejścia. Strzelają do każdego, kto im się pod elektryty nawinie. Podobno rozpoczęli znów akcję gazową… Co będzie, Johnny? Powiedz! Co będzie?

– Nie denerwuj się. Lett! – zwrócił się do Cornicka. – Weźmiesz trzy grupy po piętnastu ludzi i uderzysz na rozgłośnię. Ich nie może być wielu. Cała ich siła to te megafony, no i oczywiście gazy. Och, te przeklęte megafony! Takie kłamstwa, niestety, działają na wielu, tym bardziej że przerwali wszelką łączność telefoniczną. Chcą załamać ludzi.

– To im się już udało – dorzucił siwy robotnik.

– Nie kracz – przerwał mu ze złością Mallet. – A więc, Lrtt, musisz zająć się rozgłośnią, choćby to nas drogo kosztowało. Brownowi trzeba również pomóc. Poślij oddział Bucka. Stacja rakiet to łączność z Astrobolidem.

– Broni mało… John zasępił się.

– Mam jeszcze dwadzieścia osiem pistoletów. To te od Greena. Z tego zabierzesz dwadzieścia. Poza tym weźmiesz te ostatnie dwa Green-Bolty, no i oczywiście wszystkie maski, jakie znajdziesz.

– A jeśli zaatakują dyrekcję? – zapytał Cornick.

– Tym będę się martwił sam. Aha, jeszcze jedno. Już raz mówiłem: trzeba wysłać Jane na 18 poziom. Muszę koniecznie nawiązać kontakt z Krukiem i Horsedealerem.

Znów drzwi rozsunęły się raptownie. W progu stanęła kierująca łącznością czarnooka Jane. Z trudem chwytała powietrze, jak po męczącym biegu. – Co się stało? – zapytał Mallet.

– Kruk nie żyje.

– I ty też powtarzasz te bzdury? – wybuchnął Mallet i nagle urwał. Zza dziewczyny wysunął się Roche.

John spojrzał na jego rozłożone bezradnie ręce, na duże plamy krwi odcinające się jaskraun na rękawach żółtej bluzy i zadrżał.

– To niestety prawda – skinął głową Dean. – Bernard nie żyje. Został zamordowany przez Handersona. Nim zdążyliśmy przyprowadzić doktora Bradleya, Ber nie żył.

Mallet zacisnął powieki. Parę chwil stał jak skamieniały na środku pokoju. Naraz przetarł gwałtownym ruchem czoło, jakby budził się z odrętwienia.

– Horsedealer? – zapytał krótko.

– Jest właśnie tam… – odparł Dean cicho.

– Czy przybył ktoś z Astrobolidu?

– Piętnaście minut temu jeszcze nikogo nie było. Teraz nie wiem. Mallet spojrzał na zegarek.

– Lett! Natychmiast musisz uderzyć na rozgłośnię i wysłać oddział Bucka. Nie mamy chwili do stracenia.

Sytuacja była poważniejsza, niż John przypuszczał. Morganowcy nie tylko wywołali panikę na wyższych poziomach, lecz blokując umiejętnie boczne przejścia, ogniem z pistoletów i gazem spychali zebrany uprzednio na skwerze Greena tłum w dół.

Oddział Cornicka z coraz większym trudem torował sobie drogę w wąskich, zatłoczonych ludźmi korytarzach. Gdy wreszcie dotarł do szerokich schodów łączących 23 i 24 poziom, natrafił na niepokonaną przeszkodę w postaci gęstniejącego szybko obłoku palnego gazu.

Cornick nie miał kombinezonów ochronnych, których w ogóle w Celestii było niewiele. Jedyny zapas miały zakłady chemiczne Morgana, a te, które udało się naprędce wyprodukować, znajdowały się na centralnym odcinku walki. Łączność z tym odcinkiem była jednak w tej chwili zerwana.

W tej sytuacji Cornick musiał się cofnąć i to aż na 17 poziom, gdyż tam dopiero udało się uruchomić grodzie awaryjne. Również Mallet musiał opuścić dyrekcję policji zagrożoną rozprzestrzeniającym się gazem. Łączność z siedzibą prezydenta próbowano utrzymać poprzez drugą klatkę schodową oddaloną o kilometr od pierwszej. Okazało się jednak, że również i to przejście blokowane jest groźnymi oparami. Tak więc szesnaście dolnych poziomów Celestii zostało odciętych gazem od osiemdziesięciu pięciu górnych.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю