Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 29 страниц)
– O ile wszystkie części otrzymam w terminie, tak jak mi obiecano, jutro wczesnym rankiem przystąpię do instalowania na zewnątrz. Będę musiał wtedy wyłączyć miotacz, możliwie na jak najkrócej. Rano, a w każdym razie przed południem, nowy miotacz powinien być gotów. Dziś całą noc pracuję wraz z asystentem.
– Czy Jim Bradley jest dobrze zorientowany w całokształcie prac?
– Tak.
– Niech pan będzie spokojny. Ludzi panu dostarczę. Jeśli zaś chodzi o dementi, niech pan sobie tym głowy nie zawraca. To moja sprawa.
Prezydent nacisnął guzik i kazał połączyć się z Greenem.
– Tu Summerson. Przyślij za pół godziny jakiego poważniejszego reportera. Chcę mu udzielić wywiadu dotyczącego przebudowy miotacza… Tak, to sprawa dużej wagi. Wywiad ogłosisz natychmiast po autoryzowaniu tekstu. Na wszystkie linie. Również przez głośniki publiczne…
Powiesił słuchawkę. Znów zadzwonił telefon. Prezydent słuchał przez chwilę i naraz twarz jego spąsowiała.
– Co? Co? A to łajdak… I tamten też? Pilnuj ich jak oka w głowie… Oczywiście! Natychmiast donieś mi, jeśli zauważysz coś podejrzanego. Rozumiesz chyba dobrze, co ten łajdak knuje. I to jeszcze w takiej chwili… Ale się przeliczy.
Słuchawka opadła z trzaskiem na widełki.
Kruk, który czekał na skończenie rozmowy, zapytał:
– Czy mam jeszcze zostać?
– Nie. Niech pan wraca do pracy. Konferencja skończona. Bernard skłonił się i wyszedł.
Williams i Schneeberg podnieśli się z miejsc, lecz w tej chwili drzwi rozsunęły się gwałtownie i do pokoju wpadł jak bomba Kuhn.
– Co? Już jesteś zdrów? – zdziwił się prezydent.
– Nie bardzo. Ale mniejsza o to. Są ważniejsze sprawy. Co się tu u nas dzieje? Kazałeś przebudować miotacze nie porozumiawszy się zupełnie ze mną. Przecież ja jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo Celestii.
– W mniejszym stopniu niż ja – przerwał mu spokojnie prezydent. – Nie chciałem cię denerwować w czasie choroby.
– Ależ ja powinienem wiedzieć, na co ta przebudowa. Czy nie słyszałeś fantastycznych plotek, jakie krążą po całym świecie?
– I tak dowiedziałbyś się za godzinę, jak i ci wszyscy, którzy rozsiewają te bzdury.
– Ja rozsiewam bzdury?
– Tego nie powiedziałem. Ale robisz zamęt denerwując siebie i innych.
– To ja robię zamęt?
– Skończmy z tą jałową gadaniną. Chcesz znać cel budowy miotacza, to wracaj do łóżka i włącz telewizor. Za godzinę zostanie nadany wywiad ze mną w tej sprawie. Chyba wytrzymasz? Bo ja w tej chwili nie mam czasu na udzielanie ci wyjaśnień.
Minister ochrony zewnętrznej nie ustępował jednak. Gorączka i podenerwowanie, wywołane lekceważącym tonem Summersona, przekreśliły poczucie dystansu, wymaganego w stosunkach z prezydentem.
– Ja stąd nie wyjdę.
Bruzdy na czole Summersona pogłębiły się, opanował jednak wzburzenie czując, że kłótnią do niczego nie doprowadzi.
– No, niech będzie. Słuchaj więc. Zbliżają się do nas szybkie ciała kosmiczne, które mogą spowodować katastrofę świata. Właściwości ich są tego rodzaju, że nasze dotychczasowe miotacze nie gwarantują bezpieczeństwa.
– To znaczy jakie?
– Co jakie?
– No jakie właściwości?
Prezydent nie mógł ukryć niezadowolenia.
– Są to ciała szybkie… które, przebiegając nawet obok Celestii, mogą nam zagrażać.
– W jaki sposób?
– Otóż tu tkwi istota zagadnienia. Ciała te posiadają dziwną cechę, nie spotykaną dotychczas. Jak wam to wytłumaczyć…
– Czyżby one – wtrącił Schneeberg – wysyłały…
Urwał raptownie. Choć potwierdzenie własnej hipotezy podniosłoby jego autorytet w oczach głowy państwa – bał się omyłki.
Na twarzy prezydenta pojawił się zachęcający uśmiech.
– No, no? Ciekawe, czy profesor zgadł.
– Przypuszczam – rozpoczął z wahaniem fizyk – że mogą to być ciała o niezwykle wzmożonej radioaktywności…
Summerson skinął głową z uśmiechem.
– No, no?
– Choć, mówiąc szczerze – ciągnął nieco pewniej Schneeberg – trudno mi wyobrazić sobie, aby stosunkowo nieduże ciała mogły tak intensywnie promieniować, iż stanowiłyby groźne niebezpieczeństwo dla świata. To musiałaby być formalna eksplozja promieniotwórczości. A przede wszystkim, jaki cel ma cofniecie strefy dezintegracji? Nic. Chyba to nie to…
Oczy prezydenta, wpatrzone w twarz starego fizyka, raptownie przygasły. Opuścił wzrok na papiery, bębniąc delikatnie palcami po szklanym blacie biurka.
Naraz. twarz jego rozpogodziła się. Spojrzał z triumfem po obecnych.
– Tak, profesorze – rzekł z naciskiem. – Pańska hipoteza, choć nieścisła, jest bardzo bliska prawdy. Gratuluje panu. Są to właśnie ciała… eksplodujące.
Na twarzy Williamsa rozlało się zdziwienie.
– Eksplodujące?
– Tak. Eksplodujące. Nie mogę wam bliżej określić natury tych ciał, gdyż jest to zupełna nowość w astronomii i w tej chwili są one przedmiotem badań urzędowego astro-fizyka. Jednak znając ich cechy zewnętrzne wiemy, że niebezpieczeństwo grożące nam nie jest przesadzone. Jest to olbrzymi rój ciał, rozproszony na przestrzeni 300 000 km. Co kilka godzin któreś z nich eksploduje, rozpryskując swe szczątki we wszystkich kierunkach. Niebezpieczeństwo polega na tym, że poza ciałami, które pędząc wprost na Celestię byłyby zniszczone przez miotacz, groźne są dla nas również te, które będą przelatywać obok nas. Wyobraźmy sobie, że ciało takie przebiega blisko Celestii i już wewnątrz strefy dezintegracji, a może nawet jeszcze bliżej, poniżej jej dolnej granicy, nagle rozrywa się na części. Jesteśmy wówczas zupełnie nie osłonięci przed uderzeniami odprysków takiego ciała. Jedyną radą jest zniszczenie każdego ciała, które będzie przebiegać przez naszą strefę dezintegracji, nim się zbliży na niebezpieczną odległość. Temu celowi służy pierwszy kierunek przebudowy miotacza, to znaczy umożliwienie kierowania go przeciw dowolnemu ciału przebiegającemu strefę dezintegracji. Po drugie, musimy być przygotowani na niecelność naszych, że tak powiem, ręcznych strzałów z dużej odległości. Nakazałem przebudować miotacze w ten sposób, aby można było, cofając strefę dezintegracji, zwiększyć celność, a wiec zmniejszyć prawdopodobieństwo katastrofy. To wszystko, co mam do powiedzenia. Bliższych szczegółów dowiemy się wówczas, gdy Lunow zakończy badania.
Summerson podniósł się z miejsca dając do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną.
– Jeszcze chwilkę! – zawołał za wychodzącymi. Odwrócili się i stanęli w progu zdziwieni.
– Proszę nic zawracać głowy Lunowowi. Jest on tak zajęty, że nawet ja ograniczam się w pytaniach. Prosił mnie, abym wydał odpowiednie zarządzenia zapewniające mu całkowity spokój w pracy. To wszystko.
Zadzwonił telefon.
– Możesz się spokojnie położyć do łóżka – Summerson zwrócił się z uśmiechem do Kuhna i sięgnął po słuchawkę.
Uśmiech na twarzy prezydenta zgasł raptownie. Ręka trzymająca przy uchu słuchawkę, aż się zatrzęsła.
– Kto to powiedział? A więc jednak… Aresztować natychmiast wszystkich podejrzanych!
Łańcuch zagadek rośnie
Summerson zmarszczył brwi.
– Czekałem na ciebie całe pół godziny, a przecież prosiłem, abyś przyszedł natychmiast – ofuknął Greena na wstępie. – Co ty w ogóle wyprawiasz?
Ale przybyły nie dał się stropić.
– Po pierwsze, nie mam czasu, mój drogi. Po drugie – mów krótko, o co ci chodzi! Prezydent przechylił się do przodu, nerwowo przymruży! oczy, palce zacisnął gwałtownie w pięść. Wyrzucił z siebie szybko, tak szybko, aby Greenowi uniemożliwić przerwanie potoku słów:
– Wezwałem cię, aby ci zakomunikować, że nie ścierpię dłużej twoich ekscesów. Opublikowałeś dokument, o którym wiedziałeś, że albo jest falsyfikatem, albo – gdybym ja go rzeczywiście wydał – jest ściśle tajny. Wyobrażam sobie, że można się po tobie wszystkiego spodziewać, skoro nawet na wywiad ze mną, i to zamówiony wywiad, pozwoliłeś sobie wysłać aż tak niepoważnego reportera.
