Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 29 страниц)
Summerson zamyślił się.
– Wracając do rzeczy – rzekł po chwili – ufam, że przeprowadzisz to ostrożnie i dyskretnie. Śpiesz się.
Godston nie opuszczał miejsca.
– Daj mi sześć godzin. Długość dróg w Celestii wynosi ponad 150 km, nie licząc bocznych przejść, nie biorąc pod uwagę pomieszczeń mieszkalnych, przemysłowych i innych. Powierzchnia zaś, którą trzeba przeszukać, wynosi ponad 10 km2. Żeby wykonać rozkaz w wyznaczonym przez ciebie czasie, musiałbym dysponować jasnowidzem.
– Ale wykonasz?
Prezydent mierzył go wzrokiem.
Umysł dyrektora policji pracował gorączkowo. Wydawało mu się, że zadanie przerasta jego możliwości. Ale sam postawił termin. Wiedział, że jeśli cofnie się, przekreśli swoją karierę. Przytaknął więc pośpiesznie.
– Nie, to za długo – zaoponował nagle Summerson. – Daję ci trzy godziny! To i tak bardzo dużo, jeśli umiejętnie zastosujesz blokadę pionów. Aż za dużo, jak na mnie. A teraz konkretne polecenie. Napadu dokonano w godzinach pracy. W ciągu dwudziestu minut sprawdzisz we wszystkich większych zakładach, którzy pracownicy byli nieobecni. Trzeba to zrobić dyskretnie, aby nie wywołać paniki. Zaraz po tym wydasz nakaz ich aresztowania, jak również tych, których masz na oku od wtorkowych zajść. Przypuszczam, że ich nie będzie wielu – uśmiechnął się ironicznie – sądząc z twej bezradności. Oprócz aresztowania, ścisła rewizja w mieszkaniach.
– Ale czy to nie wywoła nowych awantur?
– Rób, co każę!
Godston przytaknął i pośpiesznie wyszedł.
Summerson połączył się z Handersonem i Winterem, następnie z Kuhnem, Harrimanemi Frondym, prosząc ich na naradę.
Dyskusja była krótka. Wiadomość o odrodzeniu się legendarnego stowarzyszenia Nieugiętych napełniła lękiem zarówno trzech głównych władców małego świata, jak i ich satelitów, toteż bez zastrzeżeń przyjęto projekt zarządzeń stanu wyjątkowego, opracowany przez Summersona. Zarządzenia te, określone jako obowiązujące wszystkich mieszkańców Celestii, przewidywały:
1. Wprowadzenie kary śmierci za przynależność do wszelkich tajnych organizacji, jak również za udzielenie pomocy jej członkom.
2. Wprowadzenie kary więzienia dla białych, a kary śmierci dla Murzynów za samowolne opuszczenie pracy. Zmiana miejsca pracy może nastąpić tylko za zgodą dyrektorów zakładów.
3. Wprowadzenie kary śmierci nie tylko dla czarnych przebywających nielegalnie na terenach przeznaczonych dla białych, lecz również dla białych spotkanych bez określonego legalnego powodu w dzielnicy murzyńskiej. Swobodę ruchu „szarych” ogranicza się do dzielnicy zamieszkania. Przepustki do innych dzielnic będzie wydawała policja.
4. Stworzenie zamkniętego poziomu dla chorych psychicznie oraz elementów podejrzanych o działalność przestępczą. Ograniczenie do jednego poziomu dzielnicy bezrobotnych w celu łatwiejszej kontroli.
5. Zainstalowanie kamer telewizyjnych we wszystkich kluczowych punktach Celestii, jak również we wszystkich ważniejszych zakładach pracy.
6. Zwiększenie liczebności policji o 50 procent.
7. Podniesienie płac policjantom i nadzorcom.
– Dziękuję – powiedział Summerson po przyjęciu jego wniosków. – W związku z wyjątkowo trudną sytuacją wydałem już specjalne dyrektywy, które zapobiegną próbom zorganizowanego oporu. W tej chwili trwają aresztowania wybitniejszych uczestników spisku. Może dojść do demonstracji, należy więc zachować czujność. Nie ma obawy – wyjaśnił widząc zaniepokojenie na twarzach obecnych. – Policja jest w pełnym pogotowiu i wszelkie próby buntu będą stłumione.
Summerson podniósł się z fotela dając znak, że narada skończona. Wtem zadzwonił telefon. Głos Godstona zdradzał silne podniecenie.
Na dźwięk pierwszych słów prezydent wezwał szefa policji do siebie.
– Proszę zdać szczegółową relację. Jak to było? Zamach na profesora? – nerwowo pytał Summerson.
– Nie. Na Jima. Młody Bradley pracował na zewnątrz, przy montażu miotacza. Stamtąd chcieli go porwać.
– Czy pracuje nadal?
