355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Zagubiona Przyszłość » Текст книги (страница 18)
Zagubiona Przyszłość
  • Текст добавлен: 5 октября 2016, 00:33

Текст книги "Zagubiona Przyszłość"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 29 страниц)

Groza malująca się na twarzy policjanta wzbudziła zaufanie Summersona do jego słów. Chcąc się jednak jeszcze upewnić, podstępnie zapytał:

– Czy on wydawał z siebie jakiś głos?

– Nie. Milczał jak diabeł.

Prezydentowi zebrało się na śmiech, ale zrobił tym surowszą minę.

– Opowiesz mi dokładnie, jak ten diabeł wyglądał. Powoli, ze wszystkimi szczegółami. Policjant skupił się, ale wrażenie pozostałe w pamięci nie pozwoliło mu na logiczne zestawienie obrazu.

– No cóż… – wykrztusił. – Wyglądał jak diabeł. Tylko bez głowy.

W umysłach ludzi Celestii pojęcie diabła było czymś bardzo mętnym. Biblia mówiła wprawdzie w pierwszym rozdziale, że sześćdziesięciu sprawiedliwych zgodnie z boskim wyrokiem opuściło Towarzysza Słońca, skoro ta planeta została podbita przez diabły, jednak żaden ustęp Biblii nie opisywał zewnętrznego ich wyglądu. Diabeł był za to przedstawiany na wielu malowidłach, zwłaszcza pochodzących z okresu, kiedy w sztuce dominował prąd, zwany „diabolizmem”, po części właśnie od faworyzowania tego tematu przez artystów. Przypisywano przy tym diabłom bardzo dowolne kolory i cechy zewnętrzne, w zależności od fantazji twórcy. W przeciwieństwie do malarzy z ubiegłych wieków Green w wydawanych przez siebie powieściach rysunkowych wprowadził zwykłą sztampę. Jego diabeł miał kadłub mniej więcej kulisty, osadzony na czterech długich i groteskowo cienkich łapach, dwa kozie zakrwawione rogi wystające z płaskiej głowy o wielkiej paszczy i wyłupiastych rubinowych oczach. Szeroki, ognisty ogon był niezbędnym dopełnieniem obrazu.

Przeciętny mieszkaniec Celestii wyobrażał sobie diabła właśnie tak, jak oglądał go setki razy w książeczkach obrazkowych kupowanych jak narkotyk, choćby za cenę ostatniego kawałka chleba.

Summerson rozumiał więc, co policjant miał na myśli mówiąc o wyglądzie diabła. Mimo to zmarszczył brwi i zażądał konkretnych wyjaśnień.

Zgarbiony na krześle człowieczek wstrząsnął się na okropne wspomnienie.

– Był gruby, okrągły i fruwał na pięciu łapach, bo nie miał skrzydeł. Za nim ciągnął się ogon, prosty jak pręt. Ogon był fioletowy, ale jakiś przezroczysty, tak jak płomień.

– A jakiego koloru oczy miał ten diabeł? – zapytał prezydent. – Może świecące? Policjant jednak nie potrafił udzielić tu bliższych wyjaśnień.

– Nie wiem. W ogóle nie widziałem głowy. Ja… zemdlałem.

Summerson zastanawiał się przez chwilę nad tym, ile prawdy było w zeznaniach policjanta. Wtem zabrzęczał telefon. Prezydent dał znak policjantowi, by się oddalił, i podniósł słuchawkę.

Godston donosił o osaczeniu zbiegów na 99 poziomie. Summerson odetchnął z taką ulgą, jak gdyby spadł mu z piersi ciężar całej Celestii.

– Najserdeczniej ci dziękuję – powtarzał z wylewnością tak obcą jego charakterowi, że uwieszony przy drugim aparacie dyrektor policji w pierwszej chwili zwątpił, czy istotnie rozmawia z wujem. Ale ton głosu Summersona, pomimo silenia się na serdeczność, pozostawał ten sam, co zawsze. To upewniło Godstona, że wszystko jest w porządku.

– Co? Żeby nie uciekli? – zachrypiał nerwowo prezydent. – Licz się ze słowami. Tak, tak! Ja wiem, że ich nie puścisz, drogo by cię to kosztowało. Wiesz, co to znaczy, mam nadzieję… -zaśmiał się ostrzegawczo. – Dobrze im tak… Wyrok śmierci na całą czwórkę zaraz ci przyślę. A co do zapłaty, tak, tak, oczywiście. Tobie, policjantom, wszystkim, którzy dopomogli… Nie, tyle nie. Za tę chwilę zwątpienia skreślę ci 25 procent… Ale nie martw się, dużo jeszcze zostanie. A poza tym, co wiesz nowego?

Summerson słuchał jeszcze chwilę, po czym zaklął i odłożył słuchawkę. Butem nacisnął guziczek przy krawędzi blatu. Williams zjawił się natychmiast.

– Tu są nowe, niezwykle ważne zarządzenia – zwrócił się do niego prezydent wręczając zapisany arkusz papieru. – Zajmie się pan ich opublikowaniem jutro wczesnym rankiem. Decyzję tę podjąłem na naradzie rządowej w związku z zaostrzoną sytuacją – dodał wyjaśniająco. – Tylko niech pan nie przegapi terminu, bo to pilne jak nic w świecie. Wszyscy mieszkańcy Celestii muszą do godziny ósmej rano znać treść tych zarządzeń.

Williams wyszedł z pokoju, boleśnie dotknięty napomnieniem, by nie zaniedbał polecenia. Tymczasem Summerson połączył się z Lunowem.

– No, jak się czujesz, stary? Niczego nie brakuje? To w porządku. Czy zaobserwował pan co nowego? Dwa? Czy na pewno? Nie więcej? To bardzo dziwne… Co, co pan mówi? Musi pan wytrzymać… No, ostatecznie przyjdę. Sam pana zastąpię na dwie godziny. Co? Co? Roche'a? Tak dbasz pan o tajemnicę państwową? I to po tym, co mówiłem?! Otóż wiedz, że Roche okazał się bandytą, został ujęty przez policję i będzie skazany… No, właśnie, nie pchaj palca między drzwi, bo ci go przytrzasnę!

Summerson odepchnął aparat telefoniczny i położył dłonie na biurku.

„Z Lunowem stanowczo źle. Goni resztkami sił. Nie wiem, czy można na nim polegać – rozmyślał. – Chociażby ta niezgodność pomiędzy wynikami jego obserwacji a działaniem miotacza, który chyba nie narobił fałszywego alarmu. Lunow widział jedno ciało bardzo drobne, lecące wprost na Celestię, a drugie okrągłe, o którym twierdził, że się „skradało”. Troi mu się w oczach, czy co? Może zresztą wyobraża sobie, że mu za każdą taką sensację zapłacę osobno?”

Nagle prezydent skojarzył meldunek astronoma z opisem diabła. Niedawno słyszał od policjanta o czymś jeszcze dziwniejszym niż raport Lunowa. „Tak, to jak gdyby się zazębiało. A więc… Czyżby ów niesamowity diabeł mógł być czymś więcej niż halucynacją? A nuż Czerwoni postanowili zniszczyć Celestię?”

Myśl ta coraz bardziej nie dawała mu spokoju.

Postanowił odwiedzić Lunowa.

Stan astronoma potwierdził najgorsze obawy. Zaczerwienione powieki i błędny wzrok, niezmierny wysiłek malujący się na twarzy starca, gdy usiłował skupić myśli, aby odpowiadać na pytania prezydenta – nie wróżyły nic dobrego. Obawiając się, że Lunow może opaść zupełnie z sił, Summerson kazał policjantom wnieść zabraną uprzednio kanapę i nakazał astronomowi, aby się przespał.

Po dwóch godzinach obudził uczonego i powróciwszy do mieszkania stanął w swoim prywatnym gabinecie przed planem Celestii. Wyciągnął już rękę, gdy na dźwięk umownego dzwonka cofnął ją szybko. W drzwiach stał Godston.

– Gdzie są zbiegowie? – rzucił Summerson bez wstępu, siadając za biurkiem. – Chcę ich zobaczyć; żywych czy umarłych – to mi zupełnie obojętne. Ich ujęcie i zlikwidowanie jest konieczne do przywrócenia spokoju. No?

– Mogę zameldować ci z satysfakcją, że… uśmiercili się sami.

– Pokaż trupy! Godston zmieszał się.

– A więc? Gdzie leżą?

– Właściwie, to oni lecą…

– Co takiego?

– Przeszło dwie godziny temu doniosłem ci telefonicznie, że bandyci są osaczeni i nasza policja spycha ich w kierunku osi Celestii. Aż tyle czasu trzeba było stracić na użeranie się z nimi! Ostrzeliwali się, wypompowywali powietrze z niektórych pomieszczeń na najwyższym poziomie, wreszcie uciekli przez śluzę. Ale ponieważ ze śluzy pozostało im tylko jedno wyjście, a mianowicie wyjście na zewnątrz więc albo się udusili z braku tlenu, albo powoli jeszcze zdychają. W każdym razie jest to likwidacja całej bandy. Coś mi się za to należy, kochany wuju!

– Owszem, skoro stwierdzę ich śmierć. A dlaczego powiedziałeś, że lecą? – zmienił temat Summerson.