Green wolał skrzyżować ostrza na płaszczyźnie drugiego zarzutu. Będąc przeświadczony, iż prezydent nie wic o tym, że odpis sensacyjnej umowy Summerson – Kruk dostarczyła mu właśnie Daisy, z miejsca przystąpił do chwalenia jej, chcąc w ten na pozór niewinny sposób zagrać na nerwach prezydenta.
– Nic rozumiem ciebie. Brown to najlepsza siła w moim zespole redakcyjnym. Mało powiedzieć, że zdolna, jest utalentowana. Obrotna, inteligentna, dowcipna. Przedstawia wprost nieocenioną wartość dla rozgłośni telewizyjnej. Czyżby zachowała się niepoważnie podczas rozmowy z tobą?
– Czy niepoważnie? Powinienem był wyrzucić ją za drzwi. Nie chciałem ci zrobić takiego wstydu. A trzeba było!
– Ostatecznie, mów po ludzku, Ed. Obraziła cię czymś?
– Ma się rozumieć: faktem przyjścia i przeprowadzania ze mną wywiadu. Przecież to kobieta!
Green udał zdziwienie.
– No tak, kobieta. Ja w tym nie widzę nic złego.
– Boś zgłupiał i stąd po sobie sądzisz, iż także inni mężczyźni zgłupieli. Czy musisz zatrudniać baby, a nawet wysyłać je na rozmowy z dygnitarzami? Ba, nawet z samym prezydentem!
– Mów, o co ci chodzi, bo chyba nie po to mnie prosiłeś do siebie, abym wysłuchiwał twoich nieuzasadnionych pretensji.
Summerson uznał jednak, że jest jeszcze za wcześnie na grę w otwarte karty.
– Uspokój się – podjął pojednawczo. – Wzywając cię nic miałem zamiaru znów pokłócić się z tobą, zrozum, Ike, bądź co bądź dajesz kobietom odpowiedzialną robotę. Skoro nic odgrywają tu roli względy sercowe, nie rozumiem, co zyskujesz zatrudniając istoty tępe umysłowo i nic nadające się do powierzania im jakichkolwiek poważnych zleceń. Prócz tego swą samowolą wyrządzasz krzywdę społeczeństwu.
– Jaką krzywdę? Powiem ci więcej: nie tylko zatrudniam kobiety w rozgłośni, ale nawet jestem zdania, i to zupełnie poważnie, iż byłoby z korzyścią dla nas nieco rozszerzyć zakres tak bardzo szczupłych praw kobiety. To prawdopodobnie w przyszłości nastąpi.
Summerson spojrzał zaciętym wzrokiem w twarz Greena i rzucił z naciskiem:
– Nigdy! Czy nic rozumiesz, że to nonsens?
– Moja kalkulacja dowodzi czegoś odwrotnego. Prezydent stropił się. Nie mógł zrozumieć taktyki Greena.
– Posłuchaj – rzekł postanawiając grać na zwłokę. – Żeby uwypuklić przewrotność twego stanowiska w tej sprawie, za tło mego wyjaśnienia niech posłuży przypomnienie ci faktycznej roli kobiety w Celestii. Wiesz przecież, że jest ona otoczona w społeczeństwie szacunkiem i uwielbieniem. Z głęboko pojętej kurtuazji wynika odsunięcie kobiety od tych praw publicznych, które nam, mężczyznom, każą dźwigać na barkach ciężar różnorodnej odpowiedzialności. Pan Kosmosu stwarzając kobietę uprzywilejował ją szczególnie, zwalniając na niekorzyść mężczyzny z trzech obowiązków: władzy, odpowiedzialności za nią i pomnażania dóbr doczesnych. Każąc kobiecie być dobrym duchem domowego ogniska obdarował ją na równi z nami nieśmiertelną duszą. Czyż nie jest to dar szczodrobliwy?
– Słuchaj, Ed! – przerwał Green. – Czy ty mówisz do ciemnej masy? Chodzę przecież każdej niedzieli do kaplicy centralnej na nabożeństwa, ażeby dawać dobry przykład „szarym”. Wtedy chcąc nie chcąc wysłuchuję twych kazań.
Prezydent nie dał się jednak wytrącić z równowagi.
– To już twoja sprawa, czy dbasz o swoją duszę – rzekł nieco patetycznie. – Ja jednak nie pozwolę na to, abyś kobietom przewracał w głowach. Wiem, że przygotowujesz jakąś wywrotową bzdurę, którą chcesz puścić na wszystkie programy. Otóż oświadczam ci, że nie pozwolę na to.
– W jaki sposób? – zaśmiał się Green. – Czy myślisz, że będę się ciebie pytał o pozwolenie? Cykl „Tam, gdzie rządzą kobiety” puszczam jutro na wszystkie ekrany. Mogę ci zresztą pokazać prospekt. Mam go przy sobie.