– Pracuje. Spieszy się jak może. Właśnie przed chwilą włączyli ponownie miotacz. Prezydent odetchnął z ulgą i usiadł w fotelu. Minister ochrony zewnętrznej spojrzał na Summersona jakoś dziwnie, jakby miał żal, że wyłączenie miotacza odbyło się bez jego wiedzy i akceptacji.
– No! – ponaglił Summerson Godstona.
– Na miejsce pracy, strzeżone zgodnie z twoim rozkazem, wtargnęło kilku osobników w skafandrach.
– Ilu? – rzucił Summerson.
Godston przybrał strapioną minę.
– Nie wiesz?! Mów dalej!
– Bardzo szybko obezwładnili Jima i chcieli zabrać go z sobą, lecz policjanci przystąpili do ataku; wywiązała się walka, na szczęście z pomyślnym wynikiem.
– To znaczy? Bradleyowi nic się nie stało?
– Nie. Ranili policjanta.
– Głupstwo.
– Jednego bandytę zabito.
– Też głupstwo. Ujęliście żywcem którego?
– Nie.
– Twoi policjanci pozwolili im zbiec? No co? Mów szczerze.
– Walka wręcz na zewnątrz jest bardzo ryzykowna. Tym bardziej że łączność…
– Co?! – wrzasnął prezydent. – Nie chcieli narazić życia w obronie Celestii? Każę ich powiesić. Podawaj nazwiska! Milczysz?! Co? Może nie pamiętasz?
– Chciałem szybko zameldować…
– Wynoś się! Podasz mi nazwiska zdrajców przez telefon! Wyroki śmierci przyślę. Stan wyjątkowy, więc sam decyduję! Niepotrzebna mi pomoc sądu.
Summerson spojrzał po zebranych.
– Słyszeliście?… Czuję Kruka w tej robocie. Wściekły diabeł! No co? – prezydent skierował gniewny wzrok na Godstona. – Sterczysz tu jeszcze?
– Bo… – zająknął się tamten.
– Masz mi coś do powiedzenia?
– Chodzi o policjanta pilnującego wejścia…
– Policjanta?
– Właśnie… on… jak by to powiedzieć…
– Zapomniałeś języka w gębie? Mów po ludzku! Ranili go? Obezwładnili?
– Nie. Nic mu nie zrobili. Ale…
– To znaczy: stchórzył? On będzie najwięcej odpowiadał!
– Daruj…
– Coo?! Co mam darować?! Zwariowałeś!
– Kiedy… To właśnie on zwariował! – wyrzucił przestraszony Godston.
– Kto? Policjant? Dobre sobie! Jak on się nazywa?
– Edgar Brown. On…
– Co takiego? Mówisz mi na złość? To niemożliwe, żeby takie bydlę nosiło moje imię!
– Ależ daruj… On naprawdę nie jest winien.
– Że ma na imię Edgar? Osądzam, że winien! Imię uświęcone osobą prezydenta zobowiązuje do czegoś lepszego niż podły strach o własne życie!
– Ja… ja nie to chciałem powiedzieć… Nie o imieniu… – wykrztusił Godston.
– Tylko? – rzucił prezydent marszcząc brwi.
– Ten policjant naprawdę zwariował. To przecież nie zależało od niego.
– Wobec tego Roth odpowie za niedbałą kontrolę stanu zdrowia twoich ludzi. Tego mi tylko brakowało, żeby policjanci dostawali obłędu!
– On był, a właściwie jest, normalny, ale…
– Mów jaśniej! Co ten policjant robił takiego, że poczytujesz go za wariata?
– Okropnie się przestraszył. Ale nie pistoletu. I nie ludzi!
– Tylko kogo? Diabła? Godston nie zaprzeczał.
– No co? Czerwonego Diabła zobaczył? – ironizował Summerson. Dyrektor policji speszył się.
– Bo ja wiem…
– No?
– Właściwie nie czerwonego, tylko… fioletowego.
Summerson drgnął i uniósł się raptownie na fotelu. Godston mimo woli uchylił głowę, jak gdyby chciał uniknąć ciosu, choć prezydent się nie zamierzył. Dyrektor policji dotknął w tej chwili językiem sztucznej szczęki – wspomnienia po wybiciu mu zębów przez Summersona parę lat temu, kiedy nie dość sprawnie wypełnił jego polecenie, a miał pecha natrafić na zły humor wuja.
Prezydent nasrożył się i przez zaciśnięte usta plunął tylko jednym słowem:
– Błaźnie!
Godston cofnął się.
– No! – wrzasnął groźnie Summerson.
– Pozwól mi powiedzieć…
– No!
– Policjant… powiedział… że… że zobaczył diabła. Na zewnątrz, w przestrzeni kosmicznej. A nazwałem go fioletowym, bo miał fioletowy ogon.
– Miał? Tylko wariatowi się tak wydawało!
– No tak…
Prezydent trochę się opanował.
– Co ci jeszcze nabredził?
– Powiedział, że jest małego wzrostu jak karzeł. Ma ogromną głowę, pięć łap, a fioletowy ogon, raz mniejszy, raz większy, ciągnie się za nim.
Summerson zamyślił się.
– Każ tego policjanta przyprowadzić do mnie – rzekł nieco spokojniej. – Tyle mam kłopotów, niech się zabawię…
– Kiedy?
– Zaraz. Możesz uciekać.
Nagle stało się coś nieoczekiwanego.
Światło przygasło na ułamek sekundy. Po tym drugi i trzeci raz.
Dreszcz przeszedł po obecnych.
– Miotacz działa… – wyszeptał Kuhn. Pomyślał z lękiem, co by było, gdyby Bradley nie zdążył ukończyć montażu i włączyć miotacza. Wciągnął powietrze, żeby zaprotestować choćby teraz. Prezydent to zauważył.
– Miotacz działa! – powiedział z naciskiem, choć w głosie jego ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby wyczuć jakby nutę zdziwienia.
Sieć
Tom Mallet jeszcze silniej przywarł do ściany. Serce biło mu gwałtownie, krople potu wystąpiły na czole.
Osobnik w granatowej bluzie otworzył szerzej drzwi i zajrzał do pomieszczenia, w którym ukrył się chłopiec.
Snop białego światła przeciął ciemność i jasny krążek począł się ślizgać po zastawionej beczkami podłodze i ścianach magazynu.
Tom wstrzymał oddech. Krążek światła przebiegł tuż nad jego głową i zgasł. Człowiek w granatowej bluzie cofnął się i z trzaskiem zasunął drzwi.
Zapanowała ciemność. Tom odetchnął z ulgą: widocznie agent nie zauważył go. Poczekał chwilę, a następnie ostrożnie, aby żadnym dźwiękiem nie zdradzić swojej obecności, począł po omacku przesuwać się ku wyjściu. Przyłożył ucho do zimnej powierzchni metalu.
Za drzwiami zdawała się panować zupełna cisza. Chłopiec ujął metalowy uchwyt i próbował ostrożnie odsunąć drzwi.
Stawiały opór. Pociągnął mocniej. Rozległ się przytłumiony zgrzyt i jasna linia szczeliny przecięła ciemność. Tom zadrżał. Żaden jednak obcy dźwięk nie dotarł do uszu chłopca.
A jeśli on gdzieś tu zaczajony czeka, aż wyjdę? – poczuł, że robi mu się gorąco. Wiedział jednak, że nic na to nie poradzi. Usiłował uświadomić sobie rozmieszczenie najbliższych korytarzy i drzwi, skąd mógł spodziewać się pogoni. Nie było to jednak łatwe, gdyż znajdował się tu po raz pierwszy. Choć Tom w czasie licznych zabaw i wypraw poznał Celestię niemal jak własną kieszeń, jednak korytarze i pomieszczenia, w których się obecnie znajdował, były zwykle zamknięte, gdyż mieściła się tu znaczna część magazynów Sial Celestian Corporation. Chłopiec wiedział tylko tyle, że musi po wyjściu z ukrycia skierować się na prawo, gdzie za zakrętem rozpoczynał się znany mu już korytarz.
Przysunął stopę do szpary i ostrożnie, końcem buta, rozszerzył otwór. Drzwi ustępowały teraz już bez zgrzytu. Przez szparę widać było wyraźnie znaczną część przeciwległej ściany korytarza.
Wyjrzał na zewnątrz. Nie było nikogo. Na palcach wyszedł na korytarz i nasłuchując począł zbliżać się do zakrętu. Tu również mogło czaić się niebezpieczeństwo.
Stwierdził z ulgą, że nikogo nie ma. Po chwili dotarł do dużych, rozsuwanych obustronnie drzwi, nad którymi wisiała tablica z napisem: Brama nr l 8. Ściskając mocno w dłoni pęk kluczy, aby nie dźwięczały, odszukał właściwy i wsunął w otwór zamka.
Rozległ się cichy trzask i drzwi rozsunęły się. Błyskawicznie wskoczył do środka i zatrzasnął je za sobą.
Teraz dopiero poczuł się bezpieczny. Sięgnął do kieszeni i końcami palców namacał papier. List znajdował się na swoim miejscu. Ale cóż z tego, skoro nie zdołał go doręczyć, a w obecnej sytuacji trudno było ryzykować nową próbę dotarcia do mieszkania Horsedealera.
Nie ulegało wątpliwości, że korytarze wokół centralnej windy znajdują się pod obserwacją policji i spotkanie agenta nie było przypadkowe. Fakt, że śledził on Toma, zdawał się wskazywać, iż podejrzewa go o kontakt z ukrywającymi się zbiegami.
Co by było, gdyby go zauważył w tym magazynie? Gdyby policja znalazła list Bera i te klucze?
Nie wiedział, co napisał konstruktor do starego filozofa, lecz orientował się, że musiały to być sprawy wielkiej wagi.
Właściwie powinien był wrócić do kryjówki i powiadomić konstruktora o sytuacji. Jednak duma z powierzonej mu misji sprawiała, że nie mógł się zdecydować na powrót bez spełnienia otrzymanego polecenia.
Choć Tom nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród gromady urwisów, grasujących niemal po wszystkich poziomach Celestii, jednak częste rozmowy z ojcem sprawiały, że nieco inaczej patrzył na świat niż jego rówieśnicy. Dla innych chłopców ideałem byli tacy bohaterowie powieści rysunkowych Greena, jak „wielki mściciel” niszczący za pomocą fantastycznych narzędzi zagłady tysiące żółtych, czarnych i czerwonych diabłów, na jakiejś dziwacznej sztucznej planecie, czy „mały Jim”, który zaprzyjaźnił się z krwiożerczym upiorem straszącym na 93 poziomie.
Dla Toma, choć często i chętnie brał udział w zabawach opartych na tych tematach, wzór stanowiły raczej postacie z opowieści ojca. Może decydował tu autorytet, jaki wyrobił sobie John Mallet u syna, może złożył się na to fakt, że Tom, chłopiec nieco wątlejszej budowy, nigdy nie odgrywał w zabawach z rówieśnikami jakiejś znaczniejszej roli, która z reguły przypadała silniejszym chłopcom, przodującym w gromadzie. W każdym razie pomocnicze funkcje, pełnione w wielkich chłopięcych snach na jawie, pasowały świetnie do ideałów, jakimi byli w opowieściach ojca skromny uczeń szewca James czy mechanik Dean, którzy dzięki swej odwadze i pomysłowości oraz pomocy licznych przyjaciół ratowali życie ludziom lub nawet całą Celestię od zagłady.
Marzenia jego koncentrowały się też głównie wokół jakiejś wielkiej przygody, przygody nie wymyślonej przez chłopców, lecz prawdziwej, takiej, jakiej żaden z jego kolegów nie przeżył. Aby on, Tom, mógł później opowiadać o tym wszystkim – rudemu Jackowi, i dużemu Bobowi, co zawsze grał rolę „wielkiego mściciela” lub wodza diabłów, czy wreszcie wiecznie roześmianej
Mary, która razem z chłopcami brała udział we wszystkich ich zabawach. Wyobrażał sobie, jak będą z podziwem patrzeć na niego, jak od tej chwili Jack i Bob będą dawali mu rolę może nawet „wielkiego mściciela”. A on wtedy odpowie, że cóż to znaczy dla niego, gdy on naprawdę…
I oto stało się to, o czym od dawna marzył Tom Mallet. Splot wydarzeń niepokojących i groźnych wepchnął go w wir właśnie takiej wielkiej przygody, przygody, o której nie wątpił, że wywoła podziw i zazdrość kolegów.
Lecz jakże inaczej wszystko się układało, niż sobie wyobrażał chłopiec!
Jeszcze sześć godzin temu bawił się wesoło z kolegami na łące 62 poziomu, obrzucając grudkami ziemi przerażonego niewolnika, koszącego maszyną trawę. Murzyn zapomniał zamknąć bramę i teraz bezskutecznie usiłował przepędzić kilkunastu urwisów z pola. Nie wiedział, co ma począć, bo nie wolno mu było jako niewolnikowi używać siły wobec białych chłopców, i tylko wymachując bezradnie rękami prosił na przemian i groził, wywołując tym huragany śmiechu wśród napastników.
Naraz zgasło światło.
Fritz, który lubił się włóczyć po różnych ciemnych dziurach, miał latarkę i zapalił ją.
Chłopcy z niepokojem wybiegli na korytarz, ale i tam panowała ciemność. Próbowali uruchomić windę. I ona nie działała. Widocznie przerwa w dostawie prądu obejmowała znaczną część, a może i całą Celestię.
Poczęli się naradzać, co mają robić. Ruszyli wreszcie za oświetlającym drogę Fritzem w stronę drugiej windy, oddalonej o jakieś 400 metrów od głównego dźwigu. Nim jednak doszli do niej, światło zabłysło ponownie.
Próbowali dowiedzieć się od robotników pracujących w polu, czy nic znają oni przyczyny przerwy w dostawie prądu. Robotnicy jednak byli tak samo zdziwieni, jak chłopcy. Cała gromada pojechała więc na 78 poziom do zakładów Morgana, ale i tam nikt nic nie wiedział.
Rudy Jack, zwany „prezydentem”, zawsze miał świetne pomysły. Zarządził, aby każdy z chłopców dla zorientowania się, co było przyczyną zgaśnięcia światła, udał się do swego domu, wysłuchał, co o tym mówią, i za 20 minut stawił się na skwerze Greena.
