Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 28 (всего у книги 29 страниц)
– Jako twoja żona! – wypaliła Stella, patrząc mu w oczy wzrokiem pełnym oczekiwania. Odpowiedź taka zupełnie zaskoczyła Wiktora. Chociaż w ostatnim czasie wyczuwał, iż
Stella darzy go czymś więcej niż uczuciem przyjaźni, lecz nie spodziewał się, by sprawy zaszły aż tak daleko. Przecież to absurd! Skąd zrodziła się w tej dziewczynie taka niedorzeczna myśl?
Odruchowo porównał Stellę z Ritą. Jakiż kontrast umysłowy, nie mówiąc już o tym, że „piękna Stella” uznana byłaby na Ziemi co najwyżej za „efektowną”.
Rita… Czuł, że każdy dzień wspólnej drogi do Alfa Centauri zbliża go coraz bardziej do dziewczyny, którą poznał dopiero w dniu odlotu Astrobolidu. Na rozmowę z Ritą o małżeństwie było jeszcze za wcześnie, ale nie wątpił, że jest to zupełnie możliwe.
Ilekroć rozmawiał ze Stellą, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ma przed sobą istotę o łącznych cechach dziecka i lalki. Dziecięcy sposób ujmowania życia, wąskość horyzontu myślowego, prymitywność odruchów i łatwość ulegania sugestiom – a jednocześnie nieustanna poza, zapatrzenie w siebie, skłonność do gry na efekt.
Ostatnie zdanie Stelli było jeszcze jednym potwierdzeniem tych obserwacji.
Nie chcąc sprawić dziewczynie przykrości powstrzymywał się od śmiechu, jaki budziła w nim paradoksalna propozycja.
Dłuższą chwilę ciszy przerwał znów głos Stelli:
– A widzisz, że ja także potrafię mówić bez osłonek to, co myślę i czuję. Nie będziemy sobie nigdy kłamali. Nigdy!
– Niestety – odrzekł Sokolski. – Wybacz i nie gniewaj się. Ja się z tobą nie mogę ożenić!
– Ale dlaczego?! – zawołała Stella nie dając za wygraną. – Pewnie powiesz, że twoi przyjaciele zabroniliby ci takiego związku. Gdybyś czuł w sobie śmiałość podjęcia walki o mnie, to…
Zabrakło jej słów.
– To co? – uśmiechnął się odzyskując całkowicie panowanie nad sobą po krótkotrwałym zakłopotaniu. – Dlaczegóż przyjaciele mieliby wzbraniać mi małżeństwa z tobą? Wprost przeciwnie: bawiliby się pysznie na naszym weselu.
Powieki Stelli raz po raz mrugały nerwowo.
– A więc? Teraz w ogóle nie rozumiem…
– Czy wyobrażasz sobie – zapytał Wiktor spokojnie – że marzeniem każdego bez wyjątku mężczyzny jest małżeństwo z tobą?
– Chyba tak – potwierdziła skwapliwie, z rozbrajającą szczerością. – A w każdym razie marzeniem każdego, kto urodził się w Celestii – sprostowała po krótkim namyśle. – Powiedz mi, Wik – ciągnęła – czy w twojej ojczyźnie żyją kobiety piękniejsze ode mnie?
Sokolski przyjrzał się jej bacznie. Jak pełna świeżości i wdzięku byłaby ta twarz, gdyby usunąć z niej całą tę maskę.
– Widzisz, Stello, na Ziemi kobiety są nie tylko ładne, ale umieją mądrze ocenić samą istotę piękna. Pokażę ci pewną fotografię.
To mówiąc wyjął z kieszonki w bluzie niewielkie trójwymiarowe zdjęcie kobiety o młodzieńczo gładkiej cerze, dużych, ciemnoniebieskich oczach i regularnych rysach twarzy okolonej złocistymi puklami falistych, przystrzyżonych włosów.
Stella zaniepokoiła się. Czyżby to była miłość Wiktora? Ale pomyślała, że nawet jeśli tak jest, ta kobieta nie stanowi bezpośredniego niebezpieczeństwa dla niej. Była pewna, że nie ma jej w Astrobolidzie. A więc Wiktor musiał ją zostawić na Ziemi. „Do zobaczenia za trzysta lat!” – zaśmiał się w niej wewnętrzny głos zazdrości.
– Już chyba nigdy nie zobaczę jej 1 bliska… – rzucił Sokolski cicho, raczej do siebie.
– Czy bardzo kochasz tę kobietę? – zapytała Stella szybko i oschle. Wiktor wyczuł w tonie jej głosu odcień szyderstwa, które uderzyło go niemile.
– O tak! Bardzo – wyznał uśmiechając się serdecznie, jak gdyby chciał ten uśmiech posłać daleko, poza dwadzieścia pięć dni biegu światła w mroźnej i ciemnej pustce, i ukazać tym wesołym oczom, w których zamieszkał blask słońca.
– Kim ona jest? – Stella chciała wiedzieć wszystko o tej kobiecie, którą zdążyła znienawidzić za to, że jest równie młoda jak ona i chyba tak samo piękna. O kobiecie, którą Wiktor kocha…
– To moja matka – odparł z prostotą.
– Matka? Stella zupełnie się tego nie spodziewała. Teraz, gdy pierzchła zazdrość o rywalkę, postanowiła zjednać sobie Sokolskiego jakimś cieplejszym odezwaniem się, wyrażeniem zainteresowania jego sprawami.
– Twoja matka była kiedyś rzeczywiście bardzo ładna – powiedziała kurtuazyjnie, choć wyobrażała sobie ją jako na wpół łysą, przygarbioną staruszkę z szyją zniekształconą pękatym wolem. Kobiety w Celestii więdły bowiem bardzo wcześnie.
Wiktor roześmiał się.
– Ależ to zdjęcie sprzed niespełna miesiąca!
– Ja… już nic nie rozumiem – wyjąkała Stella z ogromnym zdziwieniem. Drzwi rozsunęły się gwałtownie. Do pokoju wszedł Horsedealer.
– No, mam cię wreszcie! – rzucił od progu. – Gdzie ty się podziewasz? Muszę się z tobą naradzić w pewnej bardzo istotnej… – urwał zauważywszy Stellę.
– Proszę cię, siadaj – zawołał z uśmiechem Sokolski.
– Nie będę wam przeszkadzał – odrzekł pośpiesznie filozof. – Zajdź do mnie później.
– Oczywiście, wpadnę do ciebie – odrzekł Wiktor. Spostrzegł, że w oczach Stelli maluje się niepokój i nie chciał, aby rozpoczęta rozmowa o tak ważnym dla dziewczyny znaczeniu zawisła w próżni.
Horsedealer już miał wychodzić, lecz zauważył leżącą na stoliku fotografię.
– Kto to? – zaciekawił się.
– To matka Wika – pośpieszyła z odpowiedzią Stella w obawie, aby wizyta nie przedłużała się.
– Właśnie, Stella nie może się nadziwić, że wygląda tak młodo – dorzucił z uśmiechem Wiktor.
– Więc ona teraz tak wygląda? – zdziwił się Horsedealer.
– Po prostu sfotografowałem ją podczas telewizyjnego spotkania. W ten sposób widujemy się bardzo często. Oczywiście nie ma mowy o zwykłej rozmowie, bo dzieli nas ponad dwadzieścia pięć dni biegu światła.
– Ale twoja matka wygląda tu najwyżej na dwadzieścia lat! – przerwała Stella. – Więc to teraz…
– Tak wyglądała 27 dni temu – uściślił Sokolski. – Pięćdziesiąt sześć lat to dla kobiety pełnia rozkwitu! Na przykład zawieranie małżeństwa przez kobietę osiemdziesięcioletnią jest na Ziemi zjawiskiem, które nikogo nie dziwi.
Stella osłupiała.
– To brzmi jak bajka. Nigdy nie widziałam nikogo, kto by dożył tak sędziwego wieku. A gdyby nawet, to byłby bezzębnym, głuchym czy ślepym cieniem człowieka. A poza tym nie rozumiem sensu tego, aby wychodzić za mąż mając osiemdziesiąt lat. Przecież kobieta wstępując w związek małżeński chce się mężowi podobać, swoim urokiem przywiązać go do siebie, mieć dzieci i jeszcze móc je wychować. Do tego wszystkiego jest przecież konieczna choćby względna młodość.
– Tak. Masz rację. Ale, jak wiesz, nasza wiedza medyczna, w porównaniu z okresem, kiedy wasi przodkowie odlecieli na Celestię, przedłużyła przeciętną długość wieku człowieka dwukrotnie. A co najważniejsze – jesteśmy na drodze do tego, aby prawie utożsamiać pojęcie życia z pojęciem młodości. Już obecnie udało się usunąć szereg charakterystycznych symptomów starości. Człowiek stupięćdziesięcioletni dysponuje mniej więcej takim samym zasobem sił fizycznych i bystrością władz umysłowych, jak pięć wieków temu człowiek pięćdziesięcioletni. Może już niezadługo określenie „starzec” zatraci zupełnie dawne cechy słabości i niedołęstwa.
– W takim razie wytłumacz mi jedną rzecz – zagadnęła Stella, którą coraz bardziej pasjonowało opowiadanie Sokolskiego. – Jeżeli, jak mówisz, ludzie na Ziemi prawie się nie starzeją, to dlaczego taki stupięćdziesięcioletni „młodzieniec” ma umierać?