Green spokojnie sięgnął do kieszeni i wyjął cienką książeczkę oprawną w barwną okładkę przedstawiającą na pierwszym planie młodą kobietę w przesadnie wydekoltowanej wieczorowej sukni, rozpartą wygodnie w głębokim skórzanym fotelu, umieszczonym na podwyższeniu. Drugoplanowe postacie mężczyzn ustawione były w pozach poddańczej uległości.
Green zachęcająco przewracał kartki. Summerson ukradkiem spoglądał na obrazki.
– Więc ty… jednak… – syknął prezydent.
– Więc ja… właśnie… – odpowiedział Green jak przekorne echo. Silił się naśladować syczący głos gospodarza.
Summerson zrozumiał, że nie uniknie postawienia sprawy na ostrzu noża. Green kpił w żywe oczy. Widocznie grupa Agro dobrze przygotowała się do rozgrywki i nie zamierzała dobrowolnie zrezygnować z zamiaru wykorzystania trudnej sytuacji rządu w związku z przebudową miotaczy dla umocnienia swej pozycji. Nie ulega wątpliwości, że Green zastosuje wszelkie środki dla wzmocnienia nastrojów antyrządowych, a zarazem zyskania samemu na popularności.
Prezydent miał już zresztą pierwsze tego próbki w postaci nadanego zaraz po jego wywiadzie słuchowiska pt. „O starym Sumberze, który świat oszukał”. Teraz widocznie Green zamierzał posłużyć się drażliwą kwestią praw kobiet dla pogłębienia fali niezadowolenia. Najbardziej jednak niepokojące były otrzymane od Godstona informacje o tym, że grupa Agro weszła w porozumienie z Morganem i czyni przygotowania do wzniecenia rozruchów na szerszą skalę. A jeśli Green spróbuje sięgnąć po władzę? Summerson wiedział, że tej ewentualności musi zapobiec szybko i radykalnie.
– Słuchaj, Ike – powiedział podnosząc nieco głos. – Czy ty nie rozumiesz, jaką szkodę wyrządzasz społeczeństwu usiłując podważyć w tak niebezpiecznej dla Celestii chwili siłę władzy państwowej? Czy ty nie rozumiesz, że wszystkie nasze spory i urazy muszą zejść na drugi plan wobec groźby ciał eksplodujących? Przecież chyba…
– Czy ty istotnie jesteś tak naiwny i sądzisz, że wierzę w twoją bajeczkę o ciałach eksplodujących? – przerwał Green.
Summerson przybladł gwałtownie. Tego właśnie obawiał się najbardziej.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nic poza tym, co usłyszałeś. Nie wierzę w twoją bajeczkę. Nie jestem głupcem, abym dał się złowić na tego rodzaju kombinacje. Wiedz, że są jeszcze ludzie, którzy potrafią przejrzeć i pokrzyżować pewne perfidne plany. Sądzę, że czas zwołać wreszcie po tylu latach radę państwową, a może nawet dopuścić do niej paru przedstawicieli „szarych”.
Green rozparł się w fotelu patrząc zimno w oczy prezydenta.
Summerson pozieleniał na twarzy, a oczy jego zdały się wyskakiwać z orbit. Zerwał się z miejsca i podbiegł do Greena.
– Na czyj to rozkaz robisz, zdrajco? Ile ci t a m c i za to obiecali zapłacić? Czy ty wiesz, kim oni są?
Teraz przywódca Agro stracił orientację. Twarz Greena wyrażała niepomierne zdziwienie.
– Zwariowałeś? O czym ty pleciesz? Kto?
Prezydent stropił się. „A więc Green nie zna prawdy” – odetchnął z ulgą. Ale czy nieopatrzne słowa prezydenta nie naprowadzą opozycji na właściwy ślad?
A gdyby tak wtajemniczyć Greena? Nie wątpił, że wobec powagi sytuacji grupa Agro zrezygnowałaby na razie ze swych planów sięgnięcia po władzę i współdziałałaby z nim w akcji. Jednak prawda była tak pozornie absurdalna i fantastyczna, że nie mógł się spodziewać, aby Green uwierzył słowom. Trzeba byłoby wówczas odsłonić przed „opozycją” wiele tajemnic, tajemnic, na których Sial opierał swą dominującą pozycję. Na to Summerson nie mógł się zgodzić. Pozostawało tylko przygotowane na wszelki wypadek chirurgiczne cięcie – obezwładnić „opozycję” choćby na parę dni, dopóki miotacz nie spełni swego zadania.
– O czym ty mówisz? – ponowił pytanie Green nie mogąc doczekać się odpowiedzi. Lecz Summerson podjął już decyzję.