– Bo… – stropił się trochę dyrektor policji —…jeśli wyskoczyli w pustkę, to pewno lecą. Może załamali się nerwowo, gdy doszli do przekonania, że nie ma już dla nich ratunku, może nie mogli znieść tortury powolnego duszenia się…

– Do rzeczy! Fantazje odstąp Greenowi, on za to płaci. Ja płacę tylko za fakty. Czy mieli dostęp do skafandrów?

– No chyba. Jakby inaczej wyszli?

– Czy w tych skafandrach również uszkodzone zostały wczoraj urządzenia nadawczo-odbiorcze?

– Oczywiście. Sam pilnowałem montera, tak jak kazałeś. Przecież już Bradley montując miotacz porozumiewał się tylko telefonicznie. Wczoraj w południe wszystko było gotowe.

– Czy straż stoi przed drzwiami śluzy?

– Tak. Drzwi są zresztą otwarte.

– To dobrze. Zmieniaj ludzi co godzinę – wydawał polecenia, uderzeniem dłoni w blat biurka podkreślając każde słowo. – To bardzo ważny posterunek. A zresztą jeszcze przed pierwszą zmianą musisz koniecznie ustalić, co się z nimi dzieje. Jeśli żyją, rozstrzelać na miejscu, trupy mi pokazać.

Godston otwierał już usta, ale prezydent zamknął mu je krzykiem:

– Do roboty!

Po wyjściu policjanta połączył się z obserwatorium.

– Lunow? No, jak się pan czuje? Pamiętaj, profesorze, żebyś nie zasnął. A jak tam obserwacje? Bez zmian? A to ciekawe! Przyjdę zobaczyć… Może pana nawet na parę godzin zastąpię.

Odłożył słuchawkę.

Zwrócił się z powrotem do planu Celestii. Mocno przycisnął dłonią część ramy, która odsunęła się w prawo odsłaniając trzy niepozorne, zupełnie jednakowe guziki.

Summerson nacisnął je osiemnastokrotnie raz za razem, w różnej kolejności. Ściana rozstąpiła się i zasunęła natychmiast po jego zniknięciu.

Lunow ziewnął. Z trudem opanowywał ogarniającą go senność. Był sam, zupełnie sam, oko w oko z niesamowitą rewelacją, którą nie miał ani prawa, ani możliwości z kimkolwiek się podzielić. Od pięciu dni nie widział żadnego człowieka prócz prezydenta, a ten wydawał tylko suche rozkazy i pilnie wertował wręczane mu raporty.

Dwugodzinny sen zamiast go wzmocnić spotęgował jeszcze osłabienie. Astronom był tak śpiący, że z trudem odpierał pokusę ułożenia się na kanapie. Ale instynkt samozachowawczy był silniejszy niż znużenie. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że zasnąłby w okamgnieniu, a wtedy…

W nagrodę za tę torturę bezsenności prezydent obiecał mu wypłacić bardzo wysoką premię, która nęciła go wizją spokojnej starości.

Gdyby nie sprostał wymaganiom prezydenta, w najlepszym razie groziła mu ruina, ruina nie tylko materialna, lecz i moralna. Summerson bowiem był znany z tego, że potrafił tak zepsuć opinię ludziom, którzy narazili mu się w jakiś sposób, iż wielu z nich popełniło samobójstwo, nie widząc innej ucieczki przed wzgardą i szykanami, roznieconymi przez pochlebców Summersona i różnych, mniej lub więcej dosłownie płatnych jego agentów.

Obawiając się, że znów zaśnie, Lunow wstał i zaczął przemierzać tam i z powrotem małą salkę, wracając wciąż myślą do.niedawnych wypadków.

Pięć dni temu przybył do obserwatorium Summerson. Tym razem nie przywiodła go chęć spojrzenia na gwiaździste niebo przez lunetę, skierowania jej ku którejś z efektownych mgławic albo na najjaśniejszy ognik nieba – oddaloną o niecały miesiąc biegu światła gwiazdę Najbliższą, zwaną niekiedy Słońcem. Te obserwacje szczególnie pasjonowały prezydenta i jego gości: był to bowiem widok naprawdę ciekawy. Wokół tarczki tej gwiazdy, tarczki, którą w przeciwieństwie do wszystkich innych gwiazd na niebie można było obserwować – lśnił mlecznoperłowym blaskiem rozczapierzony pióropusz korony słonecznej, a w pewnym oddaleniu można było zauważyć cztery słabo świecące punkciki. Każdy z. nich miał nazwę: były to Neptun, Uran, Saturn i Jowisz. Legenda głosiła, iż w układ Najbliższej wchodzi dalszych pięć planet, z których cztery są tak małe, że nie dadzą się obserwować, piąta zaś, kolebka ludzkości, a obecnie Piekło, siedlisko diabłów i potępionych dusz, niewidoczna jest dzięki mrokom, w jakich Bóg pogrążył ją po cudownym wybawieniu sześćdziesięciu sprawiedliwych. Pięć dni temu…

Lunow dobrze zapamiętał tę bytność prezydenta. Summerson polecił mu wtedy, by natychmiast odszukał na niebie w okolicach Słońca zagadkowe ciało zbliżające się ku Celestii. Z pomocą radiosondy udało się astronomowi w dość krótkim czasie umiejscowić je w przestrzeni. Ku jego zdziwieniu odbity od tajemniczego ciała sygnał powrócił po godzinie, licząc od chwili jego wysłania. A więc znajdowało się ono w odległości 30 minut biegu światła! Już miał powtórzyć próbę, gdy trzask licznika oznajmił nadejście drugiego sygnału. Czyżby echo poprzedniego? Nie, to niemożliwe! Lecz oto znów odbiornik radiosondy zarejestrował nowy sygnał, potem trzeci i czwarty. A więc tajemnicze ciało, jak gdyby pobudzone próbą Lunowa, samo wysyłało fale ściśle tej samej długości?

Obecny przy tym Summerson z niezrozumiałym dla Lunowa niezadowoleniem zakazał mu ponawiać próby i poleci) określić położenie i prędkość innymi metodami. Jednak ciało znajdowało się jeszcze poza zasięgiem przyrządów optycznych. Po pięciu godzinach bezowocnych poszukiwań Summerson musiał się zgodzić na ponowne użycie sondy. Rezultat był ten sarn – sygnał Celestii jakby odbijał się od kilku ciał znajdujących się w różnych odległościach.

W tych warunkach pomiar był niezwykle utrudniony. Aby określić odległość najbliższego z przypuszczalnych „gości”, Lunow włączył urządzenie automatyzujące pomiar, którego działanie polegało na wysłaniu ponownego sygnału natychmiast po odbiorze pierwszej odbitej fali z okresowym wyłączaniem aparatury. Wynik był zdumiewający, wprost niewiarygodny. Szybkość 3200 km/sek.? Astronomowi, przyzwyczajonemu do wielokrotnie mniejszych prędkości zarówno gwiazd, jak i meteorów, wydało się to absurdem. Następny pomiar zdawał się wskazywać na niewielką pomyłkę, czekał więc z niecierpliwością nadejścia „odpowiedzi” na trzeci sygnał. Chciał jeszcze raz przekonać się o prawdziwej szybkości tego ciała względem Celestii. Otrzymał wartość jeszcze mniejszą: kolejno otrzymane liczby malały proporcjonalnie. Nie miał już żadnej wątpliwości: szybkość tego ciała zmniejszała się.

Wprawiło go to w takie osłupienie, iż z lękiem podawał telefonującemu wciąż Summersonowi wynik swoich badań. Ale nie widać było, by Summersona zaskoczyły te wyniki, wprost przeciwnie, astronomowi wydało się, że prezydent spodziewał się takiej właśnie wiadomości. Nie zdziwił się również, gdy Lunow mu oświadczył, że w ten sposób może się zachowywać tylko rakieta.

Astronom włączył aparaturę radionadawczą. Była uszkodzona, chociaż poprzedniego dnia działała bez zarzutu. Gdy zwrócił na to uwagę prezydenta, ten oświadczył, że każe ją naprawić. Potem rozwinął przyniesioną przez siebie dużą i ciężką paczkę, w której, ku zdziwieniu Lunowa, znajdowało się kilka pudełek konserw, chleb i butelki z winem.

– Niech pan, profesorze, nie uważa siebie za więźnia obserwatorium, ale waga pańskiego odkrycia nakazuje, aby się pan z nikim nie kontaktował aż do pełnego wyjaśnienia sprawy – powiedział z naciskiem.

Astronom poprosił Summersona, aby Dean Roche pomógł mu w badaniach.

Prezydent oświadczył, że nie ma nic przeciwko temu i wobec niezrozumiałego przerwania wszystkich zwykłych połączeń telefonicznych z obserwatorium, prócz jednej linii wiodącej wprost do prywatnego gabinetu Summersona – zabrał list dla Roche'a obiecując przekazać mu go przez gońca. Tegoż wieczora zawiadomił Lunowa, że Roche otrzymał list, ale jest ciężko chory, więc nieprędko będzie mógł stawić się w obserwatorium.

– Może to i lepiej – dodał. – Po co pan ma dzielić się premią z tym młokosem? Pieniądz czuje się dobrze, gdy jedna garść go trzyma.

Przypomnienie o premii nie usunęło niepokoju astronoma. Zbyt dobrze znał prezydenta. Obawy jego spotęgowane zostały przez nowe zarządzenia.

Summerson oznajmił bez ceremonii astronomowi, że „w celu zabezpieczenia mu swobody w pracy” dwóch policjantów będzie stróżowało przed drzwiami obserwatorium, nie wpuszczając nikogo niepowołanego. Po godzinie Lunow miał okazję przekonać się, że również i jemu nie wolno było nigdzie się ruszyć.

Następne dwa dni minęły spokojnie, choć Lunow nie mógł narzekać na brak pracy, zwłaszcza gdy na początku trzeciego dnia licząc od chwili odkrycia, odnalazł rakietę teleskopem optycznym. Świeciła ona teraz niebieskawym blaskiem, potęgującym się z godziny na godzinę.

Badania spektroskopowe światła przyniosły nową rewelację: prążki widmowe nie odpowiadały żadnym pierwiastkom znanym w Celestii, temperatura zaś zdawała się przekraczać kilkadziesiąt milionów stopni. Bardziej jeszcze niezwykłym zjawiskiem było to, że zachodzącym na rakiecie reakcjom towarzyszyło wielkie nasilenie promieniowania gamma.

Ponowne pomiary spadku prędkości rakiety wykazały pewne nieścisłości w poprzednich obliczeniach. Jeśli silnik jej działałby niezmiennie do chwili zrównania się z prędkością Celestii, powinno to nastąpić za czternaście godzin w odległości około 20 000 km, a więc przed granicą strefy dezintegracji.

Wiadomość ta została przyjęta przez Summersona spokojnie.

– Poczekamy, zobaczymy – powiedział marszcząc czoło. – Dla pewności sprawdź pan jeszcze raz obliczenia.

Nagły telefon Roche'a z zewnątrz i nieoczekiwane zerwanie łączności w najbardziej dramatycznym momencie wstrząsnęło Lunowem. Nietrudno było domyślić się, czyją ręką zostało przerwane połączenie. Najgorsze przeczucia znalazły potwierdzenie w brutalnym zachowaniu się Summersona, grożącego mu powieszeniem, jeśli się ośmieli z kimkolwiek rozmawiać o rakiecie. Astronom dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że za słowami tymi kryje się wyrok śmierci na niego z chwilą, gdy przestanie być potrzebny prezydentowi.

Fakt kilkakrotnego zniknięcia rakiety L pola zasięgu radiosondy przy jednoczesnym stwierdzeniu jej obecności przez teleskop wywołał gniew Summersona. Posypały się oskarżenia, że astronom celowo uszkodził sondę, że zdradza Celestię i pragnie jej zguby. Przestraszony starzec starał się wytłumaczyć prezydentowi, że nie ma w tym jego winy, a dziwne zjawisko musi mieć swe źródła tylko w samej rakiecie.

Prezydent zmienił taktykę. Stwierdziwszy, że groźbami daleko nie zajedzie, oświadczył uroczyście:

– Profesorze! Nie chciałem pana przerażać, ale widzę, że moje intencje mogą być źle zrozumiane. Sprawa rakiety ma większą wagę niż moje i pańskie życie. Tak, profesorze, śmiertelna groźba zawisła nad Celestią! W rakiecie tej – wstrzymał oddech dla wywołania tym większego wrażenia – znajdują się diabły z Towarzysza Słońca. Czy pan rozumie, co to oznacza?

Tylko nerwowe drżenie warg astronoma było odpowiedzią.

– Chcą nas zniszczyć! – ciągnął prezydent. – Chcą zniszczyć Celestię! Jedynie ja jestem w mocy uchronić świat od zagłady. Przygotowania do obrony dobiegają końca. Ale na to, aby była ona skuteczna, konieczne jest ścisłe zachowanie tajemnicy. Sam pan, profesorze, przytoczył mi dowody, jak diabelskimi środkami dysponują te potwory. Możemy działać tylko przez zaskoczenie – tłumaczył chaotycznie. – Pan nie wie, ale ja wiem, jak o n i umieją tumanić głupi tłum. Gdyby tajemnica przesiąkła poza ściany tego obserwatorium^ znaleźliby się zdrajcy, którzy by sprzedali Celestię za doliody.

– Za doliody? – powtórzył jak echo astronom.

– Dlaczego nie mogliby mieć doliodów, aby przekupić jakichś bandytów? Oczywiście fałszowanych doliodów – Summerson usiłował jakoś wybrnąć z niefortunnego określenia. -Zresztą, to nieważne, w jaki sposób, w każdym razie niebezpieczeństwo takie istnieje.

Diabły?… Z Towarzysza Słońca?… Oświadczenie Summersona zupełnie zdezorientowało astronoma. Lunow, podobnie jak większość ludzi z jego sfery, nie przyjmował biblijnych opowieści w sensie dosłownym, a co najwyżej symbolicznym. Zresztą nawet słynny badacz i komentator Biblii – Smith, którego prace miały potwierdzić jej prawdziwość, skłaniał się nierzadko do symbolicznej interpretacji.

Teraz Summerson kazał Lunowowi rozumieć dosłownie twierdzenia biblijne, kazał wierzyć w realne istnienie owych mglistych i fantastycznych stworów. Nie! Takie wytłumaczenie tajemnicy nie mogło trafić do przekonania staremu astronomowi, nie śmiał jednak wysuwać obiekcji wobec kategorycznych twierdzeń wszechwładnego prezydenta. Najdziwniejsze jednak było, że Summerson zdawał się wierzyć w to, co mówił. Fakt ten stanowił temat nie kończących się domysłów Lunowa przez następne kilkanaście godzin, nim rosnące znużenie nie zniechęciło astronoma do wszelkich rozważań. Potem znów złapanie sondą dwóch nowych ciał i trzykrotne działanie miotacza poderwało słabnący umysł uczonego do jeszcze jednego wysiłku.

Jednak stan jego zdrowia stale się pogarszał. Dwie godziny odpoczynku niewiele znaczyły. Bał się, że jeśli Summerson nie zastąpi go jeszcze na pewien czas, wkrótce trudno mu będzie panować nad swym umysłem.

Usiadł w fotelu. Ze splątanych sennością myśli raz po raz wyrywały się poszczególne obrazy, zdając się ulatywać w przestrzeń. Rakieta, Summerson, jaskrawa tarcza obserwowanego przez teleskop Słońca – wszystko to poczynało zamazywać się i zlewać w chaosie wspomnień.

– Summerson, rakieta z Towarzysza Słońca… Cóż cię to wszystko obchodzi? – zdawał się podpowiadać mu jakiś wewnętrzny głos.

Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie. Coś bezkształtnego zamajaczyło przez nim. Szarpnięcie powtórzyło się. Z trudem otworzył oczy i dreszcz strachu przebiegł mu po krzyżu. Przed nim stał prezydent mrużąc gniewnie małe oczka.

Summerson obudził się w złym humorze. Zaledwie cztery godziny nerwowego snu, pełnego majaków i męczących widziadeł, nie mogły usunąć wyczerpania spowodowanego napięciem ostatnich dni.

Nie czekając, aż lokaj poda mu śniadanie, ubrał się i poszedł do gabinetu. Ze złością odsunął fotel i usiadł przy biurku. Wszystko wokół denerwowało go: pliki meldunków o przebiegu przebudowy miotacza i raporty policji z przesłuchań aresztowanych, maskotka w postaci diabełka merdającego rytmicznie puszystym zielonym ogonem, nawet piękny pastelowy gobelin na suficie. Uwagę jego zwróciły nie domknięte boczne drzwiczki biurka, gdzie mieścił się podręczny bar. Otworzył je i przesunął palcami po szyjkach butelek.

A gdzie koniak?

Spojrzał na doga, który spał pod ścianą. Poza nim w pokoju nie było nikogo, nikt nie miał tu prawa wstępu w czasie jego nieobecności.

Nacisnął guzik dzwonka.

Po chwili przed prezydentem stanął lokaj Mikę.

Summerson wymownie patrzył na otwartą szufladę.

– Mikę! Z mojego biurka zginął koniak! Co złodziej ma na swoje usprawiedliwienie?

– Cztery lata służę u ekscelencji, a teraz miałbym się na koniak połakomić? Ja nie piję.

– Tym bardziej ciekawi mnie, komu zależało na tej butelce. Ale nie martwię się, bo będzie ukarany: to był zatruty koniak. Chodziło mi przede wszystkim o to, żebyś ty go nie wypił. Bo ostatecznie nie narzekam na ciebie. A ten łajdak, który napił się mojego koniaku, za dwa tygodnie umrze na wrzody w kiszkach.

Prezydent patrzył uważnie na lokaja. Ale twarz młodego sługusa, prawie zawsze nieczytelna, wyrażała zupełną obojętność.

„Ani śladu zaniepokojenia – denerwował się Summerson. – Czyżby Mikę nie wypił koniaku?”

– Wierzę, że ty nie wypiłeś – podjął. – Ale podejrzewam, że ty tę butelkę stąd zabrałeś. Dlaczego odważyłeś się wejść do mego gabinetu? No, szybko!

– Ja tu nie byłem nigdy bez wiedzy ekscelencji. Zresztą ekscelencja wie, jak bardzo mu jestem wierny. Poza tym, po prostu bałbym się.

Jedynie ostatni argument jako tako trafił Summersonowi do przekonania.

– Ty albo nie ty, jakiś osobnik zakradł się tutaj. Wczoraj po południu ten koniak stał na swoim miejscu. Jeśli nie czujesz się winny, twoim obowiązkiem jest wiedzieć, kto tu był i zameldować mi. Do diabła, od czego cię mam?

– Miałem meldować, tylko myślałem, że ekscelencja jeszcze śpi. Otóż w nocy ktoś odwiedzał pannę Stellę.

Summerson zmarszczył brwi i zapytał rzeczowo:

– Skąd wiesz? I kto to mógł być?

– Kto – nie mam pojęcia. Słyszałem tylko ujadanie Gree i męski głos. Panna Stella też rozmawiała, przede wszystkim przemawiała do psa, chcąc go uciszyć.

– Czemu mnie nie zbudziłeś? – syknął prezydent.

– Ekscelencja nigdy nie kazał siebie budzić w takich razach. Zresztą ekscelencji wtedy nie było.

Summerson przypomniał sobie, że wrócił wczoraj od Lunowa około godziny czwartej nad ranem.

– Gdyby w tych dniach powtórzyło się coś podobnego – natychmiast donieś. Budź mnie, szukaj, dzwoń. Nikomu nie wolno chodzić po mieszkaniu w mojej nieobecności. A czy słyszałeś głosy z tego gabinetu?

– Nie. W takim wypadku oczywiście zaalarmowałbym ekscelencję.

– Gdzie się ten typ kręcił?

– W hallu, w pokoju panny Stelli. Zdaje się, że i w łazience.

– Oczywiście był wpuszczony przez moją córkę?

– Na pewno. Inaczej nie przepuściłaby go straż. Prezydent spojrzał badawczo na zausznika.

– Nie kłamiesz?

– Jak kocham Boga, ekscelencję i duszę własną. Summerson sięgnął do kieszeni.

– No, to masz tu piętnaście doliodów. Nie dziw się, następnym razem dam ci jeszcze więcej. Chcę, żebyś się dorobił. Tylko pilnuj mieszkania. W dzień i w nocy! Pilnuj, pilnuj i jeszcze raz pilnuj.

Odprawiwszy lokaja prezydent wezwał telefonicznie córkę. Wkrótce Stella zjawiła się w gabinecie. Usiedli naprzeciw siebie. Gdy surowo i przenikliwie na nią spojrzał, spuściła niepewnie oczy.

– Powiem ci bez ogródek, choć sprawia mi to przykrość – rozpoczął. – Jestem oburzony twoim zachowaniem. Może ono przysporzyć mi nieprzyjemności lub nawet niebezpieczeństw. Zastanów się nad tym.

Stella przycisnęła ręce do kolan, by ojciec nie zauważył, że drżą.

– Nie rozumiem – odparła niezręcznie, siląc się na spokój.

– Przyjmujesz mężczyzn pod moim dachem. Nie życzę sobie tego. Jeśli dawniej pobłażałem, zmieniłem zdanie.

Odetchnęła z ulgą.

– Ależ… Nie denerwuj się – odrzekła już niemal spokojnie. – Wyglądasz na przepracowanego. Pewnie znów późno poszedłeś spać. Masz tyle kłopotów, a jeszcze dodajesz sobie zmartwień. To zaszkodzi twemu zdrowiu.

– Jestem twardy jak almeralit i nic nie zaszkodzi memu zdrowiu – wyrecytował z kaznodziejskim patosem. – To ja mogę komuś zaszkodzić.

Było to jego ulubioną formą argumentowania w stosunku do ludzi słabych.

– Czyżbyś chciał zaszkodzić twojej córce? – wpadła w płaczliwy ton.

– Ależ skąd! – zaprzeczył pośpiesznie. – Ciebie jedną mam w Celestii. Obok racji stanu świata, którym kieruję i za który Pan Kosmosu uczynił mnie odpowiedzialnym, twoje szczęście stawiam na pierwszym planie. Stary jestem, niedługo przyjdzie mi odlecieć na Juvente, przed oblicze Boga. A największą troską i nadzieją, jaką tu zostawiam, jesteś przecież ty.

Wstał z fotela i pocałował ją w czoło.

Stelli zrobiło się trochę żal ojca. Może i naprawdę ją kocha, choć po swojemu? Przypomniała sobie jednak, iż nie wolno jej ufać pozorom.

Zresztą już następne zdanie wypowiedziane przez Summersona odsłoniło brutalnie, co kryje się pod pozorną ojcowską czułością. Wykorzystując zmieszanie córki prezydent postanowił ją zaskoczyć.

– Kto był u ciebie w nocy? Mów prawdę, bo ja i tak wiem.

Stella zbladła, przez chwilę zastanawiała się, co odrzec, wreszcie siląc się na zupełną obojętność odrzekła:

– Ponieważ ojciec wie, nie muszę wyjaśniać. Zamilkła patrząc tępo w ścianę. Summerson przymrużył oczy.

– Widzisz, Stello… – zaczął powoli. – Zawsze byłem pobłażliwy dla ciebie. Spełniałem wiele twych zachcianek. W moim postępowaniu w stosunku do ciebie kieruję się ogromną wyrozumiałością. Zauważyłaś to chyba?

Chciała uciec, ale jeśli pójdzie za nią? A nuż tknięty jakimś przeczuciem zajrzałby do jej pokoju? Nie odpowiadając na pytanie rzuciła płaczliwie:

– Niech ojciec zostawi mnie w spokoju. Dzwonek telefonu przerwał rozmowę. Sekretarz zawiadamiał Summersona, że Godston czeka w hallu. Prezydent energicznie poderwał się z fotela.

– No, możesz już iść – zwrócił się do córki. – Proszę cię tylko, żeby się to nie powtórzyło.

– Dobre wiadomości – rzucił od progu Godston. – Metody wuja dają pożądane rezultaty.

– No? – zainteresował się Summerson. – Tylko nic nie koloryzuj. Czy już wiesz, kto dowodzi spiskiem?

Godston stropił się.

– Jeszcze nie, ale i tego się dowiem.

– No to śpiesz się. Czas jest drogi. Mów, po coś przyszedł.

– Chciałbym usłyszeć w pewnej sprawie twoje zdanie. Patrz, co znaleźliśmy.

Godston wyjął z kieszeni mały, złoty pierścionek z brylancikami w kształcie litery „S” i pokazał go prezydentowi. Summerson ożywił się.

– U kogo to było?

– U Malleta. Stary technik ze Sialu. Przebiegły typ. Jeden z najbardziej podejrzanych.

– Co mówił o tym pierścionku?

– Że znalazł go w windzie. Pytałem go też, czy wie, że jest to własność prezydenta. Oczywiście zaprzeczył.

– Może to i prawda. To pierścionek mojej córki, który ofiarowałem jej, gdy skończyła 16 lat. Chyba jednak ukradł.

Godston podał Summersonowi pierścionek, który prezydent włożył sobie na mały palec.

– Możesz już iść. Czekam na wiadomości. Po chwili jednak zawrócił Godstona:

– Czy znaleziono trupy wczorajszych zbiegów?

– Nie. Ale oni na pewno nie żyją. Najprawdopodobniej zginęli gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Nie widzieli żadnej możliwości ratunku, a wewnątrz ich nie znaleziono. Więc chyba…

– A śluza obsadzona w dalszym ciągu?

– Nie. Rankiem kazałeś skoncentrować większe siły policji w pobliżu dyrekcji Agro, więc wycofa…

Chciał powiedzieć „wycofałem ich”, ale zauważywszy, że policzki Summersona zsiniały z wrażenia, poprawił się szybko na „wycofano”.

– Kto wycofał? – syknął prezydent.

– Jack Winter – wymienił nazwisko podwładnego pełniącego w tym czasie dyżur.

– Stopień?

– Starszy inspektor.

– Zdegradować do zwykłego agenta.

– Rozkaz.

– O specjalnych zarządzeniach pamiętasz?

– Tak.

– Teraz słuchaj uważnie. Około godziny dwudziestej pierwszej, gdy niewolnicy wrócą z pracy do domów, każ zamknąć przejścia między 2 a 3 poziomem i izolować dzielnicę A od dzielnicy B. Trzeba czarnych dobrze trzymać w garści. Ponadto należy wzmocnić patrole w uboższych dzielnicach i obsadzić wszystkie ważniejsze punkty. Podejrzanych rewidować, a w razie jakichkolwiek poszlak – zamykać, choćby to byli nawet kupcy. Swobodę poruszania się mają tylko członkowie wielkich rodów i to związanych ze Sialem. Mellona i Morgana miejcie stale na oku. Urzędnikom będziesz wydawał specjalne przepustki za moją akceptacją. Wprowadzani stan wyjątkowy. Nie wiesz, co to znaczy? – spojrzał z wyższością na siostrzeńca. – To bardzo dobra rzecz. Nie będziesz narzekał na brak roboty, no i ubocznych dochodów. Tylko uprzedzam cię: o ile ktoś z czwórki zbiegów pojawi się w Celestii, możesz się razem ze swoim Winterem powiesić. A jakie panują nastroje? – zmienił nagle temat. – Czy w miejscach bardziej uczęszczanych ludzie opowiadają sobie jakie bajdy?

– Ach! – Godston machnął ręką. – Żeby jeszcze tym się przejmować, to człowiek całkiem by zgłupiał.

Prezydent, dopatrując się w tych słowach zlekceważenia swojego pytania, zmarszczył brwi i warknął:

– Mów! Godston zawahał się.

– Uważałem, że to nie takie ważne, bo…

– Mniejsza z tym, co uważałeś. Mów!

– Gadają, że siły piekielne wmieszały się do ludzkich spraw i zaczęły występować czynnie. Opowiadają, że te nieczyste siły czy diabły stają w obronie ludzi biednych i wydziedziczonych przez los. Dlatego nastrój motłochu jest… jak by to powiedzieć… przychylny dla nich.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю