355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Zagubiona Przyszłość » Текст книги (страница 13)
Zagubiona Przyszłość
  • Текст добавлен: 5 октября 2016, 00:33

Текст книги "Zagubiona Przyszłość"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 29 страниц)

– Słuchajcie! Słuchajcie, chłopaki, powiem wam coś, ale pod jednym warunkiem – zniżył glos tajemniczo.

– Co takiego? – Jack uniósł brwi. – Jakim warunkiem? Wal, co wiesz, i nie kręć!

– Musicie przysiąc, że nikomu, ale to nikomu nie powiecie, żeście się ze mną tu spotkali. Dobrze? Wtedy wam coś powiem.

Jack wydął usta niechętnie, nie wiedząc, czy wypada mu jako „szefowi” zgodzić się na jakieś warunki ze strony zwykłego członka „bandy”. Ale Mary odpowiedziała za niego:

– Dobrze! Dobrze! Mów tylko.

– To przysięgnijcie: „Niech mnie diabeł porwie, jeśli powiem, że widziałem Toma”. No, powtarzajcie za mną przysięgę!

– Niech mię diabeł porwie, jeśli powiem! – zawołała dziewczynka. – A dlaczego chcesz, żeby nikt o tym nie wiedział, że spotkałeś się z nami?

– No, a wy? – nacierał na kolegów Tom.

– Niech mnie diabeł porwie, jeśli powiem – rzekł z ociąganiem w głosie Jack, lecz czuł, że Tom musi mieć naprawdę ważne powody, jeśli wysuwa takie dziwne żądanie. Był zresztą nie mniej od innych ciekawy, nie chciał tylko po sobie tego okazać.

Gdy dwaj pozostali chłopcy poszli również za przykładem Mary i Jacka, Tom opowiedział im w krótkich słowach o aresztowaniu ojca, nie wspominając oczywiście nic o wydarzeniach poprzedzających przybycie policji.

– Przypuszczasz, że twój stary jest wmieszany w ten napad na szpital? – zapytał Jack, gdy Tom skończył opowiadać.

– Nie wiem. Chyba nie. Mój ojciec nie taki, co na łatwą forsę leci!

Tom zawahał się. Przypomniał mu się pakiet, który ojciec wyjął z tapczanu i wrzucił do wentylatora, a potem pierścionek zabrany przez policjanta, zaprzeczył jednak kategorycznie:

– Nie! Wykluczone. To nie to.

– Jednak coś z tym musi mieć wspólnego, jeśli go zaraz po napadzie zamknęli. No, a dlaczego nie chcesz, aby ktoś wiedział, że, tu byłeś?

– Coś ty, Tom, jakoś kręcisz… Więcej wiesz, niż gadasz – dorzuciła Mary.

– Eee, gdzież znowu, tylko że policja kazała mi nie ruszać się z domu, więe… rozumiecie, nie chcę, aby wiedziała, że wyszedłem.

– No, a po coś wyszedł? Tom zmieszał się.

– Po zakupy – wyjąkał.

Jack był starszy od Toma o trzy lata i bardziej doświadczony. Ojciec jego przez długi czas pozostawał bez pracy i radził sobie, jak umiał. Widząc, że chłopiec nie chce powiedzieć prawdy, Jack zorientował się, że zbytnia ciekawość może tu być niebezpieczna. Wziął więc Toma za ramię i wszedł z nim razem do windy, po czym zasunął drzwi.

– Wiem, że nie chcesz przy tych szczeniakach mówić – powiedział zniżonym głosem, przyjacielsko klepiąc Toma po ramieniu. – Nie żądam też, abyś mi powiedział wszystko, co wiesz, bo jeśli ta cała sprawa pachnie kryminałem, to tak jest lepiej. Już ja to wiem. Ale powiedz mi: tyś po zakupy nie jechał?

Tom skinął głową.

– A teraz jedziesz do domu? Chłopiec znów skinął głowa.

Jack nacisnął guzik. Winda drgnęła i pobiegła w górę.

– Mój stary także coś kiedyś „zwinął” i wzięła go policja – szeptał Jack. – Posiedział trzy miesiące i jakoś się wykręcił. Ale z tym napadem na szpital Bradleya to może być coś poważnego. Może trzeba będzie wam pomóc. Zawsze możesz na mnie liczyć. Twego ojca mój stary bardzo szanuje, no więc… Gdyby coś zaszło i musiałbyś się ukrywać, ty lub twoja matka, albo co innego, to daj jakoś znać, wiesz, gdzie się zawsze zbieramy, więc gdybyś sam nie mógł przyjść, to temu, który by miał ze mną rozmawiać, daj tę nakrętkę. Wtedy będę wiedział, że to na pewno od ciebie, a nie jakiś agent.

Wsunął Tomowi w rękę kawałek metalu i otworzył nieco drzwi windy, która tymczasem zatrzymała się na 37 poziomie.