– Myślałem o Morganie – rzucił niedbale. Chociaż zdawał sobie sprawę, że nie rozproszy tym kłamstwem wątpliwości Greena, jednak w tej chwili nie było to już ważne. – Oświadczam ci – rozpoczął tonem nie znoszącym sprzeciwu – że prawdą jest, iż zagraża nam niebezpieczeństwo z kosmosu. W tej chwili wszelkie rozgrywki między nami wzmacniają tylko siły motłochu, który chce wykorzystać sytuację dla siebie. Czy wiesz, że Nieugięci znów działają? A chyba nie potrzebuję ci tłumaczyć, czym to pachnie. Dlatego też żądam od was kategorycznie, abyście przestali dolewać oliwy do ognia. Żadnych więcej audycji skierowanych przeciw rządowi. Przerwiesz natychmiast werbunek straży. Poza tym na okres niepokojów zgodzisz się, aby policja miała wstęp do twego biura kontroli wind. Jest to moje ostatnie słowo. Inaczej…
– Co „inaczej”? – Green spojrzał z nienawiścią w oczy Summersona.
– Inaczej stąd nie wyjdziesz.
– Jakiś ty naiwny, Ed – roześmiał się sztucznie Green. – Po pierwsze: mogę ci przyrzec wszystko, co zechcesz, ale kto mi każe dotrzymać? Po drugie: zabezpieczyłem się odpowiednio przed tą drugą ewentualnością. Mellon siedzi w tej chwili w moim gabinecie i słucha naszej rozmowy dzięki dobrze znanemu ci nadajnikowi firmy Green and Co, który mam w kamizelce. Ponadto chyba nie chcesz się zapoznać na własnej skórze z działaniem tej oto przyjemnej zabawki – wyciągnął z kieszeni błyszczący przedmiot podobny do latarki elektrycznej. – Po trzecie: mam prawo, zwłaszcza wobec zamieszek, któreś rozpętał w Celestii, zwiększyć ochronę naszego przedsiębiorstwa.
– A więc? – warknął przez zęby prezydent.
– A więc nie dam sobie mydlić oczu – odrzekł Green i wstał z fotela. Tylko biegające nerwowo oczy świadczyły, że spokój jego jest pozorny.
– Poczekaj. Musimy porozmawiać rozsądnie – Summerson zmienił nieco ton.
– Nie mam zamiaru wysłuchiwać dalszych bajeczek. Jeśli masz mi coś rozsądnego do powiedzenia, to możesz przyjść do mnie osobiście. Wiesz, że należę do ludzi gościnnych – dorzucił Green z ironicznym uśmiechem, podchodząc do drzwi.
– Ależ, Ike… – zawołał Summerson zrywając się z miejsca. Lecz przywódca „opozycji” znikł już za drzwiami.
Prezydent pośpiesznie sięgnął po słuchawkę.
– Fred? Jesteś gotowy? W porządku. Ile ludzi jest z nim? Trzech? No, to niegroźne. Pamiętaj tylko – bez zbytniego szumu. Zresztą ty to potrafisz. No, już, śpiesz się.
Summerson stał przez chwilę ważąc coś w myślach. Znów sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.
– Z dyrektorem Morganem. Nie ma czasu? Połączyć mnie natychmiast! Tu Summerson. Upłynęła dłuższa chwila. Wreszcie w słuchawce ozwał się znajomy głos głównego potentata chemii. Prezydent nabrał oddechu.
– Frank. Słuchaj, co ci powiem. Nie wsadzaj palca między drzwi, bo ci go przytnę. Na Greena i Mellona nie licz. Tak. Dogadałem się z nimi – uśmiechnął się cynicznie. – Tyle chciałem ci zakomunikować.
Odłożył słuchawkę i odsapnął.
– Oby tylko Fredowi poszło gładko.
Po pomyślnym rozwiązaniu zasadniczych problemów konstrukcji miotacza, kiedy plany były już realizowane w rekordowym tempie przez poszczególne zakłady, Kruk miał spokojniejszą głowę. Godziny największego skupienia umysłu zostały poza nim i chociaż musiał trzymać rękę na pulsie budowy, która skupiła się obecnie w zakładach elektrotechnicznych Kuhna, gdzie wraz z Jimem Bradleyem dokonywał wstępnego montażu poszczególnych elementów, mógł wyskoczyć na piwo do pobliskiego baru.
Poza barmanem i jakimś starszym facetem w rogu salki w barze nikogo nie było. Siedząc przy bufecie nad szklanką złotawego napoju Kruk rozmyślał. Tyle kłopotów. Najprzód sprzeciwy ze strony ludzi, teraz szereg wypadków, jak gdyby coś zawzięło się, by nie dopuścić do skończenia tej pracy, popędzanej doliodami i uporem Summersona, a teraz także strachem przed niebezpieczeństwem wiszącym nad światem.
Nagle uczuł czyjąś mocną dłoń na ramieniu.
Odwrócił się. Poznał Deana Roche'a. Rad był ze spotkania.
Dyskusje z młodym astronomem sprawiały mu zawsze przyjemność. Nie widzieli się dawno. Wtedy, ostatni raz – pamiętał to dobrze – winszował Deanowi, gdy został oficjalnie asystentem profesora Lunowa, a co za tym idzie, naturalnym następcą na stanowisku obserwatora gwiezdnego, gospodarza doskonale wyposażonej pracowni, wielu urządzeń, precyzyjnych narzędzi, odsłaniających rzeczy wprawdzie mało związane z codziennym dniem Celestii, ale za to niezwykle ciekawe. I zapamiętał szczere wyznanie Roche'a: jego żal, że nie dożyje bardzo odległego dnia, kiedy tysiączny może z kolei jego następca będzie z napięciem uwagi i zachwytem śledził spełniający się w jego oczach cud: rosnące z każdą chwilą dwie płomieniste kule Gwiazdy Dobrej Nadziei z plejadą punkcików-planet, wśród których zbawczo błyszczeć będzie Juventa, ziemia żyzna, dobra, piękna, przyobiecana ludziom przez Boga. – Co słychać? – zapytał przybyły.
– Walczymy z czasem. Gorzej, bo do niedawna z ludźmi – dodał Kruk ciszej, nachylając się ku rozmówcy. – Jeszcze nie wszystko w porządku. Po oświadczeniu Summersona robotnicy wracają do pracy, ale atmosfera nie jest najlepsza. Są nieufni. Czuję, iż boją się, choć trudno skonkretyzować, czego. Zmącona woda nie od razu się ustoi. Ogólne podenerwowanie przyczynia się do częstszych wypadków.
– Nie dziwię się – przerwał Roche. – Jeśli chodzi o mnie, do wczoraj kpiłem ze wszystkich nadzwyczajnych opowiadań w sprawie miotacza. A dziś… Tak, dziś już nie kpię. I niech to zostanie między nami, ale podziwiam przenikliwość ludzi.
Bernard był zaskoczony. Nie chciał się z tym zdradzić przed Roche'em, ale ten pośpieszył sam z wyjaśnieniem.
– „Rój szybkich ciał”… Co to jest? Bajka dla grzecznych dzieci? Bo przecież nie meteory? O tak fantastycznej prędkości względem Słońca? Jako astronom muszę wykluczyć taką możliwość.
– A gdyby zabłądziły z innych światów? Roche zamyślił się.
– Prawdę mówiąc już w odległości 38 lat świetlnych od nas znana gwiazda Arktur porusza się z prędkością 135 km/sek. w stosunku do „Najbliższej” zwanej Słońcem. Nie mówiąc już o Mi Herkulesa, której prędkość wynosi 423 km/sek. Ale ich prędkości radialne względem Celestii są dodatnie, czyli oddalamy się od nich.
– A co sądzisz o twierdzeniu, że są to ciała eksplodujące?
– Tego już zupełnie nie rozumiem. Od czasu, jak zostałem asystentem Lunowa, nie wspomniał mi on o tym, aby w ogóle istniały takie ciała.
– Ale przecież prezydent autorytatywnie to stwierdził.
– Mimo że mam pełny szacunek dla Summersona w sprawach państwowych i religijnych, nie jest on dla mnie autorytetem w astronomii. Przede wszystkim rój taki musiałby być skądś zasilany w materię. Inaczej byłby zjawiskiem krótkotrwałym. Spotkanie go akurat w momencie rozpadu graniczyłoby z cudem.
– Przecież on tego z palca nie wyssał. Chyba to jest odkrycie nie Summersona, lecz Lunowa. Czyżby Lunow mówił ci co innego? Ty, jako asystent, powinieneś mieć dane z pierwszego źródła. Nie powiesz mi chyba, że w ogóle nie rozmawialiście na ten temat.
Dean nerwowe machnął ręką.
– Otóż to. Od czterech dni nie widziałem się z profesorem.
– Jak to możliwe?
– Stary po prostu nie chce mnie przyjąć. Za każdym razem, gdy starałem się dostać do pracowni lub do prywatnego mieszkania, zastawałem bądź drzwi zamknięte, bądź jakiś typ, który nie wiadomo skąd tam się znalazł, oświadczał mi, że profesor jest tak zajęty, iż zakazał wpuszczać nawet mnie.
– Czy byłeś tam już po ogłoszeniu wywiadu? – zapytał Bernard. – Bo jeśli chodzi o okres przed wywiadem, to zachowanie się twego starego możemy uważać za zrozumiałe wobec dyrektyw prezydenta. Przecież nawet przede mną, który chyba najlepiej powinienem być poinformowany, prezydent nie puścił pary z ust.
– Byłem w obserwatorium zaraz po obiedzie, gdy tylko usłyszałem t? rewelację. To samo. Nie przyjmuje i już.
– A telefony?
– W ogóle od czterech dni nie odpowiadają. I jeszcze jedna sprawa: W jaki sposób Lunow odkrył te rewelacyjne ciała? Ostatnio prowadziliśmy wyłącznie badania promieniowania radiowego mgławic ciemnych.
– A może Lunow celowo milczał?
– Co masz na myśli? – Dean spojrzał zdziwiony na przyjaciela i naraz twarz jego zasępiła się. – To byłoby świństwo. Chociaż…
– Żyjemy w świecie, gdzie każde odkrycie liczy się w doliodach. Po co by miał dzielić się ze swym asystentem? Tym bardziej że jeśli to, co Summerson mówi, jest prawdą, odkrycie ma olbrzymią wagę, a więc i premia prezydencka będzie niemała.
– Wiesz, nie może mi się to pomieścić w głowie. Stary nie wygląda na takiego.
– Nie wiem. Ty go znasz lepiej. Ale przyznasz, że ta hipoteza mogłaby wytłumaczyć dziwaczne zachowanie się Lunowa.
– Ale czemu on nie chce mnie teraz widzieć?! – denerwował się Roche. – Przecież i tak już wszystko jest ogłoszone. Zresztą, przypuszczenie twoje nie wyjaśnia zupełnie zachowania się prezydenta, tej tajemniczości, którą usiłował otoczyć przebudowę miotaczy.
– Mówił, że bał się paniki.
– To wszystko wydaje mi się zbyt skomplikowane, aby miało być prawdziwe. Muszę zobaczyć Lunowa. Koniecznie. Jeszcze raz zajdę tam teraz.
– Pójdę z tobą – zaproponował nagle konstruktor.
– Świetnie. Stary ciebie zna, będzie z nami szczery.
– Poczekaj chwileczkę. Muszę połączyć się z Jimem, bo może mieć jakieś problemy, które będę musiał sam rozwiązać. Jak myślisz, ile nam to zajmie czasu?
– Za pół godziny będziemy z powrotem – stwierdził astronom.
Wejście do obserwatorium nie było zamknięte. W obszernym hallu, w wygodnych fotelach przy okrągłym stoliku siedziało dwóch policjantów, paląc papierosy. Na widok przybyłych zerwali się z miejsc.
Mali byli i krępi, podobni do siebie owym podobieństwem, jakie rzeźbi czasem na twarzach długoletnia praca w pewnych specjalnościach, a potęguje identyczność munduru. Oprócz nieodłącznych w ich zawodzie elektrycznych rękawic, każdy miał zawieszony u pasa elektryt, co symbolizowało wyostrzoną czujność. Znak niechybny, że nie pełnią honorowej warty.
– Jeszcze lepiej… – mruknął Dean znacząco do Bernarda i nie dając po sobie poznać zmieszania wywołanego widokiem policjantów podszedł do drzwi kabiny obserwacyjnej.
– Stój!
– Konstruktor Kruk idzie ze mną – powiedział astronom tonem wyjaśniającym. Jeden z policjantów pokręcił przecząco głową.
– Ależ ja za niego ręczę!
– Pana także nie przepuścimy – oświadczył policjant.
– Co się stało? Kto jak kto, ale ja m u s z ę widzieć się z profesorem Lunowem.
– Mamy wyraźny zakaz wpuszczania kogokolwiek. Po to tu jesteśmy. – Mnie to nie może dotyczyć. Jestem pracownikiem obserwatorium.
– Wiem – odparł tamten. – Znam pana przecież. To nie zmienia sytuacji. Profesor Lunow jest tak zajęty, że zakazał wpuszczania kogokolwiek.
– Nawet swego asystenta?
– Nawet. O żadnych wyjątkach mi nie wiadomo. Mam rozkaz i tyle.
– Kto dał rozkaz? – wmieszał się do rozmowy Kruk.
– To nasza rzecz.
– Nasza, właśnie – zażartował Bernard wyjmując pudełko papierosów. – Proszę, palcie panowie.
Policjanci zawahali się. Jeden z nich spojrzał nawet odruchowo na wielki portret Summersona wiszący w hallu, jakby w obawie, czy prezydent nie patrzy na niego.
– Wiem, co powiecie: że służba – podjął Kruk. – Przecież nie przyszli do was bandyci. Kiedy wreszcie Krukowi udało się dowiedzieć, że rozkaz nie wpuszczania nikogo do kabiny obserwacyjnej wydał Godston, skinęli policjantom „na do widzenia” i pośpiesznie wyszli.
Przed windą spotkali Daisy Brown. Czekała spoglądając nerwowo na zegarek. Roche powitał ją serdecznie. Kruk nie omieszkał podziękować ze złośliwym uśmieszkiem.
– Za co? – zapytała usiłując ukryć niepokój pod maską zdziwienia. Choć ciężka walka o utrzymanie się na powierzchni życia stępiła w niej opory etyczne, niemniej Daisy zdawała sobie sprawę, że wyrządziła koledze krzywdę.
– Za szperanie po kieszeniach – wyjaśnił z przekąsem Bernard, jednak bez goryczy. Zdążył już ochłonąć z gniewu na reporterkę, bo miał przekonanie, że gdyby nie było tego zamieszania, jego sprawy nie stałyby ani lepiej, ani gorzej. Zresztą, zmusiło to Summersona do udzielenia wyjaśnień, a to znaczyło wiele. – To było na plaży, prawda?
– Domyślny z ciebie chłopak – zaśmiała się nieszczerze. Jak wielu młodych ludzi o podobnym poziomie umysłowym, stykających się bezpośrednio z brutalnością świata, w którym żyli, usiłowała pokryć zmieszanie pozorną pewnością siebie, graniczącą chwilami z bezczelnością. Choć żałowała swego postępku, jednak za żadną cenę nie przyznałaby się do tego.
– To ja właściwie powinnam ci podziękować – nadrabiała dalej miną. – Dostałam od ciebie awans i solidną premię! Za ciebie, w każdym razie. Tak, jak gdybyś mi podarował sławę i doliody. Ja wywdzięczyłam ci się bodajże nieszczególnie. Mimo to mam nadzieję, że zaprosisz mnie na wesele.
– Nie wiem. Chyba nic z tego nie będzie – odrzekł takim tonem, że Daisy nie śmiała pytać dalej.
Bernard zamyślił się.
Ostatnie kilkanaście godzin rozwiało wiele złudzeń. Z zachowania się Summersona wynikało coraz jaśniej, że nie traktuje on poważnie możliwości małżeństwa Stelli z Krukiem, że jest to po prostu jeszcze jedna z wielu jego gier, lecz nic poza tym.
Poczynało go ogarniać niejasne uczucie lęku przed tą miłością. Zrozumiał to po raz pierwszy, gdy pod wrażeniem spotkania ze Stellą, obawiając się narazić przyszłemu teściowi, zrezygnował z interwencji u prezydenta w sprawie aresztowanych pracowników. Czuł, że dla Stelli poświęcił coś ze swojego „ja”.
Wspomnienie wracało uparcie, choć usiłował je wykreślić z pamięci. Więcej, wrącało przeczuciem, iż jest to dopiero pierwsza ofiara złożona z jego uczciwości, że jeśli nawet szczęśliwym trafem nie Summerson, lecz on będzie zwycięzcą w tej ukartowanej intrydze, okupi to własnym sumieniem.
Dlatego też poszedł do baru a nie na basen, gdzie daremnie czekała na niego Stella.
Z zamyślenia wyrwał go głos Daisy:
– Żegnam was, moja winda już stoi. Roche złapał dziewczynę za rękę.
– Puść! Jadę do domu! Już późno. Muszę jeszcze coś napisać.
– Poproś nas ładnie o wywiad. Green da ci jeszcze jedną premię.
– Green? To wy nic nie wiecie?
– O czym mamy wiedzieć? – zdziwił się Bernard.
– Oficjalnie mówi się w rozgłośni, że zachorował nagle – Daisy ściszyła głos. – Zaraz po południu był wezwany do prezydenta. Z pewnością w związku z tą „rozróbką”.
– Jaką „rozróbką”? – Kruk otworzył szeroko oczy.
– Czyś ty z nieba spadł? Przecież od dwóch dni Green werbuje nowych ludzi do straży i nadaje specjalne audycje skierowane przeciw rządowi, a ściślej przeciw Summersonowi.
– Jestem tak zawalony robotą, że zupełnie nie wiem, co się na świecie dzieje… – rozpoczął Bernard, lecz Roche nie dał mu dokończyć.
– Nie słyszałeś, że Green zaraz po wywiadzie Summersona nadał audycję o jakimś starym Sumberze, który ludziom głowę zawrócił niezwykłą sensacją w tym celu, aby ukryć swoje złodziejstwo?
– Mniejsza o to – przecięła Daisy. – Nie wiecie najważniejszego. Green poszedł po południu do prezydenta i dotychczas nie wrócił do rozgłośni, gdzie na niego czekał Mellon. Co zaś jest najciekawsze – wyszedł on od Summersona i „wsiąkł” gdzieś po drodze. I to zresztą nie byłoby jeszcze takie dziwne, gdyż mógł, tak jak oświadczono, rozchorować się. Ale mówi się po cichu, że policja rozbroiła część straży zwerbowanej przez Greena i pilnuje domu Mellona, gdzie podobno grupa Agro zgromadziła większe siły. Na razie cisza, ale coś wisi w powietrzu. Już ja wam mówię.