Chłopcy mieszkali w różnych punktach, istniała wiec duża możliwość kontroli.
Tom wraz z dwoma kolegami zjechał na 37 poziom i pobiegł do domu. Ojciec w tym czasie przebywał zwykle w zakładach Sialu, lecz chłopak spodziewał się, że spotka matkę, a jeśliby jej nawet nie zastał w domu, to zawsze czegoś się od kogoś dowie.
Przebiegi pędem korytarz i już chwytał za klamkę, gdy naraz jak spod ziemi wyrosła przed nim postać ojca.
Ciężko dysząc John Mallet gwałtownym ruchem otworzył drzwi, wepchnął syna do środka i zasunął zatrzask.
Tom jeszcze nigdy nie widział ojca w takim stanie. ”Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami patrzył, jak ojciec podszedł do tapczanu, podniósł materac i wyjął stamtąd niedużą paczkę. Przez chwilę stał na środka pokoju rozglądając się wokół. Nagle podbiegł do otworu wentylatora umieszczonego w ścianie i wrzucił tam paczuszkę. Następnie wyciągnął szufladę stolika stojącego przy tapczanie i pośpiesznie począł przerzucać jakieś papiery. Kilka kartek odłożył na bok i zasunąwszy szufladę podszedł do stołu. Tu wyciągnął zapalniczkę i nad popielniczką spalił papiery.
Chłopiec z bijącym sercem wpatrywał się w twarz ojca, nic śmiać pytać, co się stało.
– Gdzie matka? – odezwał się wreszcie Mallet zmienionym głosem, mieszając palcem popiół z papieru z popiołem cygar w popielniczce.
– Nie wiem – wyszeptał Tom. – Czy… mam jej poszukać?
– Nie. Zostań. Już za późno na szukanie. Słuchaj, Tom – John podszedł do syna i z powagą spojrzał mu prosto w oczy. – Za chwilę będzie tu policja i przypuszczam, że zostanę aresztowany.
– Dlaczego nie uciekasz? – zawołał porywczo chłopiec.
– Nie mogę, gdyż oznaczałoby to przyznanie się do winy. Słuchaj, Tom! Pamiętaj, że przyszedłem do domu dlatego, że zapomniałem zostawić klucz od komórki, a trzeba nakarmić króliki. Rozumiesz?
Chłopiec kiwnął głową.
– Oczywiście o tym, co tu przed chwila robiłem – mowy nie ma! Rozumiesz! A teraz najważniejsze…
John jakby się zawahał, lecz tylko na moment. Chwycił syna za ramię i ściekając je niemal do bólu zaczął przyciszonym głosem:
– Choćby cię nawet krajali, choćby mówili, że cię zabija, tego, co za chwilę powiem, nic wolno ci nikomu powtórzyć. Nikomu! Rozumiesz? Nikomu! Nawet matce, bo nie ma sensu, aby ktoś jeszcze o tym wiedział! A od tego zależy życie ludzkie, a może nawet jeszcze coś więcej… zresztą, matki nie trzeba niepokoić. Słuchaj! i – sięgnął do kieszeni i wyciągnął mały pęk kluczy. -Te klucze na razie włóż do swoje] skrzynki, tam gdzie trzymasz różne rupiecie. Jeśliby przeprowadzali rewizje i pytali, skąd je masz, to powiedz, za tak jak inne rupiecie gdzieś znalazłeś. Rozumiesz?
– Tak – wyszeptał z przejęciem chłopiec biorąc klucze od ojca.
– A teraz zapamiętaj to: 18, 57, 6, A, 23. Powtórz!
– 18, 57… – zawahał się Tom.
– 6, A, 23. Powtórz to razem!
– 18,57,6, A… i… 23.
– Dobrze. Jeszcze raz powtórz.
– 18, 57, 6, A, 23.
– No, uważaj teraz. Chyba nie zaaresztują cię razem ze mną, a przynajmniej po przesłuchaniu zaraz puszczą. Nie powinni posunąć się do tego, aby dzieci zamykać bez powodu. Choć diabeł ich wie?… W każdym razie, jeśli cię wypuszczą albo w ogóle nie zabiorą, natychmiast weźmiesz klucze i pójdziesz tam, gdzie ci zaraz powiem. Naprzód trochę się pokręć po różnych poziomach dla zmylenia śladu, bo mogą iść za tobą. Potem, gdy będziesz pewien, że nie lezie który za tobą, pojedziesz na 85 poziom. Tam korytarzem w lewo. Dojdziesz do zakrętu, wiesz, tak jak te magazyny C, i tam na prawo zobaczysz drzwi z numerem 18. Dalej pójdziesz korytarzem. Tam, na drugim końcu, będą drzwi 57. Potem dojdziesz galerią nad magazynem B do korytarza, gdzie znajdziesz drzwi nr 6. Stąd będziesz miał przejście do magazynu A, przy czym musisz koniecznie iść tą drogą, o której ci mówię, bo inaczej możesz się natknąć na ludzi pracujących w magazynie F. W magazynie A przejdziesz znów korytarzem do sali 23, gdzie leży bawełna i takie stare łachy. Tam spotkasz Bera. Rozumiesz? Spotkasz Bera i powiesz mu, co się ze mną stało. Powiesz mu też, żeby się koniecznie skomunikował z Horsedealerem. I zrobisz wszystko, co on ci każe. Masz go słuchać tak jak mnie. Rozumiesz?
– Tak.
– A poza nim z nikim ani słowa o tym nie rozmawiaj. Aha, jeszcze jedno. Zabierz do kieszeni trochę chleba i czegoś tam jeszcze. Gdyby matka pytała, gdzie idziesz i co robisz, to możesz jej powiedzieć, że robisz to, co ja kazałem, ale nic więcej nie mów. Teraz powtórz jeszcze raz te liczby.
– 18, 57, 6… – Tom nie dokończył, gdyż rozległ się gwałtowny dźwięk dzwonka u drzwi.
– Powtarzaj dalej – powiedział cicho ojciec i tylko w oczach jego błysnął niepokój.
– 18, 57, 6, A, 23.
– Dobrze pamiętaj, nie pomyl, bo nie będziesz mógł trafić, A od centralnej windy jak? Na prawo czy na lewo?
– Na lewo.
Znów rozległ się dźwięk dzwonka, długi, nerwowy.
– Dobrze. Teraz idź do komórki i daj jeść królikom.
Tom wrzucił otrzymane klucze do stojącej w kącie skrzynki ze swymi „skarbami”. Wziął klucz od komórki i wyszedł tylnymi drzwiami na mały placyk, gdzie obok urządzeń do zbiórki śmieci mieściły się rupieciarnie należące do okolicznych mieszkańców. Na placyku bawiło się troje dzieci sąsiadów, które na widok chłopca zerwały się z trawnika.
– Tom! Tom! Po co idziesz do komórki?
– Trzeba dać królom jeść.
– Jeszcze raz? Przecież już dawałeś – zawołała nieduża, rezolutna dziewczynka.
– Zdawało ci się – rzucił ze złością chłopiec przekręcając klucz w zamku. Wiecznie ciekawe brzdące weszły za nim do komórki. Otworzył obszerną, dwupiętrowa klatkę i wsunął do środka garść trawy wyjętej z dużego kosza, usiłując zasłonić sobą wnętrze. Na szczęście króliki zjadły już poprzednią porcję i tylko resztki łodyg jakichś warzyw walały się w klatce.
– Widzicie, że jeszcze nie dostały – zwrócił się do dzieci. Pogładził miękkie futerko białego królika.
– Co ty tu robisz? – rozległ się niespodziewanie nad nim męski głos. Tom zmartwiał na moment.
W drzwiach stal jakiś obcy mężczyzna. „Agent” – przemknęło chłopcu przez głowę. Opanował się i jak mógł najspokojniej odpowiedział:
– Jak to co? Karmię króliki.
– No i jedzą?
– Jeszcze jak. Przecież się wy czekały. Zawsze je rano karmię, ale dziś ojciec zapomniał zostawić klucz i biedaczki były dotąd zamknięte.
– Kłamiesz!
Toni zrobił zdziwiona minę.
– Dlaczego mam kłamać?
– Nie udawaj.
Tom jeszcze szerzej otworzył oczy.
– Co pan mówi?
– Zamknij klatkę i chodź do mieszkania.
– Po co?
– Nie marudź, szczeniaku, tylko zamykaj klatkę.
Wyszli z komórki i skierowali się ku drzwiom mieszkania Malletów odprowadzeni zalęknionymi spojrzeniami trojga dzieci.
W mieszkaniu znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn, wszyscy ubrani po cywilnemu. Na podłodze walały się powyrzucane z szuflad przedmioty i szpargały. Dwóch agentów przeglądało jakieś papiery rozłożone na stole. Ojciec, blady, siedział na krześle pod ściana.
Na tapczanie w niedbałej pozie rozłożył się pulchny jegomość.
– No i co? – rzucił przez zęby na widok agenta wchodzącego z Tomem.
– Kłamie, że dopiero teraz ojciec przyniósł klucz od królików, inspektorze. Pulchny jegomość skrzywi! się i zawołał do Toma:
– No i co? Nauczył cię ojciec pacierza i teraz śpiewasz jak magnetofon. Tom ze zdziwieniem spojrzał na inspektora.
– Jakiego pacierza?
– Zamknij się – warknął agent. – A to czyje? – podsunął chłopcu pod nos mały, złoty pierścionek
– Nie wiem – wyszeptał Tom, a z twarzy jego można było poznać, że mówi prawdę.
– Mniejsza o to. Zresztą sprawa jest już i tak jasna – rzeki pulchny jegomość podnosząc się z tapczanu. – A ty, chłopcze, pamiętaj, że jeśliś kłamał, to się to wkrótce wyda, a wtedy każę ci tak zerżnąć tyłek, że nie będziesz mógł siedzieć przez cały miesiąc. No, Mallet, ustawaj! – zwrócił się do Johna. – Jesteś aresztowany.
Mężczyźni siedzący przy stole podnieśli się z miejsc. Jeden z. nich wsunął do teczki jakieś papiery zabrane ze stołu.
Trzech agentów wyprowadziło Johna Malleta, a pulchny inspektor podszedł do chłopca i chwytając go za guzik przy bluzie powiedział z groźbą w głosie:
– Nigdzie z domu nie wychodź, a gdy przyjdzie matka, powiedz jej, aby na razie też pozostała w mieszkaniu. Pamiętaj!
Wyszedł zasuwając za sobą z trzaskiem drzwi.
Tom pozostał sam. Stał nieruchomo na środku pokoju i czuł, jak łzy cisną mu się pod powieki. Próbował je opanować, lecz napięcie nerwowe towarzyszące ostatnim przeżyciom było zbyt silne.
Gwałtownie przypadł do tapczanu, na którym sypiał ojciec, i przycisnąwszy twarz do poduszki zaniósł się szlochem. Nie próbował już powstrzymywać łez i jakby chciał wraz z nimi zrzucić z serca całą rozpacz i lęk – szukał ukojenia w płaczu.
Naraz poczuł czyjeś delikatne dotknięcie. Jakaś ręka głaskała go po włosach.
Podniósł głowę.
Nad nim stała matka. W jej oczach też widniały łzy.
– Mamo!
Tom zerwał się z tapczanu i chwyciwszy matkę wpół przytulił głowę do jej piersi. Znów zaczął płakać.
– Cicho, dziecko… – wyszeptała kobieta całując syna w głowę.
Anna Mallet była znacznie młodsza od męża, lecz na twarzy jej, tak jak na twarzy Johna, codzienne troski zdążyły już wypalić swe piętno.
– Mamo! Czy ojciec wróci?
Nie odpowiedziała, tylko w zamyśleniu głaskała nadal głowę syna.
– Mamo, czy ojca wypuszczą?
– Chyba tak.
– A dlaczego go zabrali?
– Widzisz… Ojciec chciał, żeby nam było lepiej. Nam, to znaczy wszystkim takim jak my – dodała. – A może nawet czarnym z dołu… Ojciec wie, co i jak robić, żeby było lepiej. Ojciec dużo wie. I dlatego ludzie przychodzą do niego, a on im radzi, jak mają robić, aby było im lepiej, kiedy można coś zrobić przez sąd, a kiedy trzeba przerwać pracę albo jeszcze inaczej… To się nie podoba „sprawiedliwcom”.
– I dlatego aresztowali ojca? Czy mają prawo?
– Prawa nie mają, ale jak chcą, to aresztują. Zawsze się zresztą jakieś wygodne dla nich prawo znajdzie. Obawiam się jednak, że dziś stało się coś poważnego, bo nie tylko ojca, ale innych też zamknęli. Podobno zamknęli również Bera, tylko że im uciekł.
Zamyśliła się.
– Pewnie znów ojciec straci robotę – powiedziała na wpół do siebie i poczęła zbierać z podłogi rozrzucone papiery.
Teraz Tomowi przypomniały się klucze.
W kącie pokoju leżała wywrócona skrzynka.
Niezliczone rupiecie – blaszki, śrubki, kółka, druciki, nity i stare klucze leżały rozsypane na podłodze.
Chłopiec nachylił się i z niepokojem rozgarniał swoje drobiazgi szukając pęku kluczy.
Z ulgą odetchnął, gdy zobaczył je leżące opodal skrzynki.
Wsunął klucze do kieszeni i poszedł do kuchenki, gdzie w szafce w ścianie znajdowały się prowianty. Odkrajał kilka kromek chleba i posmarował smalcem. Owinąwszy chleb w serwetkę już miał wsunąć paczkę za bluzę, gdy usłyszał za sobą głos matki:
– Po co to robisz, synku?
– Muszę wyjść, mamo – odpowiedział cicho.
Przeczuwała coś widocznie, bo już niemal bez zdziwienia, tylko z jakimś smutkiem w głosie, zapytała:
– Dlaczego tyle chleba bierzesz?
– Nie pytaj, mamo, ojciec kazał…
– A mówiłeś, że nie wiesz, dlaczego ojca aresztowali – wyszeptała z wyrzutem.
– Naprawdę nie wiedziałem – odparł patrząc w oczy matki. Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Przerwała je matka:
– Idź już. Mogą tu przyjść jeszcze raz. Idź lepiej.
Niemal gwałtownie odsunęła drzwi prowadzące na korytarz i zawołała głośno:
– Tylko nie zgub pieniędzy i nie wylej mleka! Butelkę zostawiłam u Grotha w sklepie! Spojrzał na matkę zdziwiony. Uśmiechnęła się ao niego przez łzy. Teraz dopiero zrozumiał, że chciała w ten sposób uzasadnić jego wyjście, jeśliby ktoś podsłuchiwał.
„A jeżeli przyjdzie policja i nie zastanie mnie w domu? – pomyślał. – Co wtedy będzie?”
Przed oczyma stanęła mu okrągła twarz inspektora wykrzywiona złością.
„A niech mnie szuka, gdzie chce! Najważniejsze, to dotrzeć do Bera, tak jak kazał ojciec”. Uczuł, że to postanowienie sprawia mu wyraźną ulgę. Nic nie byłoby dla niego bardziej przykre, jak oczekiwanie w domu na ewentualną wizytę policji.
Wyszedł na korytarz i rozejrzał się na wszystkie strony.
Nikogo nie było.
Szybko doszedł do zakrętu i nie oglądając się za siebie nacisnął guzik u wejścia do windy.
„18, 57, 6, A, 23” – powtarzał w myślach zjeżdżając w dół na 20 poziom, do dzielnicy handlowej.
Pokręcił się kilkanaście minut wśród tłumu zalegającego targowisko, po czym przeszedł do bogatszej części dzielnicy. Przyglądając się wystawom zapełnionym różnorodnymi towarami pilnie obserwował, czy go kto nie śledzi. Upewniwszy się, że nikt nie zwraca na niego uwagi, przejechał na taśmie chodnikowej do centralnego skweru.
Okrążył duży kwietnik i wszedł do parku. Tu również przechadzał się kilka minut uważając, aby nie spotkać któregoś z kolegów, co mogłoby skomplikować wykonanie zadania.
Wreszcie dotarł do windy centralnej. Czerwona lampka, płonąca nad wejściem, wskazywała, że winda jest w ruchu.
Tom położył rękę na guziku i czekał, aż lampka zgaśnie.
Za drzwiami rozległ się jednak charakterystyczny szczęk i w małym, okrągłym okienku ukazało się światło. Ktoś wysiadał właśnie na tym poziomie.
Drzwi rozsunęły się i ku zaskoczeniu Toma stanął w nich Jack – „prezydent” w towarzystwie Mary Brown i jeszcze dwóch chłopców.
– Czemuś nie przyszedł na skwer?! – zawołał Jack. – Wszyscy przyszli, tylko ty jeden nawaliłeś! Zaniedbujesz się w obowiązkach członka naszej bandy – powiedział z wyniosłą surowością, jak przystało czołowemu przywódcy grupy chłopców, zwłaszcza w obecności innych kolegów. – Za karę… – zastanawiał się chwilę —…przez tydzień będziesz stale dozorcą jeńców.
– Nie mogłem przyjść… Ja… naprawdę nie mogłem.
– Co znaczy „nie mogłem”? – przerwał mu Jack. – Matka cię zatrzymała, czy co? To trzeba było zwiać! Ciamajda jesteś.
– A żałuj – wtrąciła Mary – żeś nie przyszedł. Pewno nie wiesz, dlaczego światło zgasło?
– No?
– Jim i Eddy najwięcej się dowiedzieli, bo to się stało na 18 poziomie! Jakaś banda zrobiła napad na szpital Bradleya! Jedna grupa wyłączyła światło w centrali, a druga w tym czasie zrobiła „robotę”.
– Zupełnie tak, jak z tym Mortonem w „Czerwonej ręce”, co to w zeszłym miesiącu drukowali – dorzucił jeden z chłopców.
– Ale dlaczego na szpital?
– Pewno Bradley miał większą forsę. Podobno się nieźle obłowili!
– Ale kto to mógł być?
– Kto to wie? Wszyscy byli podobno w maskach, tak jak w tej historii z Mortonem.
– Mówią nawet, że z nimi była jedna kobieta – ciągnęła Mary. – Ciekawe, kto to? Ale to mądrale! Policja kręci się po całej Celestii, bo wsiąkli jak kamień w wodę. Widziałam nawet kilku na górze, jak wsiadali do windy. Podobno rozpoczęły się aresztowania tych, którzy coś wiedzą o tej awanturze.
– A ty, Tom, coś się dowiedział? – przerwał Jack potok słów, jakimi Mary zasypywała Toma.
– Ja… Ja… – jąkał się chłopiec nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Chciałby bardzo podzielić się z kolegami nowinami o tym, co się stało u niego w domu, lecz nie wiedział, czy mu wolno to uczynić. Nie wytrzymał jednak, tym bardziej że czuł się pokrzywdzony przycinkami Jacka.