Jack wyjrzał na zewnątrz przez szparę, szybko jednak cofnął głowę i zatrzasnął drzwi.

– Kręci się tu jakiś facet. Lepiej nie wyłaź. Nacisnął inny guzik i winda pomknęła w dół.

– Przejdź lepiej do tej drugiej windy, niedaleko waszego mieszkania.

– Nie chcę wysiadać na 20 poziomie, gdyż widziałem tam tych agentów, którzy byli u nas – skłamał Tom. – Lepiej pojadę na górę, na 48 poziom, i tam przeskoczę.

– Może i masz rację – odpowiedział Jack, który przebywając sam na sam z Tomem nie miał już nic ze swej protekcjonalnej i wyniosłej postawy „szefa”. – No, ja wysiadam, bo ci tam na dole głowią się, co się z nami dzieje. Trzymaj się!

Istotnie, na 20 poziomie stała jeszcze trójka kolegów ze zdziwieniem zaglądając przez szybkę do wnętrza windy.

Jack rozsunął drzwi i wysiadł, zamykając je za sobą.

Tom pozostał sam.

Nacisnął guzik opatrzony numerem 85. Winda znów pomknęła w górę.

Dalsze wydarzenia potoczyły się już szybko, zgodnie z planem. Bez przeszkód, choć nie bez pewnego błądzenia, Tom dotarł kierując się wskazówkami ojca do pomieszczeń nr 23.

Wśród stosów gałganów i bel bawełny, przeznaczonych do przeróbki na tkaniny, a od wielu lat leżących bezużytecznie, ukryli się Kruk, Brown i Roche.

Wiadomość o aresztowaniu Johna Malleta wstrząsnęła Bernardem. Orientując się z wydarzeń ostatnich dni, jak bezwzględne i brutalne środki gotów jest stosować Summerson, obawiał się poważnie o los Johna. Ponadto aresztowanie człowieka będącego, jak się domyślał, jednym z przywódców Nieugiętych niezmiernie komplikowało położenie trójki zbiegów, nie mówiąc o tym, że stawiało znak zapytania nad realizacją planowanej akcji pokrzyżowania zamiarów prezydenta. Bernard po ucieczce ze szpitala tylko krótką chwilę rozmawiał z Johnem i choć w ogólnych zarysach powiadomił go o pojawieniu się tajemniczej rakiety oraz o tym, że nie wolno dopuścić do przebudowy miotacza, jednak żadnych konkretnych metod działania nie zdążył z nim ustalić.

Konstruktor nie mógł wiedzieć o decyzji porwania Jima Bradleya, powziętej przed samym aresztowaniem Malleta. W tym czasie, gdy na stacji rakiet toczyła się walka między policją a grupą Nieugiętych, Bernard, zgodnie z poleceniem Malleta, postanowił nawiązać kontakt z Horsedealerem. Był pewny, że stary filozof zrobi wszystko, by im pomóc. Jako najlepiej zorientowany w dziwnych i zawiłych zagadnieniach, które stały się aż nazbyt ważne dla życia Celestii, mógł wnieść do planu dalszego działania niezwykle cenne uwagi i koncepcje. Ponadto, był on nie mniej popularny od Malleta.

Bernard napisał krótki list do Horsedealera, w którym w nieco zawoalowanej formie informował go pokrótce o tym, co wiedział o tajemniczej rakiecie i planach Summersona. List ten, bez adresu i podpisu, miał wręczyć filozofowi Tom, informując jednocześnie o sytuacji trojga zbiegów. Gdyby Horsedealer wyraził gotowość bezpośredniego skomunikowania się z Krukiem, chłopiec miał go przyprowadzić do kryjówki.

Niestety, cały plan został przekreślony już na wstępie. Tom nie zdążył jeszcze opuścić 85 poziomu, gdy natknął się na agenta policji.

I oto teraz stał przy drzwiach prowadzących na korytarz, nie wiedząc, co czynić.

„Może jednak jeszcze raz spróbuję – rozmyślał. – Jeśli mnie ten policjant nie zauważył, to z pewnością myśli, że gdzieś daleko uciekłem, więc chyba już się tu nie kręci. A jeśli znów go spotkam? – uczuł zimny dreszcz. – Jeśli on mnie złapie, to list i klucze dostaną się w ich ręce. Co wtedy będzie ze mną? Co będzie z ojcem, Berem i tamtymi? Czy nie byłoby lepiej wrócić do Bera? Nie. Tak też niedobrze!”

Pierwszy raz w życiu to, o czym słyszał w opowiadaniach i czytał w sensacyjnych ilustrowanych książeczkach, stawało się rzeczywistością. Niestety, sytuacja, mimo smaku wielkiej przygody, nie była wcale tak przyjemna, jak się o tym czytało w zeszytach Greena lub słyszało z opowiadań ojca. Żaden niezwykły pomysł nie przychodził biednemu bohaterowi wyśnionych marzeń do głowy, mimo że według autorów sensacyjnych opowiadań takie pomysły zawsze w ostatniej chwili powinny się zjawić. Również żaden szczęśliwy przypadek nie rozwiązywał trudnej sytuacji. Minuty upływały, a Tom tkwił jeszcze przy drzwiach.