– Widzisz, walka nauki o przedłużenie życia jest to najtrudniejszy z problemów, jaki uczeni mają do rozwiązania. Proces starzenia się organizmu jest czymś tak niesłychanie skomplikowanym, że samo wyliczenie wchodzących tu w grę czynników zajęłoby sporo czasu. Upraszczając można by go wytłumaczyć w ten sposób, że chociaż prawic wszystkie komórki w naszym ciele podlegają regeneracji, jednak w miarę upływu lat i gromadzenia się pewnych substancji w organizmie, proces odradzania się komórek poczyna coraz bardziej nie nadążać za procesem ich zaniku, rozpadu czy zwapnienia. Wreszcie przychodzi chwila, gdy proces obumierania komórek tak bardzo przewyższa proces regeneracji w niektórych ważnych dla życia organach, że może dojść do katastrofalnych zaburzeń, które z kolei powodują nieodwracalne już zmiany w innych.ważnych organach. Gdy zmian tych jest zbyt wiele, tak iż nawet bardzo precyzyjne automaty lecznicze nie potrafią wszystkich opanować – następuje śmierć. Jest to jednak raczej, jeśli można tak powiedzieć, starzenie się wewnętrzne. Cechy starcze występują właściwie dopiero w ostatnich latach życia i są zapowiedzią bliskiej śmierci. Walka o przedłużenie życia zmierza obecnie przede wszystkim do opanowania procesu odmładzania całego organizmu, do przyśpieszenia regeneracji wszystkich komórek i skutecznego, szybkiego usuwania szkodliwych substancji. Zadzwonił telefon. Wiktor podniósł słuchawkę.
– Tak. Prezydent Horsedealer jest tutaj… Tak. Zaraz mu powiem. Sokolski odłożył słuchawkę i zwrócił się do filozofa:
– Will! Mallet chce ci coś ważnego zakomunikować. Czeka w twoim gabinecie. Filozof podniósł się szybko z fotela.
– No, to muszę już iść. Szkoda! To, co mówisz, ogromnie mnie interesuje. Chciałbym koniecznie porozmawiać na ten temat z tobą szerzej. Nie zapomnij wpaść do mnie i to jak najprędzej!
Gdy Horsedealer wyszedł, Sokolski przez chwilę patrzył w zamyśleniu na Stellę, wreszcie rozpoczął wolno:
– Odbiegliśmy daleko od twego pytania, czy na Ziemi żyją kobiety piękniejsze od ciebie. Odpowiedź na to pytanie będzie zależna od tego, czy zapytany wychował się na Ziemi, czy w Celestii. Każda epoka tworzy ideał piękna odpowiadający wyłącznie jej samej. Nie ma jakichś nieziemskich, absolutnych kryteriów piękna. Dam tu przykład nieco absurdalny: jeśli na Ziemi ludzie rodziliby się bez nosów, a na Celestii z nosami, to czy ktokolwiek z Celestian uznałby za pięknego takiego człowieka z Ziemi? I przeciwnie, gdybyśmy my, Ziemianie, przyzwyczaili się do ludzi beznosych, dziwaczną i brzydką wydawałaby się nam twarz najpiękniejszej Celestianki. Jak już z pewnością zauważyłaś, wygląd przeciętnej kobiety z Celestii różni się znacznie od wyglądu Rity czy Suzy.
– Tak, one nie są może brzydkie, ale chyba przyznasz, że niezgrabne. Jakieś… Jakby męskie. Za to mężczyźni…
– Na Ziemi uchodzą one i za ładne, i za zgrabne…
– Więc pewno ja ci się nie podobam? – zapytała zaczepnie.
– Widzisz… Sam wygląd zewnętrzny nie decyduje jeszcze o tym, że ktoś się może podobać lub nie podobać.
– Więc ja…
– Pozwól mi skończyć – przerwał jej łagodnie. – Ogromne znaczenie mają tu również wspólne dążenia, zainteresowania, zbliżony poziom wiedzy i sposób patrzenia na świat… Nie wiem, czy mnie zrozumiałaś?
– Zrozumiałam – odpowiedziała cicho Stella i w oczach jej zaszkliły się łzy. Zapanowało kłopotliwe milczenie.
Dziewczyna podniosła się z fotela ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Czuła, że za chwilę wybuchnie płaczem.
Sokolski zbliżył się do Stelli i pogładził ją po włosach.
– Szybko zapomnisz o tym. Poznasz Ziemię, poznasz innych ludzi.
– Tak – potwierdziła cicho. – Wiem… – zaczęła przez łzy. – Ale ja o tobie nie zapomnę. Zresztą… ja nie mogę zostać w Celestii! Nie mogę!
– Dlaczego?
– Bo… Bo nie mogę! Naprawdę nie mogę! Zabierzcie mnie z Celestii! Niech Kora mnie uśpi choćby na całe trzysta lat! Lepiej nie widzieć nikogo, byle nie być w Celestii.
– Dlaczego tak znienawidziłaś Celestię? – zdziwił się Wiktor.
– Nie. Nie o to chodzi…
– A o co? – indagował zaciekawiony. Zastanawiało go, czy Stella szuka nowego pretekstu, aby lecieć z nim ku Alfie Centauri, czy też kryje się za tym jakiś głębszy powód.
– Nie. Nie pytaj. Ja… nie mogę ci tego powiedzieć… W oczach dziewczyny pojawił się lęk.
– Czy wciąż jeszcze myślisz o mnie? – chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, czy jego podejrzenia są słuszne.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
– Nie. Ja wiem, że ty nie mógłbyś mnie kochać – w głosie jej dźwięczała szczerość. Nie miał już wątpliwości.
– Powiedz, kogo się obawiasz?
– Kogo? Ja nic nie powiedziałam… Ja nie mówiłam…
– Czego o n i chcą od ciebie? – zapytał Wiktor ostro.
Osłupienie pomieszane ze strachem malowało się na twarzy dziewczyny. Usta jej drgały nerwowo.
– Oni… Oni… Skąd wiesz?… Oni mnie zabiją! Sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.
– Ber?… Tu Wiktor. Chciałeś dzwonić… Słucham… Uszkodzenie?… Poproś Rite, niech poleci i naprawi. A teraz słuchaj! Przyjdź tu natychmiast. Czekam.
Stella opuściła głowę z rezygnacją. Może właśnie tak trzeba. On wie lepiej…
Jim Bradley rzucił wzrokiem na zegarek i zadrżał.
– Godzina piętnasta! Więc to już za dwie godziny… – wyszeptał spoglądając ze zgrozą na długą skrzynkę dostarczoną mu wczoraj przez spiskowców.
Czuł, że braknie mu sił do wykonania potwornego zlecenia, a jednocześnie nie miał dość odwagi, aby twardo przeciwstawić się woli spiskowców. Żeby jeszcze nie ojciec!
George Bradley wcześnie stracił żonę i sam wychowywał swoich synów, ucząc ich patrzeć na świat otwartymi oczyma i cenić wartość tego, co klika rządząca Celestią przywykła nazywać z przekąsem „brakiem realizmu”. Dla nich żył, dla nich pracował. W świetle jego sławy wyrośli na porządnych ludzi, zdobyli fach i pracowali uczciwie, wpatrzeni w przygarbioną przez wiek postać ojca, który dzielił się z nimi każdym swoim sukcesem i cieszył jak dziecko każdą ich radością.
Dla Jima wiadomość o zbrodni popełnionej przez ojca bardzo dawno temu, kiedy jego nie było jeszcze na świecie, stanowiła najcięższe przeżycie, jakiego doświadczył. Początkowo nie wierzył i starał się jak najdłużej podtrzymywać w sobie to przekonanie. Wreszcie pod naciskiem faktów musiał ulec. – A więc to ojciec otruł Rosenthala! Ten ukochany, najbardziej godny szacunku ze wszystkich ludzi ojciec?
Dlaczego on to zrobił? No tak… Summerson kazał… Ale przecież… chyba nie mógł go zmusić? Co by było, gdyby ojciec odmówił?
„Ą co będzie, jeśli ja odmówię?” – odpowiedział sam sobie.
Próbował porównywać te dwie sytuacje, ale wydawało mu się to sztuczne. On chce bronić ojca? Bo ojciec… kiedyś… otruł człowieka. Gdyby nie otruł, jego syn nie tytko rzuciłby ukrytym za ścianą spiskowcom, jak to zrobił na początku: „Nie spowoduję eksplozji!”, lecz sprowadziłby na nich Malleta. A kto wtedy groził ojcu? Naturalnie Summerson. Ale czym? Czym zdołał szantażować tego nieskazitelnego człowieka?
Młody człowiek czuł podświadomie, że jego ojciec mógł dopuścić się nikczemnego czynu tylko pod jakąś okropną, niewyobrażalnie podłą presją. A jednak cień zbrodni padł w jego oczach na uśmiechającą się dobrodusznie twarz ojca. Ile razy spotykał go po tej fatalnej godzinie, czuł gwałtowną chęć zapytania: „Powiedz, jak to było? Powiedz, że to nieprawda”.
Jim pochylił się nad stołem, ukrył twarz w dłoniach.
Nagle uczuł pocałunek na włosach. Jeszcze zanim podniósł głowę, poznał ojca.
Doktor Bradley przypatrywał się synowi przenikliwie. Wyraz oczu Jima, z których wyczytał, że przeżywa on coś bardzo głęboko, zaniepokoił go.
– Jesteś przepracowany… – zaczął z troską. – Zasłużyłeś na chociaż parodniowy wypoczynek. Ja to mogę załatwić z Krukiem.
Jim spojrzał czule na ojca.
– Dziękuję ci. Jesteś dobry, jak zawsze. Wiem, że Kruk by ci nie odmówił. I mnie także lubi. Ale nie! Ja nie chcę wypoczywać.
– Dzielny chłopak z ciebie, moje dziecko – powiedział profesor z rodzicielską dumą. – Ale musisz dbać także o swoje zdrowie.
To mówiąc leciutko ujął dłoń syna w przegubie. Nierówny puls zaniepokoił lekarza.
– Mój chłopcze, ty coś przeżywasz – powiedział łagodnie. – Ojcu możesz wszystko wyznać, będzie ci lżej na sercu. A może rzeczywiście jesteś przepracowany? No, mów.
– Kiedy to nie to! – wyrwało się Jimowi.
– A więc co? – nalegał starzec.
Młody człowiek uczuł gorycz świadomości, że musi ojca okłamać, i to zaraz, za krótką chwilę. I co najgorsze, ojciec niechybnie pozna się na kłam1'wie.
– Nie możesz mi powiedzieć? – zasmucił się George Bradley.
– Niestety, nie – młody konstruktor zdobył się na odwagę, by powiedzieć chociaż taką prawdę.
– Jim… Jim… – powtarzał lekarz tonem wymówki. – Wiesz, jak bardzo cię kocham… A dopiero w tej chwili pierwszy raz naprawdę boję się o ciebie. Bo przecież wiesz, że nigdy nie chciałem ci być przeszkodą w żadnych planach życiowych. Więc teraz drżę, że to coś, czego mi nie chcesz wyjawić, to jakaś hańba. Że po prostu wstydzisz się przede mną. A to też niesłuszne. Znam życie i na własnej skórze poznałem, ile zasadzek stawia ono przed człowiekiem, a takim jak ty w szczególności. Im człowiek jest uczciwszy, z tym większą furią naciera na niego wszelkie paskudztwo. Wiedz, że podłość nienawidzi uczciwości tak samo, jak ty pogardzasz nikczemnymi czynami. Jest to prawo kontrastu.
Umilkł.
Jim oddychał ciężko.
– Wiec powiedz – podjął po chwili ojciec. – Ja cię nie potępię. Tylko doradzę, jak gdybym radził sobie.
Jim spojrzał nerwowo na zegarek.
– Spieszysz się? – zapytał profesor.
– Jeszcze nie. Za półtorej godziny lecę na Celestię II.
– No to mamy czas.
W oczach Jima widniał lęk. Ojciec ujął go mocno za ramiona.
– Co tobie? Nigdy cię nie widziałem w takim stanie. Co robisz za półtorej godziny?
– Za półtorej godziny… Wtedy… uważaj, że twój syn umarł, że go nie masz, żeś go nigdy nie miał… I żyj spokojnie. Ja tego chcę…
Doktor dotknął czoła chłopca. Było rozpalone.
– Masz gorączkę. Zabieram cię do domu i położysz się do łóżka. Jesteś chory
– Nie! To wykluczone! Mam coś bardzo ważnego…
– Przecież majaczyłeś przed chwilą.
– Ależ nie! Tylko… ja cię bardzo kocham i… dlatego nie pytaj o nic!
– Słuchaj, Jim. Rozkazuję ci jako ojciec, abyś mi odpowiedział na pytanie: kto cię szantażuje?
Chłopak zamyślił się.
– A jeśli nawet, to… Co ty zrobisz przeciwko nim?
– Nie obawiaj się! – odparł profesor z błyskiem gniewu w oczach. – Nie obawiaj się! -powtórzył. – Zdepczę! Zniszczę! Zmiażdżę! Zastrzelę jak wściekłego psa! Jego czy ich! To mi obojętne. Sam zastrzelę, potem oddam się w ręce sądu! Ach, Jim, żebyś ty wiedział, jak ja strasznie nienawidzę szantażystów! Powiesz wszystko! Tak trzeba.
– Kiedy… ja musiałbym poruszyć takie sprawy, o których nie powinieneś w ogóle słyszeć.
– Mów, bo ja nie ustąpię – nacierał profesor. Jim odwrócił głowę, by nie patrzeć ojcu w oczy.
– Ty otrułeś Rosenthala? Cisza.
Dopiero po dłuższej chwili George Bradley odezwał się cichym, zmienionym głosem.
– Nie lękaj się patrzeć na mnie. Życie nie oszczędziło mi nawet tego, że ty wiesz… Tak bardzo się bałem tej chwili… Ale trudno. Nie myślę ukrywać. To prawda.
Stał na środku pokoju ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Siwa głowa pochylała się niżej… niżej…
Naraz wyprostował się.
– Tyle lat… Tyle lat… Byłem słaby… Sił nie starczyło… Za cenę ludzkiego życia… Podszedł do syna.
– Czego oni żądali od ciebie? – rzekł twardym, rozkazującym tonem. Jim spojrzał załzawionym wzrokiem na ojca:
– Mam wysadzić Celestię II. Żebyśmy nie mogli wrócić… Mówili… że jeśli nie zrobię tego, co mi każą, to… To wydadzą ciebie! – wyrzucił z determinacją.
Doktor Bradley uniósł wysoko głowę. Z wyrazem zaciętości w oczach powiedział patrząc prosto w twarz syna:
– To nieważne! Nieważne, co oni ci mówili, czym grozili. Żaden Bradley już nie popełni dla nich zbrodni! Chodźmy!
Ujął syna za ramię.
– Chodźmy! – powtórzył. – Dług trzeba spłacić! Choćby późno…
Półtorej godziny później Jim Bradley zjawił się znów w swojej pracowni. Wziął długą paczkę pod pachę i szybkim krokiem ruszył ku windzie.
Ostatni z rodu Greenów
Green spojrzał na zegarek. Dochodziła siedemnasta.
– A więc już za pół godziny włączą…
Począł bębnić palcami po rękojeści elektrytu ukrytego pod bluzą na piersiach. Przed chwilą zapłonął reflektor na płycie startowej Celestii – znak, że Jim wykonał powierzone zadanie.
Green do ostatniej chwili nie był pewny, czy młody Bradley ulegnie. A jednak Jim zdecydował się.
Czekał na tę chwilę od wielu, wielu miesięcy…
– James! Już czas! – powiedział do smukłego pilota pochylonego nad pulpitem kierowniczym. – Włącz autosterowanie i nadaj sygnał wywoławczy. Wszystko powinno odbywać się tak, jak zwykle. Nie wolno wzbudzić ich podejrzeń.
Rakieta zbliżała się wolno do jasno oświetlonej śluzy Astrobolidu.
Greeri patrzył krótką chwilę w światło, potem odwrócił się ku pięciu młodym ludziom oczekującym rozkazów. Byli to rośli, zgrabni, specjalnie dobrani chłopcy, z których najstarszy liczył najwyżej dwadzieścia parę lat.
– Pamiętajcie! – powtarzał Green ostatnie instrukcje. – Wszystko zależy od waszej zimnej krwi. Żadnym ruchem nie wolno zdradzić, jaki jest cel naszej wizyty. Aż do chwili, gdy dam znak, jesteśmy po prostu gośćmi. W czasie „eksmisji” nie wolno dopuścić do żadnych starć, nawet do zamieszania. Broni używamy tylko na postrach. Wszelki przelew krwi byłby nie tylko szkodliwy, ale może również tragiczny w skutkach. James zostaje w rakiecie i po naszym odejściu w głąb statku zawiadomi Lucy Dalton, aby przygotowała się do wprowadzenia rakiety z dziewczętami. Natomiast po „eksmisji” każdy zajmuje wyznaczone stanowisko i odlatujemy z pełną mocą silnika, gdyż każda minuta będzie tu znaczyła bardzo wiele.
Tymczasem rakieta została już pochwycona przez wielkie „łapy” i przesunięta w głąb tunelu zamkniętego polami odpychającymi.
– Ciśnienie? – zapytał Green pilota.
– Już normalne – odparł James patrząc na manometr.
– Otwórz klapę! – rozkazał Green wstając z fotela.
Wyładowano już z rakiety pięć pokaźnych skrzyń, gdy w drzwiach prowadzących do wnętrza statku ukazał się inżynier gospodarczy międzygwiezdnej wyprawy, Renę Petiot.
– Ach, Ike! – zawołał spostrzegłszy byłego wydawcę. – Witamy! Witamy! A cóż to za paki?
– Przywieźliśmy prezenty dla was od naszej Partii Powrotu. Niestety, prezydent Horsedealer nie mógł osobiście przylecieć. Sprawy państwowe…
– Nic o tym nie wiedzieliśmy, że przylatujecie. Za godzinę wraca Andrzej, Kora i pewnie jeszcze inni członkowie naszej załogi.
– Właśnie to ma być dla nich niespodzianka – zaśmiał się Green.
– Prosimy do sali klubowej. Zaraz zawołam Mary, Mei, Ingrid i Zoję.
– Właśnie chcieliśmy pana o to prosić. Pragniemy przekazać prezenty wszystkim obecnym na statku uczestnikom waszej ekspedycji. Również i dzieciom…
Wkrótce wokół skrzyń przewiezionych windą do sali klubowej zgromadzili się mieszkańcy Astrobolidu serdecznie witając gości.
Młodzi ludzie zajęli się otwieraniem skrzyń. Były tam stare, kunsztownie tkane makaty i gobeliny, ozdobne wazy i pięknie rzeźbione puchary, szkatuły i puzderka pełne klejnotów, z których wiele z pewnością było niegdyś własnością legendarnych „60 sprawiedliwych”.
Green zdawał się jednak nie słyszeć słów zachwytu, jakie padały z ust gospodarzy, spoglądając raz po raz na drzwi windy.
– Dlaczego nie przyszła panna Rita? – zwrócił się do Mary. – Czy aż tak bardzo zajęta, że…
– Rity nie ma w Astrobolidzie.
– Nie ma?
Green wyraźnie pobladł.
– Nie ma jej w Astrobolidzie? – powtórzył.
– Poleciała dwie godziny temu na Celestię II usunąć jakieś uszkodzenie w III podstacji sterującej autotypów.
Green spojrzał na Mary jakoś dziwnie.
– Ona tam… teraz? – głos miał tak zmieniony, że wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
– Renę rozmawiał z nią przez radio pół godziny temu. Powiedziała, że rnj jeszcze roboty na blisko dwie godziny – wyjaśniła Mary patrząc ze zdziwieniem na Greena.
Wydawca spojrzał na zegarek.
– Trzeba natychmiast wezwać ją do powrotu! – skoczył gwałtownie ku drzwiom. – Jaki numer wywoławczy?
– Siedem, dwa. Co się stało?
Mary i Renę rzucili się za Greenem, który znając dobrze rozkład wewnętrzny pomieszczeń statku pobiegł wprost do centrali radiowej. Nie odpowiadając na pytania gospodarzy pośpiesznie połączył się z Ritą.
– Wracaj natychmiast! Natychmiast wracaj na Astrobolid! – zawołał bez wstępów, gdy tylko twarz Rity ukazała się na ekranie. – Nie masz ani chwili do stracenia!
– Dlaczego? Co się stało? – Rita zmarszczyła brwi. – Nie pytaj o nic, tylko wracaj!
– Nic z tego nie rozumiem. Mów wyraźniej, o co chodzi?
– Nie wolno ci zostać tam ani minuty: Uniwer PAR jest uszkodzony! W każdej chwili może nastąpić eksplozja!
– Nie mam się czego obawiać. Po pierwsze – w razie awarii następuje automatyczna blokada. Po drugie – znajduję się w odległości dwóch kilometrów od miejsca ewentualnej eksplozji.
– To nie wystarczy! Uciekaj! Natychmiast! Nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa!… Pozostało jeszcze 9 minut do eksplozji! Eksplozji mezoternu!…
Teraz dopiero na twarzy Amerykanki pojawił się przestrach.
– Ja nie mam czym uciekać! Posłałam rakietę na Celestię z wymontowanym granutorpem. Do zespołu remontowego.
Green nie słuchał już ostatnich słów Rity. Jak tylko mógł najszybciej popędził do śluzy. Z okrzykiem: „Włączaj silnik!” – wskoczył do wnętrza rakiety zatrzaskując za sobą drzwi.
Siedzący w fotelu pilota James bez słowa wykonał rozkaz.
Rakieta plunęła snopem rozpalonych gazów do wnętrza tunelu startowego i runęła w przestrzeń.
– Do Celestii II! Prędzej! Włącz pełną moc!… Rakieta zatoczyła wielki luk i pomknęła nabierając gwałtownie prędkości.
Green z napięciem śledził ruchy wskazówki zegarka. Zdawał się nie odczuwać gniotącego pierś przyśpieszenia.
– Prędzej! Prędzej! – powtarzał nerwowo patrząc z przerażeniem, jak zbliża się moment włączenia uniwerproduktora.
Już był zdecydowany sięgnąć do środka ostatecznego – przekreślić wszystko i ostrzec Kruka kierującego zdalnie produkcją aroternowej powłoki, gdy James rozpoczął hamowanie. Po chwili przed rakietą ukazały się rosnące szybko żółte gwiazdy reflektorów, oświetlających przestrzeń budowy nowej Celestii.
Do włączenia uniwerproduktora brakowało zaledwie kilkudziesięciu sekund. Green wiedział, że nie zdąży już ani zawiadomić Kruka, ani tym bardziej zabrać Rity i uciec. Pozostał tylko jeden sposób zapobieżenia katastrofie.
– Widzisz ten rząd przezroczystych rur między tą wielką brunatną kulą a srebrzystym dzwonem uniwera?
– Tak, mistrzu.
– Musisz za wszelką cenę rozbić choć jedną z tych rur. To nie będzie trudne. No, jazda!
– Zrobi się!
Rakieta zatoczyła półkole i uderzyła taranem w najcieńszą rurę. Przezroczyste tworzywo nie wytrzymało ciosu. Obłok rozpylonej substancji wypchniętej ciśnieniem z przerwanej rury, okrył na moment rakietę. Posłuszna pilotowi pędziła ona dalej, pozostawiając za sobą jasną smugę gazów.
Green odetchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo eksplozji zażegnane – każde, nawet drobne uszkodzenie powodowało automatyczną blokadę całego zespołu uniwerproduktora. Tu nie można było się wahać, choć zderzenie mogło skończyć się zagładą rakiety.
– Czy orientujesz się, gdzie może być III podstacja sterująca autotypów?
– Nie wiem, mistrzu.
– Nie szkodzi! Nadaj sygnał wywoławczy „siedem, dwa”. Gdy się zgłosi, kieruj rakietę na nadajnik.
Zapłonęła czerwona lampka i na niewielkim ekranie pojawiła się głowa Rity. Green wstał z fotela i czepiając się klamer dotarł do obiektywu wideofonu.
– Rito! Zaraz będę u ciebie. Będziesz uratowa… – nie dokończył. Obok głowy Rity pojawiła się twarz Jima Bradleya, potem Letta Cornicka.
Gwałtownym ruchem Green wyłączył aparaturę wideofoniczną.
– Wracamy! – rzucił z przekleństwem.
– Dokąd? – zapytał krótko James.
– Dokąd? – powtórzył Green i naraz uświadomił sobie, że właściwie nie ma dokąd wracać. Popatrzył na Jamesa i szybko spuścił oczy, nie mogąc znieść ufnego, niemal dziecięcego spojrzenia młodego pilota,
– Wracamy do Celestii. Do starej Celestii – powiedział z westchnieniem.
– A tamci? A chłopaki? I dziewczęta? – zapytał James z niepokojem.
– Też wrócą do Celestii. No cóż… Nie udało się…
– I co z nami będzie?
– Z wami? Nic. Horsedealer to człowiek dość rozsądny, by wiedział, kogo za co karać… To nie Summerson, nadęty pyszałek, to nie Morgan nie dostrzegający końca swego nosa, to nie różne Kuhny, Davidy, Lochy… Cała ta zgraja durniów myślała, że dla ich panowania będę niszczył Celestię II i zdobywał Astrobolid – zapalał się coraz bardziej. – To właśnie oni zaprzepaścili Celestię. To oni zmienili ludzi w ciemny, głupi tłum, który nie potrafi ani słuchać, ani sam się rządzić.
Naraz odczuł złośliwą radość. Wyobraził sobie, jakie przerażenie musiało ogarnąć współuczestników spisku, gdy zorientowali się, że zostali oszukani i pozostawieni w Celestii. Lecz zadowolenie to trwało krótko.
– Teraz będą mieli wątpliwej wartości pociechę, że Green poniósł klęskę. Nie doczekają się jednak tego, by zasiadł wraz z nimi na ławie oskarżonych.
Trwał dłuższy czas w zamyśleniu. Potem sięgnął do kieszeni i wyjął notes.
– Tak nie wypada odejść – mruknął do siebie i zaczął pisać: Profesorze Horsedealer!
Przykro mi, że nie potrafiłem uszanować zaufania, jakim darzyliście mnie – Pan, Profesorze, i Bernard Kruk. I chociaż daleki jestem od skruchy i bynajmniej nie uważam swych nie spełnionych zamiarów za głupie i szaleńcze – czuję się w obowiązku złożyć niniejsze zeznanie, które pozwoli ocenić we właściwy sposób mój udział w wydarzeniach ostatnich kilku godzin.
Bytem przywódcą i organizatorem spisku, zmierzającego do opanowania statku międzygwiezdnego – Astrobolidu – i do uniemożliwienia zarówno Celestianom, jak i ludziom przybyłym z Ziemi, powrotu na tę planetę.
Jestem w pełni odpowiedzialny za przygotowanie zamachu na Celestię II, jakkolwiek projekt ten nie zrodził się cii mojej głowie i wykonania jego nie uważałem za rzecz konieczną dla realizacji moich własnych planów. Moje własne, ukryte cele całkowicie odbiegały od celów innych przywódców spisku. Chciałem ukraść statek międzygwiezdny dla siebie, aby w układzie planetarnym gwiazd Alfa Centami założyć nowy ludzki świat. Jako zalążek nowego społeczeństwa dobrałem sześciu chłopców i sześć dziewcząt. Mieli stać się nie tylko załogą zdobytego statku… Całkowita odpowiedzialność za udział tych młodych ludzi w spisku spada na mnie. Przyznaję się również do zamiaru porwania siłą jednej s uczestniczek ziemskiej ekspedycji – Rity Croce, którą miałem zamiar uczynić współwładczynią i pierwszą matką nowej ludzkości.
Chciałbym tu dodać, jako „okoliczność łagodzącą”, że plan mój nie zmierzał absolutnie do uniemożliwienia Celestianom powrotu na Ziemię. Nawet zniszczenie Celestii II – co z mojego punktu widzenia byłoby tylko złośliwością wobec pewnych durniów, którzy musieliby ponosić konsekwencje swego głupiego pomysłu – nie przekreśliłoby możliwości waszego powrotu, przy odległości Celestii od Ziemi nie przekraczającej miesiąca biegu światła.
Na tym kończę moje zeznania.
Gdy list ten dotrze do Pana, Profesorze, nie będę już należał do waszego świata. Proszę zarówno Pana, jak przewodniczącą Astrobolidu, byście oszczędzili mi przykrości budzenia mnie do życia, jak również nie wyłączali strefy dezintegracji.