„Trzeba choć wyjrzeć na korytarz przez szparę – postanowił wreszcie. – Te drzwi rozsuwają się dość cicho, więc jeśliby nawet ktoś tu czatował, nie usłyszy”.

Ujął obiema rękami metalowe uchwyty. Drzwi były takiej konstrukcji, że wystarczyło tylko nacisnąć jeden z uchwytów, aby rozsunęły się same. Nie chcąc, aby otwarły się od razu zbyt szeroko, należało je przytrzymać.

Tom miał już nacisnąć uchwyt, gdy nagle zamarł w bezruchu.

Do uszu jego dobiegł przytłumiony szmer rozmowy: za drzwiami rozmawiali jacyś ludzie. Z bijącym sercem Tom przyłożył ucho do drzwi, lecz natychmiast odskoczył. Usłyszał charakterystyczny dźwięk klucza.

Nie miał już ani chwili do stracenia. Zapominając w strachu o konieczności zachowywania się jak najciszej, puścił się biegiem w przeciwległy koniec długiego korytarza. Dobiegł do drzwi oznaczonych numerem 57 i wyciągnąwszy klucze począł gorączkowo dobierać właściwy.

Wreszcie znalazł. Rozległ się szczęk metalu i drzwi rozsunęły się. Wskoczył do środka. Na zamknięcie drzwi wystarczyły sekundy, lecz jednocześnie między zasuwającymi się płytami Tom ujrzał z przerażeniem otwierające się drzwi wejściowe, a za nimi kilku mężczyzn z pistoletami w rękach.

W tej samej chwili, jakby w ścisłym związku z pojawieniem się policji, nastąpiło coś, czego początkowo Tom nie mógł zrozumieć. Dopiero później uświadomił sobie, co się stało.

To bijący nieustannie z sufitu, tak jak w większości pomieszczeń Celestii, równomierny, stały blask przygasł na moment, rozjarzył się, przygasł, znów się rozjarzył i znów na chwilę przygasł.

– Jak ten czas się wlecze – westchnął Dean spoglądając na zegarek. Choć dopiero pół godziny minęło od opuszczenia przez Toma kryjówki zbiegów, nie mógł on ukryć ogarniającego go coraz bardziej niepokoju.

– Ten mały wygląda na mądralę – mówiła wyciągnięta na stosie szmat Daisy. – Powinien dać sobie radę.

– Tom jest rezolutnym chłopcem – odparł Bernard nie podnosząc głowy znad notesu, w którym coś obliczał. – A ponadto zna świetnie Celestię, więc z pewnością bez trudu dotrze do Horsedealera. Chyba że i Horsedealera zamknęli.

– Więc mówisz, Ber, że ten stary Horsedealer bardzo dużo mógłby nam wyjaśnić? – odezwał się Dean. – Wiesz, ja sam tego wszystkiego, co mówiłeś, nie mogę w żaden sposób uporządkować w głowie. Niby rozumiem, że zbliża się do nas jakaś rakieta, i to z Towarzysza Słońca, ostatecznie mogę uwierzyć, że są to diabły, choć nie potrafię sobie ich wyobrazić. Rozumiem również, że Summerson obawia się, słusznie czy niesłusznie, aby nie zniszczyły Celestii. Ale czemu usiłował za wszelką cenę ukryć, że chodzi tu o przygotowanie miotacza do walki?

– A w ogóle, jak może nas ten miotacz obronić? Oni mogą mieć taki sam albo lepszy i prędzej nas „zdmuchnąć” – dorzuciła reporterka. – Skąd Summerson wie, że te diabły mają gorszy miotacz?

Upraszczasz zagadnienie, Daisy – pokręcił głową Roche. – Przystosować miotacz do obrony trzeba nawet wtedy, jeśli się nie ma takiej pewności.

– A po co?

– Jak to – po co? Czy można zdać się na ich łaskę i niełaskę?

– A jeśli nas wcześniej „zdmuchną”?

– No, to już trudno.

– A jeśli nie mają zamiaru zniszczyć Celestii, a my ich „zdmuchniemy”, jak tylko wejdą w naszą strefę dezintegracji? – nie ustępowała Daisy.

– Chyba nie będą tacy głupi i spróbują się przedtem porozumieć z nami. Zresztą głos, który usłyszałem na zewnątrz, można właściwie uznać za próbę nawiązania kontaktu. Bo zdaje się nie ulegać wątpliwości, że to był głos z tamtej rakiety.

– A więc nie chcą nas zniszczyć?

– Tego z pewnością powiedzieć nie można. Próba nawiązania łączności może być podstępem. Prezydent może mieć jakieś podstawy.

– Więc co? – oburzyła się dziewczyna. – Ber miał się zgodzić na żądanie Summersona? Roche wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Skąd ja mogę wiedzieć? Słuchaj, Ber! Skończ z tymi obliczeniami i pogadaj z nami po ludzku. Ja dotąd jeszcze nie rozumiem, dlaczegoś odmówił Summersonowi. Jeśli nawet wiedziałeś, że to nieczysty interes, to trzeba było jakoś kręcić, udawać, że się godzisz, a nie odmówić z miejsca.

Bernard podniósł wzrok znad notesu i przez chwilę patrzył na przyjaciela, jakby nie mógł zrozumieć jego słów.

– W tej chwili przebudowa tylnego miotacza może być zakończona – powiedział wreszcie. -Jeśli oczywiście Jim da sobie radę. Właśnie dokonałem przeliczenia czasów wszystkich niezbędnych robót. Zakładając, że Jim przystąpił do montażu w dwie godziny po mojej rozmowie z prezydentem, obecnie mógł już uporać się z robotą. Wynika stąd, że w każdej chwili rakieta może być zniszczona.

Dean, który jeszcze przed chwilą chciał dyskutować z Bernardem, czy słusznie postąpił odmawiając udziału w przebudowie miotaczy, teraz zapytał odruchowo:

– Ale jak do tego nie dopuścić?

– Nie wiem. Nie wiemy zresztą, jak daleko od nas znajduje się rakieta. W każdym razie trzeba działać. Liczę na Horsedealera. Dużo jest racji w tym, co mówiłeś. Niestety, rozmowa z Summersonem wbrew mojej woli zeszła na ślepe tory. Nie wytrzymałem nerwowo. Wiem, że na mnie spada w dużym stopniu wina za sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, i rozumiem twoje rozgoryczenie. Ale, wierzcie, nie chciałem tego. Zresztą, nie myślcie, że chcę w ten sposób zmniejszyć moją winę, lecz wydaje mi się, iż nasz los został przypieczętowany przez Summersona jeszcze wczoraj, gdy kazał nas zamknąć na zewnątrz. Bo z pewnością była to jego sprawka.

– No, ale po co on to wszystko robi?

– Myślę, że tu chodzić musi o większą stawkę, niż się nam zdaje. Sprawa nie jest tak prosta. Tu nie chodzi o obronę świata przed zagładą.

– A więc? Czego się domyślasz? – zapytał Roche.

– Cała sprawa zdaje się polegać na tym, że to, co zwykliśmy nazywać Piekłem, nie jest wcale piekłem.

– Nie rozumiem.

– Podejrzewam, że ci mieszkańcy Towarzysza Słońca, przed którymi uciekli nasi przodkowie, byli to jacyś konkurenci natury gospodarczej i politycznej wielkich rodzin rządzących od wieków Celestią. I Summerson, który wie bardzo dużo, obawia się, iż oni mogą jego i jemu podobnych wysadzić z fotela.

– Na jakiej podstawie tak przypuszczasz?

Bernard nie zdążył odpowiedzieć. Podniósł wzrok ku sufitowi. Światło raptownie przygasło – raz, drugi i trzeci…

– Co to? – wyszeptała z niepokojem Daisy.

– Zginęli – rzekł ponuro Bernard. – To był miotacz.

– Czy jesteś tego pewny?

– Tak – spuścił głowę Kruk. – To był miotacz. Zużywa tak znaczną ilość energii, że powoduje przygaśnięcie światła w całej Celestii.

– Więc zginęli? A może to tylko próba?

– Wykluczone. Celem przebudowy jest rozszerzanie niszczycielskiego działania miotaczy również na te ciała, które nie lecą wprost na nas, a tylko przebiegają przez strefę dezintegracji, że tak powiem, bokiem. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o ciało z zewnątrz. Trudno przypuszczać, aby było to jakieś ciało kosmiczne. Chociaż…

– A może to jednak meteory? – zawahał się Roche. – Może Lunow i Summerson kłamią?

– Dlaczego światło przygasło trzy razy? – dorzuciła Daisy. Kruk spojrzał na dziewczynę.

– Tak. Właśnie o tym samym myślę. Dlaczego światło przygasło trzy razy? Znaczy to, że miotacz działał trzykrotnie. A przecież rakieta miała być podobno jedna. Chyba że jeden wyrzut cząstek nie wystarczył, może mają jakieś osłony? Albo… już wiem! Im dłużej nad tym się zastanawiam, coraz więcej nabieram pewności, że to byli oni! Przecież to jasne: te równe odstępy pomiędzy wyrzutami cząstek z pewnością są wynikiem małej celności miotacza przy ukośnym locie rakiety. Przecież przewidywałem to. Dwa razy nie trafił. Dopiero ostatni, trzeci strzał był skuteczny. Oni weszli w naszą strefę dezintegracji ukośnie, z boku… Przetarł nerwowo czoło.

– W pierwszej chwili nie mogłem tego zrozumieć, bo przyzwyczaiłem się do miotacza dawnego typu, niszczącego tylko te ciała, które biegną wprost na nas. Ale teraz zrozumiałem.

– Więc to trzecie przygaśnięcie światła oznaczało… – rozpoczęła Daisy i urwała.

– Śmierć… – dokończył Dean. – Śmierć ludzi czy istot, o których może nigdy nic się nie dowiemy.

– Oni lecieli do nas… a my… To straszne, potwornie głupie i ohydne. Brzydzę się nami! Tym całym naszym światem, Celestią! Brzydzę się sobą, że żyję na takim podłym, potwornym, ohydnym świecie!

Bernard patrzył ponuro w ziemię.

– A może tak być musiało? – westchnął Roche. – A może oni musieli zginąć, abyśmy żyli?

– Mówisz jak Summerson! – nieomal krzyknął ze złością Kruk. – Dodasz może jeszcze, że lepiej jest poświęcić kilku sprawiedliwych, niż…

Nagły trzask otwieranych drzwi nie pozwolił mu dokończyć.

Wszyscy troje spojrzeli z niepokojem na rozsunięte drzwi magazynu, w których stał zdyszany Tom.

Z twarzy chłopca wyczytać można było, dlaczego tak nagle wrócił.

– Oni… Oni tu… Policja tu idzie! – wyjąkał przerażony.

Bernard sięgnął do kieszeni i wyjął pistolet pozostawiony im przez Cornicka.

– Spokojnie, tylko spokojnie – powiedział i bez pośpiechu podszedł do Toma. – Gdzie jest policja?

– Nie wiem… Może już niedaleko.

– Uspokój się i mów, gdzieś widział policję ostatni raz! Powtarzam: ostatni raz!

– Widziałem, jak otworzyli drzwi nr 18 i weszli na korytarz. Kruk odetchnął z ulgą.

– I co dalej?

– Potem uciekłem i przybiegłem tu.

– Widzieli cię?

– Na pewno. Był też z nimi ten agent, co mnie gonił.

– To gonił cię ktoś?

– No tak. Bo to tak było: wychodzę na ten korytarz, co to można nim dojść do windy centralnej. Idę kawałek, za ten zakręt co to na prawo, a tu słyszę, ktoś za mną idzie. Więc ja idę szybciej, a on zaczyna wołać na mnie: „Hej! Chłopcze!” Zacząłem więc uciekać, a że na tym poziomie strasznie trudno biegać, bo się bardzo mało waży, więc on się przewalił, a ja wtedy wskoczyłem do jednego otwartego magazynu i schowałem się za beczki. To on przyszedł i zaczął świecić latarką, ale mnie nie zobaczył i poszedł. Wtedy ja ostrożnie wyszedłem i pobiegłem po cichu z powrotem, bo nie było po co iść dalej i ryzykować. Schowałem się za drzwiami nr 18 i słucham, a tu idzie trzech za mną. No i wtedy tu przyleciałem.

– To wszystko? Chłopiec skinął głową.

Kruk chwilę zastanawiał się, wreszcie rzekł:

– Prawdopodobnie wszystkie ważniejsze przejścia, zwłaszcza w pobliżu wind, obsadzone są przez policję. Nie będzie im tak trudno przeszukać nasz poziom. Obejmuje on około pięciuset pomieszczeń, lecz teren wymagający zbadania będzie znacznie mniejszy. Policja widziała, którymi drzwiami uciekł Tom, a więc dotarła z pewnością do galerii nad magazynem B, odcinając nam znaczną ilość połączeń z innymi pomieszczeniami. Tak czy inaczej, powinni tu dotrzeć w ciągu najdalej dwóch godzin, oczywiście, jeśli domyślają się, że Tom był z nami w kontakcie.

– Co więc robić?

Daisy patrzyła z niepokojem na Bernarda.

– Mamy praktycznie dwie drogi: albo dostać się do dźwigu towarowego w magazynie F i jeśli nie jest on obstawiony, pojechać na dół lub w górę, albo też przedostać się z magazynu H po drabinie na 86 poziom. Dotarcie do dźwigu byłoby najprostsze, lecz ryzykowne, gdyż w magazynie F pracują czarni pod dozorem, a poza tym dźwig towarowy może być obstawiony. Bezpieczniej jest dotrzeć okrężną drogą na poziom 95 i tam dostać się do końcówki dźwigu centralnego. Dźwig centralny biegnie przez 93 poziomy i jest mało prawdopodobne, aby wszystkie udało się im obsadzić. Za tym planem przemawia jeszcze to, że przedostawszy się do magazynu H nie narażamy się na odcięcie. Nie przypuszczam też, aby orientowali się lepiej w terenie od nas.

– A czy oni nie obstawili również tego przejścia na 86 poziomie?

– Nie wiem… Droga tam jest dość zawiła, więc mam nadzieję, że jeszcze nie dotarli. Ruszyli długim korytarzem i poprzez szereg mniejszych sal dotarli do drabiny prowadzącej na wyższy poziom. Przejście było wolne i po długim krążeniu wśród różnych pomieszczeń i korytarzy, omijając zamknięte drzwi, do których nie mogli dobrać kluczy, wspinając się po wąskich drabinach w starych, nie używanych przejściach i szybach wentylacyjnych, dostali się bez przeszkód na 95 poziom.

Należało teraz dojść do windy centralnej.

Wszędzie panowała niczym nie zmącona cisza. Przeszli na palcach korytarzem o wygiętej podłodze do zakrętu. O kilka metrów od nich znajdowały się drzwi windy. Korytarz biegł dalej i kończył się nowym zakrętem.

Bernard wyjrzał ostrożnie zza węgła. Nikogo w pobliżu windy nie było. Nie paliła się również czerwona lampka nad wejściem.

– Masz tu elektryt i gdybyś zauważył tam kogoś podejrzanego, strzelaj z miejsca – Bernard zwrócił się szeptem do Roche'a wskazując przeciwległy zakręt. Zachowując się sam jak najciszej, podszedł do drzwiczek i nacisnął guzik w ścianie. Czerwona lampka zapłonęła sygnalizując, że winda biegnie w górę.

Licząc w nerwowym napięciu sekundy Bernard oczekiwał nadejścia wagonika. Wreszcie w okienku ukazało się światło i rozległ się szczęk otwierających się drzwi.

– No, teraz prędko! – zawołał konstruktor i naraz okrzyk zamarł mu na ustach.

W otwartych drzwiach windy, z pistoletami skierowanymi w jego stronę, stało dwóch mężczyzn w ochronnych kurtkach.

– Łapy do góry! – wrzasnął jeden z nich, lecz w tym samym momencie rozległ się charakterystyczny dźwięk elektrytu. Oślepiająco biała iskra uderzyła w drzwi windy.

Bernard odruchowo przypadł do ziemi.

Znów trzaski strzałów wstrząsnęły powietrzem. Ujrzał, jak policjanci cofnęli się w głąb windy strzelając w kierunku zakrętu, skąd usiłował razić ich pociskami elektrycznymi Roche. Nie chcieli zbytnio ryzykować, gdyż przeciwelektrytowe kurtki tylko częściowo zabezpieczały przez działaniem tej groźnej broni.

Podniósłszy się ostrożnie z ziemi Bernard stanął przy ścianie. Znajdował się poza zasięgiem ognia policjantów, jednak dotarcie do towarzyszy było niemożliwe. Nagle zabłysła mu w głowie zbawcza myśl.

Przysunął się bliżej drzwi i nagłym pchnięciem zatrzasnął je. Ruch ten jednak był wobec nikłej wagi ciała na 95 poziomie zbyt gwałtowny. Bernard stracił równowagę i upadł na ziemię. Uświadamiając sobie, iż każda sekunda zwłoki grozi śmiercią, zerwał się z ziemi i skoczył ku zakrętowi. Tym razem mała waga ciała była pomocą, bo jedno odbicie od chropowatej podłogi wystarczyło, aby znalazł się wśród towarzyszy.

W chwili gdy znikł za zakrętem, rozległy się nowe strzały. Był już jednak bezpieczny.

Strzały zamilkły, widocznie policjanci naradzali się, co mają robić.

– Trzeba się ukryć niżej, w tych magazynach – rzucił Roche. – Ber! Prowadź, bo znasz lepiej teren, a ja będę tamtych trzymał ogniem. Czy masz jeszcze ładunki?

– Tylko dwa magazynki, po dwanaście sztuk! Oszczędzaj!

– Daisy! Tom! Chodźcie za mną! – rozkazał Bernard i podawszy Roche'owi dwie srebrzyste rurki skierował się korytarzem ku pomieszczeniom, z których można było zejść na niższe poziomy.

Nie uszedł jeszcze dwudziestu kroków, gdy usłyszał za sobą wołanie Roche'a:

– Ber! Ber! Czekaj! Oni zamknęli windę i zjechali na dół! Co teraz robić? Bernard ściągnął brwi.

– Co? Zjechali na dół? Aha, chcą skomunikować się z resztą i rozpocząć atak z kilku stron. Natychmiast za mną! Trzeba jak najprędzej dostać się na 92 poziom. Jeśli oni zjechali na 94 poziom, w każdej chwili możemy być odcięci. Dean, poczekasz jeszcze trochę, gdyż z tym zjechaniem na dół to może być tylko manewr, a potem staraj się jak najszybciej dołączyć do nas. Idziemy tą samą drogą – dorzucił, znikając w wąskim przejściu. Tuż za Krukiem biegła Daisy, na ostatku Tom.

Posuwali się szybko, tak że po kilku minutach dotarli do ciemnego otworu. Był to nie oświetlony szyb wentylacyjny, w którym biegła drabina łącząca kilka poziomów.

Bernard poświecił latarką. Jasny krąg ślizgał się chwilę po szeregu prostokątnych otworów biegnących obok drabiny w dół.

– Nikogo nie widać – odezwał się szeptem konstruktor. – Miejmy nadzieję, że nie orientują się, iż tym szybem można zejść na 92 poziom. Najgorszy jest ten pierwszy pod nami otwór, w którym widać światło, gdyż wychodzi on bezpośrednio na korytarz i dojście do windy jest tu bardzo proste. Niższych otworów możemy się nie obawiać, bo tam są magazyny i to przeważnie zamknięte. Daisy, świeć mi latarką i daj znać, gdybyś zauważyła coś podejrzanego.

Przełożył nogi przez otwór i począł się ostrożnie opuszczać w głąb szybu. Czuł wyraźnie bicie własnego serca, a wewnętrzny niepokój udzielał się mięśniom. Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje bardzo wiele. Policjanci mogli przyczaić się i w każdej chwili porazić go elektrycznym pociskiem lub pochwycić, gdy będzie mijał 94 poziom. Jednak innej drogi wydostania się z matni nie było i wiedział, że musi ryzykować.

Począł liczyć odruchowo szczeble. Szary odblask bijący z otworu na 94 poziomie przyćmiewał coraz bardziej światło latarki. Bernard uczuł, jak kroplisty pot zaczyna występować mu na czoło.

To było gorsze niż bezpośrednie niebezpieczeństwo: owa paląca świadomość nieuchwytnego kręgu, który coraz bardziej ich otaczał. Kruk zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli nawet dotrą do 92 poziomu, to tylko odwloką chwilę ostatecznego zaniknięcia sieci, lecz już się z niej nie wymkną.

Jeszcze dwa metry… jeszcze metr… jeszcze kilka stopni dzieliło Bernarda od otworu.

Naraz… Wydarzenia potoczyły się tak szybko i niemal jednocześnie, że w pierwszej chwili Bernard nie bardzo wiedział, co się właściwie stało. Oto gdy wchodził na szczeble biegnące bezpośrednio obok otworu, usłyszał okrzyk ostrzegawczy Daisy, trzask wystrzału i ujrzał spadające w głąb szybu odłamki latarki. W chwilę później czyjeś ręce pochwyciły go za nogi usiłując wciągnąć do otworu.

Szarpnął się gwałtownie podciągając jednocześnie ciało w górę. Począł się wykręcać na wszystkie strony uderzając uczepionym u nóg ciężarem o krawędzie otworu i grożąc wciągnięciem napastników do szybu.

Po krótkim szamotaniu, wśród przekleństw i okrzyków bólu policjanci puścili nogi Bernarda, który począł teraz szybko wspinać się w górę.

– Ber! Bliżej ściany! – rozległ się nagle głos Roche'a i jednocześnie błyskawica uderzyła w głąb szybu.

To Dean trzymał w szachu policjantów, aby uniemożliwić im ostrzeliwanie Kruka.

Był znów uratowany. Wobec łatwości wspinania się przy małej wadze ciała, przeskakując po kilka szczebli drabiny, Bernard kilkunastoma gwałtownymi ruchami ramion dotarł do towarzyszy.

– Daisy! Co z Daisy? – podbiegł do reporterki leżącej nieruchomo na podłodze. Dean klęczał obok dziewczyny, rozpinając jej bluzkę.

Twarz Daisy była sinoblada, przez prawą jej rękę od dłoni do łokcia biegła długa rana o spalonych brzegach.

– Trafili ją te łotry… – rzucił zdławionym głosem Dean. Przyłożył ucho do piersi dziewczyny.

– Żyje – stwierdził z ulgą. – Co za szczęście, że oparła się łokciem o krawędź włazu. Prąd spłynął głównie po ręce, tak iż wstrząs nie był śmiertelny.

Szybko podarł bluzkę na długie pasy i począł bandażować krwawiącą coraz bardziej ranę.

– Nie ma ani chwili do stracenia – ponaglał go Bernard. – Musimy uciekać. Za chwilę może tu być policja. Dean, daj pistolet. Ja idę pierwszy, a ty weź na ręce Daisy.Miejmy nadzieję, że policja nie obstawiła korytarza, gdyż wówczas wzięłaby nas w dwa ognie, a mamy tylko jeden pistolet.

– Ale czy w ogóle jest sens się bronić? – wybuchnął Dean. – Czy w ogóle jest gdzieś stąd jeszcze uciekać? Tym bardziej że trzeba by lekarza dla Daisy. Zresztą…

– Chyba nie liczysz, że Summerson nas oszczędzi?

– Nie, ale to i tak…

– Nie opowiadaj głupstw! Dopóki człowiek żyje, nie wszystko jeszcze jest stracone. Chodźmy.

Na szczęście korytarz nie był jeszcze obsadzony. Widocznie policjanci, którzy zaatakowali ich od strony szybu, nie mogąc ryzykować opuszczenia blokującej pozycji, nie mieli dość sił na atak.

Bernard dotarł do zakrętu i stwierdził, że windy jeszcze nie ma. Lekkie migotanie czerwonej lampki wskazywało, że dźwig znajduje się w ruchu. Po chwili drganie ustało, widocznie policjanci zjechali po pomoc.

Każda chwila była cenna.

– Jedyna droga, gdzie nie mogą nas wziąć w dwa ognie, to pomieszczenia prowadzące do osi Celestii – powiedział Kruk. – Tam zresztą, w tym warsztacie na setnym poziomie, znajduje się apteczka, więc można będzie zrobić Daisy opatrunek i zastrzyk.

– No tak. To najważniejsze. Ale czy masz klucze? – zaniepokoił się Dean. – Przecież tamte twoje specjalne klucze wsiąkły po odnalezieniu nas przez pogotowie, a te, które dostaliśmy od robotników, zdaje się, nie są zbyt uniwersalne.

– Damy sobie jakoś radę, zamki są tu proste. Niewykluczone zresztą, że drzwi są otwarte. Przecież myśmy ich nie zamykali. Zaraz się przekonamy.

Przyśpieszyli kroku i po chwili znaleźli się pod drzwiami, za którymi rozpoczynała się galeria nad magazynem. Dalsza droga również stała otworem, tak iż po dwudziestu paru minutach, z których najwięcej zużyto na wnoszenie wpółprzytomnej Daisy po drabinach, znaleźli się w salce warsztatu. Tu Dean zajął się opatrzeniem dziewczyny, Tom zaś z Bernardem czuwali przy otwartym włazie między 98 a 99 poziomem, gdyż tylko z tej strony mógł nastąpić atak. Niżej, na płycie zamykającej właz łączący 98 i 97 poziomy, umieścił konstruktor wielki miot zabrany z warsztatu, dowiązawszy do niego długi drut, którego koniec trzymał w ręku. W ten sposób gdyby policja, choćby zachowując największą ostrożność i ciszę, chciała dostać się do pomieszczenia na 98 poziomie, musiałaby otwierając klapę strącić młot, a tym samym zaalarmować osaczonych.

Widocznie jednak policjanci nie orientowali się, którędy uciekła czwórka zbiegów, i przeszukiwali szczegółowo wszystkie okoliczne pomieszczenia, gdyż blisko dwie godziny minęły od strzelaniny na 95 poziomie, a pościgu nie było widać.

Tom i Bernard siedzieli na ziemi przy włazie. Konstruktor pogrążony był w głębokiej zadumie i chłopiec nie chciał mu przeszkadzać. Nie wytrzymał jednak długo.

– Panie Ber! Co z nami będzie? – zapytał trwożnie. Kruk uśmiechnął się blado do chłopca.

– Czy nie można już stąd uciec? – powiedział drżącym głosem Tom.

– Nie martw się – odrzekł konstruktor wyrwany z zamyślenia. – Jakoś damy sobie radę.

– Ale jak?

– Bądź cierpliwy.

Za pierwszymi pytaniami poszły jednak następne:

– Panie Ber, jak to się wtedy stało, że policja przyjechała windą, gdy pan nacisnął guzik? Przecież czerwone światło nie paliło się, a więc winda stała i musiała być pusta. A dopiero kiedy pan nacisnął guzik – światło się zapaliło i już nie zgasło, aż winda przyjechała. Przecież oni nie mogli wskoczyć w czasie ruchu, bo drzwi muszą być zamknięte. Więc jak się do windy dostali?

– Nie jest to tak trudne do wytłumaczenia, jak sądzisz. Po prostu oni już siedzieli w windzie i tylko czekali, gdzie ich zawiezie.

Tom otworzył usta, aby zaoponować, lecz konstruktor go uprzedził:

– Wiem, co chcesz powiedzieć: jeśliby siedzieli w windzie, nawet kiedy ona stoi, to paliłoby się czerwone światło. Masz rację, ale można tego uniknąć. Otóż wystarczy trochę pomysłowości, aby zawisnąć nad podłogą. Na powiązanych liną pasach. Nie jest to zbyt męczące, jeśli zważyć, że można tak stanąć gdzieś na 90 poziomie. Tam waga ciała jest już niewielka. W ten sposób nietrudno udawać, że winda jest pusta, i czekać, aż ktoś naciśnie guzik na którymś z poziomów. Niewykluczone, że to stary trik policji i wszystkie windy są tak obsadzone.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю