Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 23 (всего у книги 29 страниц)
– Zapnijcie dobrze pasy – przypomniał Dean. – Startujemy!
Ciszę panującą w ciasnej kabinie wypełnił wibrujący w uszach szum. Rakieta drgnęła i wolnym ruchem zsunęła się ze stalowej płyty.
Hałas wzmógł się. Uczuli gwałtowny nawrót wagi ciała – przyśpieszenie wywołane pracą silnika.
Po minucie silnik zgasł. Znowu wróciło wrażenie nieważkości. Maleńki pojazd kosmiczny leciał jednostajnym ruchem.
Roche, w hełmie pilota, pochylony nad pulpitem aparatury nawigacyjnej, manipulował pokrętłami i przyciskami.
– Halo, tu Roche! Tak! Widzę was na ekranie radarowym. W porządku. Tak! Za dwadzieścia minut… Włączycie oświetlenie?
Horsedealer z przejęciem wsłuchiwał się w słowa Deana.
A więc on rozmawia z NIMI! Oni czekają na nas!… ONI… ONI…
Dean umilkł i oparty nieruchomo o poręcz fotela zdawał się na coś wyczekiwać. Minuty wlokły się wolno. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Oto otwierał się przed nimi świat wielkiej przygody, tak wielkiej i niezwykłej, o jakiej nie marzył od pokoleń żaden mieszkaniec Celestii.
Nagle przez przezroczystą kopułę tuż przed siedzeniem pilota zajaśniało na czarnym niebie żółte światło. Roche poruszył się nerwowo w fotelu. – Halo! Tak! Jestem gotów! Włączam!
Silnik obrócił się o 180 stopni i z dyszy rakiety wystrzelił strumień rozżarzonych gazów. Odczuli lekki wstrząs i pojawiło się ciążenie.
Teraz sekundy płynęły szybko. Świecąca kula rosła w oczach, a czterej ludzie zamknięci w małym stateczku jak urzeczeni nie spuszczali z niej wzroku.
– Uwaga! Za kilka minut lądujemy! – oznajmił Roche i spojrzał w oczy filozofa, bo dobrze widział, że tylko oni dwaj myślą to samo…
Horsedealer patrzył prosto w światło, płynące łagodnym blaskiem z wypukłej powierzchni.
– Halo!… Tak! Jestem gotów! – rzucił znów Dean.
Świecący dotąd jednostajnie glob przygasł. Rakieta zatoczyła łuk i zbliżała się wolno tam, gdzie okrągły, jasno oświetlony, podobny do okna otwór świecił zielonkawym guzikiem na tle szarej powierzchni wielkiej kuli.
Astrobolid był coraz bliżej.
Dayid patrzył ze zdumieniem. Naraz zimny dreszcz przebiegł mu po ciele.
– Patrzcie! Widzicie? A co to takiego? – wymamrotał.
– Śluza – rzucił krótko Dean.
– Ależ oni tam się poruszają. W wolnej przestrzeni bez skafandrów? – David był przerażony do najwyższego stopnia. – Przecież tam nie ma drzwi! A więc bez powietrza… Nie. Na to mnie nikt nie nabierze.
– Panie Roche, co to znaczy? – zaniepokoił się Green. Dean patrzył na Davida z uśmiechem.
– Nie ma powodu do obaw. Nic złego nam się nie stanie. Przed odlotem zapoznano mnie z tą techniczną nowością. Działanie śluzy zostało oparte na zupełnie innej zasadzie niż u nas. Nie ma metalowych drzwi. Pomieszczenie, w którym widzicie tych ludzi, jest oddzielone od kosmicznej pustki dwiema niewidzialnymi ścianami. Są to podobno jakieś pola o ogromnej sile, w których zakrzywiają się tory cząstek gazu. Po prostu odbijają się od pola jak od ściany. Jakiego rodzaju jest to pole, tego nie wiem. Fakt, że nie przepuszcza powietrza. Gdy będziemy lądować – najpierw usuną pierwsze pole, pozwalając nam wlecieć do stacji, potem uruchomią je znów, już z tyłu za nami, a zwolnią drugie, wyrównując w ten sposób ciśnienie.
Dayid prawie nie słuchał trzymając się kurczowo poręczy fotela. Stwierdził z przerażeniem, że są już wewnątrz długiej rury biegnącej w osi Astrobolidu.
Odczuli lekki zawrót głowy, potem pchnięcie. To potężne „łapy” pochwyciły rakietę nadając jej ruch obrotowy zgodnie z ruchem wirowym statku. Ciała ich znów stały się ważkie.
Młody mężczyzna podszedł do rakiety i dał znak ręką, że mogą wysiąść.
Dean nacisnął guzik i drzwiczki otwarły się. Wyskoczył zręcznie. Za nim wysunął się David w pozie bohatera pchającego się w paszczę bestii.
Potem opuścił rakietkę Green czujnie rzucając oczami na wszystkie strony.
Ostatni wysiadł Horsedealer. Nie mógł opanować wrażenia, że śni. Stał nieruchomo obok rakiety wpatrując się z przejęciem w twarze dwóch ludzi, którzy wyszli na ich powitanie.
– Pozwólcie tędy – odezwał się niemal kobiecym głosem jeden z gospodarzy. „Czyżby ten człowiek o subtelnych rysach nie był chłopcem, lecz dziewczyną? – zdziwił się w myślach filozof. -Podobny lekki, swobodny strój, podobne uczesanie… Widocznie dlatego nie spostrzegłem różnic…”
– Prosimy bardzo – dziewczyna wskazała ręką przezroczyste drzwi windy. – Prowadź, Igor.
Po chwili wysiedli w przestronnej sali, która na pierwszy rzut oka przypominała główną kaplicę w Celestii.
Jakaś wysoka kobieta szła ku nim.
Dayid spojrzał i zbladł.
„Murzynka!” – pomyślał ze zgrozą.
Zgrabna, o wełnistych włosach i oczach czarnych jak sadza, ukazała w uśmiechu dwa rzędy białych zębów.
„Po co oni napuścili na nas tę Murzynkę? – pomyślał David. – Taki afront! Pewnie każą nam się z nią przywitać…”
– Nasza przewodnicząca Rady, Kora Heto – przedstawił przybyłą Igor. Green łypnął zdziwionymi oczami, ale nie dal nic poznać po sobie.
Spojrzał na Horscdealera i Roche'a uśmiechających się serdecznie do przybyłej, potem na Davida, który stał jak skamieniały patrząc osłupiałym wzrokiem na Korę.
Inny świat
Na ekranie przesuwają się obrazy świata jakże innego i piękniejszego od tego wszystkiego, co w kształt i barwę obleka wyobraźnia Williama Horsedealera. Stary filozof zdaje się śnić jakiś wspaniały, niezwykły sen.
Tętniące życiem miasta-ogrody, skąpane w słońcu i zieleni niebotyczne pałace z zawieszoną nad nimi, przetkaną obłokami czaszą błękitu, bezkres falującego oceanu i potężne masywy skalne, których ogrom przejmuje lękiem – wszystko to wywołuje w nim niezmierne, niewysłowione wzruszenie. Nie dziwi go już nic – ani plastyczność i wielobarwność wizji, ani bogactwo dźwięków i zapachów, które towarzyszą obrazom ukazującym się na ekranie. Odczuwa tylko bezbrzeżną radość, jak w chwili spotkania z kimś drogim, a długo oczekiwanym…
Prawda o Ziemi, tej Ziemi, której obraz – zniekształcany i zohydzany przez klikę rządzącą Celestia – miał być postrachem i ostrzeżeniem dla pokoleń gwiezdnych wędrowców, stanęła przed nim w pełnym blasku.
Horsedealer wierzył tym ludziom, wierzył im całym sercem. Wierzył im niezachwianie. On jeden spośród całej czwórki przybyłych, on, który przez całe życie wszędzie, na każdym kroku odkrywał fałsz i zakłamanie, on, który z nieufności stworzył dla siebie nieprzenikniony pancerz, teraz nie chciał i nie potrafił zdobyć się na krytyczne spojrzenie.
Może przyczyną tego była zadziwiająca zgodność marzeń filozofa z obrazem poznawanego świata? Obrazem – choć niepomiernie bogatszym od najśmielszych przewidywań, jednak odpowiadającym w zasadniczym zarysie temu, czego pragnął i o co walczył? Może kilka tygodni choroby i wytężony wysiłek ostatnich dni stępiły ostrość spojrzenia badacza, a ogrom wrażeń upoił jak narkotyk zmęczony umysł starca? Tak czy inaczej, nie czuł się już tym dawnym sceptykiem i pesymistą.
Obrazy rozpłynęły się we mgłę mlecznej tafli ekranu.
Czterej przybysze z Celestii siedzieli jednak dalej nieruchomo w swych fotelach.
Choć wiedzieli, że nadany z taśm pokaz zakończył się, oczy ich utkwione w pustej plamie ekranu zdawały się wyczekiwać dalszych obrazów.
Dłuższą chwilę panowało milczenie. Pierwszy przerwał je Green wyrzucając z siebie niemal jednym tchem potok słów.
– Wspaniałe! Superfantastyczne! Niesłychane! Bajeczne! – entuzjazmował się wydawca. -To rewelacja, jakiej świat nie widział. Musi pani odprzedać mi kopię tego filmu. Koniecznie! Oczywiście razem z aparaturą, a przynajmniej z jej planami. Niech pani stawia cenę. Płacę gotówką, a nawet jodem. Czystym jodem. No, ile? Ile pani żąda za to cudo?
Kora uśmiechnęła się.
– Po cóż nam wasze pieniądze? Jodu wytwarzamy tyle, ile nam potrzeba. Aparaturę i taśmy otrzymacie darmo. Niech mieszkańcy Celestii poznają prawdę o Ziemi.
Brwi Greena ściągnęły się zdziwieniem.
– Jak to? Za darmo?
– Będzie to dar Astrobolidu dla Celestii. Wydawca zasępił się.
– Dar? Ale dla kogo, konkretnie?
– Dla wszystkich mieszkańców waszego świata.
– Nie rozumiem… Kto go więc otrzyma?
– Przedstawiciele całego waszego społeczeństwa. Jakieś przedstawicielstwo, rada czy rząd…
– No dobrze, ale ja mam wyłączne prawo eksploatacji telewizji i radia w Celestii. Zagwarantowane umową z rządem.
Na twarzy Kory odbiło się zakłopotanie.
– Ostatecznie – wtrącił się do rozmowy Kondratiew – rząd może wam zlecić wyświetlanie na ściśle określonych warunkach.
– No, to w porządku – ucieszył się potentat telewizji. – Już ja się dogadam z Krukiem. Nieprawdaż? – mrugnął znacząco do Roche'a.
– Chwileczkę – przerwał przysłuchujący się dotąd w milczeniu rozmowie David. -Powiedzmy: rząd otrzyma od pani w prezencie tę aparaturę i filmy. Jesteśmy jednak ludźmi interesu. Po co mamy sobie oczy mydlić? Kto stawia – ten i żąda. Nikt nikomu guzika za darmo nie daje, a cóż dopiero takie cudo, jak to nazwał Green. Niech więc pani powie konkretnie, czego żądacie?
– To nieporozumienie – roześmiała się Kora.
– U nas, podobnie jak i na Ziemi, takie pojęcia jak pieniądz, sprzedaż czy zysk przestały już dawno mieć praktyczne znaczenie – wyjaśnił młody mężczyzna o nieco dziwnej dla Celestian, śpiewnej wymowie. – Przeszły po prostu do historii. Dajemy wam aparaturę i taśmy, nie kierując się żadnym własnym interesem. Po prostu: nic w zamian nie chcemy. Tak, jakbyście otrzymali podarunek od kogoś bardzo bliskiego, podarunek bez zobowiązań – usiłował wytłumaczyć przykładem.
David kiwał bez przekonania głową.
– No cóż? Cieszymy się z waszej hojności. Bardzo się cieszymy.
– Tak! Tak! To naprawdę piękne z państwa strony – zahuczał tubalnie Green. – Ale teraz niech pani pozwoli, choć to nie bardzo wypada dopominać się o prezenty, że się o coś zapytam: kiedy otrzymamy aparaturę i filmy? Czy jeszcze w tym miesiącu?
– Trochę wcześniej. Za półtorej godziny – roześmiał się Sokolski.
– Ma pan gotowe na składzie? – ucieszył się Green.
– Nie. Wyszukam tylko odpowiednie plany i przekażę na zespół uniwerproduktorów.
– Uniwerproduktorów? – zaciekawił się Dean. – Co to takiego?
– Są to automaty produkcyjne wytwarzające dowolne urządzenia zgodnie z przekazanymi im planami.
– Jak to dowolne?
– Po prostu zakres ich możliwości produkcyjnych jest niemal nieograniczony. Wykonują one pracę wielu dawniej odrębnych zakładów. Porównując ze strukturą wytwórczości w XX wieku, można by je nazwać miniaturowymi kombinatami. W ten sposób zespół ich może zastąpić w praktyce cały przemysł, oczywiście z tym zastrzeżeniem, że ilościowo zdolność produkcyjna jest niewielka, można powiedzieć – na potrzeby domowe.
Oczy Greena zaiskrzyły się.
– Czy można by zobaczyć te urządzenia?
– Bardzo chętnie oprowadzę was po całym Astrobolidzie.
– Teraz jednak pozwólcie na obiad – powiedziała przewodnicząca podnosząc się z fotela.
– Czy ten obiad też z tego uniwer… pro… duktora? – zaśmiał się niepewnie David.
– Owszem. Częściowo…
– Może powie pani, że zamiast mięsa wieprzowego wkłada pani do cudownej maszyny rulon planów? – dowcipkował Green.
– Tak, w istocie – uśmiechnęła się Kora. – Z tym tylko sprostowaniem, że plany przedkładane uniwerproduktorom niewiele mają wspólnego ze zwykłymi planami kreślonymi na papierze. Są to właściwie instrukcje zapisane w kryształach.
Green słuchał z widocznym przejęciem, notując sobie w pamięci słowa uczonej.
– Właściwie pierwsze udane próby syntezy prostszych białek miał) miejsce już w drugiej połowie XX wieku – ciągnęła dalej Kora. – Metody otrzymywania ich, choć stale doskonalone, były jednak bardzo skomplikowane i kosztowne, tak iż jeszcze w początkach XXII wieku masowa przemysłowa produkcja syntetycznych środków żywnościowych nie opłacała się. Dopiero przewrót w chemii wywołany odkryciem tzw. „granicznych sum pól energetycznych”, upraszczający wszelkie procesy chemiczne, otworzył szerokie perspektywy produkcji syntetycznej żywności. Dziś jesteśmy w stanie wytwarzać masowo niemal dowolne produkty żywnościowe, zarówno w postaci skondensowanych preparatów odżywczych, jak i zwykłych potraw, jakie konsumowali ludzie od tysięcy lat.
Przeszli do obszernej sali pełnej łagodnego światła i zieleni. Kilka stolików z przezroczystej plastycznej masy kryło się w cieniu obsypanych białym kwieciem drzew.
Przewodnicząca rady Astrobolidu poprosiła gości do dużego, okrągłego stołu, wspartego na błyszczącej rurze wystającej z podłogi.
Green nie mógł jeszcze wrócić do równowagi po rewelacjach Kory.
– Nie wiem, czy mógłbym się odzwyczaić od prostego befsztyka – mówił kiwając smętnie głową. – Cóż to za przyjemność – żywić się pigułkami.
– Masz słuszność – przytaknął siadając obok niego Andrzej Krawczyk. – Dlatego też odżywianie preparatami skondensowanymi stosuje się raczej w wyjątkowych okolicznościach. Poza tym nie tylko względy smakowe odstręczają od całkowitego przerzucenia się na pigułki. Odżywianie takie, stosowane przez dłuższy, kilkuletni okres, powoduje pewne nieodwracalne zmiany w uzębieniu i przewodzie pokarmowym, co nie jest zbyt wygodne ani przyjemne. Przejdźmy jednak od teorii do praktyki. No, Renę! Jaki dziś dajesz jadłospis?
Siedzący przy drugim stole inżynier gospodarczy Astrobolidu uśmiechnął się nieco zażenowany.
– Nie wiem, czy gościom naszym będą smakować ziemskie potrawy, choć usiłowałem znaleźć coś zbliżonego do jadłospisu z końca XX w. Guziki: pierwszy, drugi i trzeci – dania mięsno-jarzynowe; czwarty i piąty – zupy ekstraktowe; szósty i siódmy – soki; ósmy – lody; dziewiąty – pieczywo słodkie, i dziesiąty – owoce – wyrzucił z siebie szybko. – Guziki znajdują się pod blatem stołu – dodał.
– Wolniej, Renę! – zawołała Rita. – Wątpię, czy nasi goście będą mogli zapamiętać, co który guzik oznacza. Zresztą, te objaśnienia nic nie mówią o smaku.
– Najlepiej podać wszystko na stół i niech każdy wybiera, co woli – rzekł Andrzej naciskając kilka guzików.
Za chwilę poczęły ukazywać się w okrągłym otworze na środku stołu małe talerzyki z dymiącymi potrawami i szklanki pełne barwnego płynu. Po sali rozszedł się smakowity zapach gorących potraw.
– Bardzo to apetycznie wygląda – szepnął Green do siedzącego obol; Davida – ale nie wiem, czy się tym można najeść.
– Czy w ogóle można jeść, jeśli to wszystko sztuczne?
– Spróbować chyba nie zaszkodzi – odparł wydawca przysuwając do siebie talerzyk, na którym znajdował się jakiś brunatny kawałek przypominający befsztyk, a obok niego żółta i zielona papka.
– No to jedz. Ja poczekam.
Green nabrał na koniec widelca tajemniczej papki i odkrajał kawałeczek rzekomego mięsa. Przez chwilę żuł w skupieniu.
– Niezłe – zawyrokował wreszcie – choć trochę mało słone i jakby słodkie. Widząc, że Green zabiera się energicznie do jedzenia, David zdecydował się pójść w jego ślady.
Zjadłszy swoją porcję Green sięgnął po drugą, podobną. Zauważyła to Kora i uśmiechając się z lekka rzekła:
– Dziwią was z pewnością niewielkie porcje potraw. Jednak ich siła odżywcza ponad ośmiokrotnie przewyższa dawne potrawy pochodzenia roślinnego i zwierzęcego. Tylko płynów wypijamy tę samą ilość, gdyż konieczne to jest dla cyrkulacji wody w organizmie. Za kilka minut poczujecie, jak te potrawy sycą.
– Czy wszystko to, co jemy, jest wytworzone syntetycznie? – zapytał Dean.
– Wszystko z wyjątkiem owoców.
– Czy owoców nie możecie państwo fabrykować sztucznie? – zaciekawił się David.
– Nie byłoby to celowe, wszędzie mamy dość drzew i krzewów. Utrzymują one zasadniczy proces krążenia tlenu i węgla w przyrodzie. Dziś na Ziemi, w okresie syntetycznej produkcji żywności, gdy niepotrzebne już są wielkie pola uprawne, miejsce ich zajęły lasy, gaje i ogrody, pełne owoców i kwiatów.
Dean patrzył z zaciekawieniem w twarz Kory.
– Co to są lasy? – zapytał.
– Jak wam to wytłumaczyć? – zastanawiała się. – To są większe skupiska drzew. Pamiętacie? Widzieliście je na pokazie filmowym. Ale dlaczego nie jesz? – zwróciła się do
Horsedealera siedzącego nieruchomo nad napoczętą porcją „pieczeni”. – Czy ci nie smakuje? Filozof podniósł na Korę wzrok utkwiony dotąd w przezroczystym blacie stołu.
– Dlaczego… oni… uciekli? – wyrzekł wolno, jakby zadając pytanie samemu sobie.
Dayid zakrztusił się przełykanym kęsem. Czerwony, mieniący się na twarzy nie mógł przez chwilę przyjść do siebie, wreszcie zachrypniętym głosem warknął:
– Że też nie masz pan innego tematu… Horsedealer spojrzał na niego zimno.
– Nie. Nie mam. Ja chcę… Ja muszę wiedzieć, dlaczego nasi przodkowie uciekli z Ziemi czterysta lat temu. Przecież po tośmy tu przybyli, aby wreszcie dowiedzieć się prawdy.
Dawid wzruszył ramionami.
– Mówiłem, żeby nie wysyłać tego wariata – syknął w stronę Roche'a.
Deanowi również wydawało się w pierwszej chwili, że wyskok starego filozofa nie jest zbyt fortunny. Jednak oburzył go obelżywy zwrot użyty przez Davida.
– Sądzę, że uwagi pańskie, panie David, są nie na miejscu – powiedział siląc się na spokój. -Profesor Horsedealer jest uczonym i choć nie miał dostępu do archiwum – dążył do poznania przeszłości Celestii drogą własnych, długoletnich badań. Cóż w tym dziwnego, że przykłada tak wielką wagę do sprawy, na którą strawił całe życie? Poza tym nie wiem, czy poznanie swej przeszłości musi koniecznie psuć apetyt? – dodał z ironią. – A zagadnienie to powinno ciekawić nas nie mniej niż profesora Horsedealera. Archiwum zawiera poważne luki, nie mówiąc o tym, że jest jednostronnym spojrzeniem na naszą przeszłość.
Rumieniec gniewu oblał twarz Davida. Opanował się jednak, tym bardziej że w duchu przyznawał Roche'owi rację, iż wystąpienie było nietaktowne. Zresztą z pomocą przyszedł mu Green usiłując zbagatelizować zajście.
– No cóż. Małe nieporozumienie. Nie gniewacie się chyba państwo? Już po wszystkim. Gdyby była brandy Summersona, to moglibyśmy wypić na zgodę. Ale a propos: ciekaw jestem, jakie wódki pija się na Towarzyszu Słońca… chciałem powiedzieć na Ziemi – poprawił się nie wiedząc, czy biblijną nazwą, która w jego umyśle łączyła się ciągle jeszcze z mglistym pojęciem piekła, nie uraził gospodarzy.
– Tu musimy, niestety, was rozczarować – odrzekła ze śmiechem Rita.
– Jak to? Czyżbyście, państwo, nie wiedzieli, co to jest wódka, koniak lub cocktail? – zdziwił się Green.
– Na Ziemi napoje alkoholowe zanikły właściwie w końcu XXII wieku – wyjaśnił Kondratiew. – Można powiedzieć: późno. Przyczyną tego jednak był stosunkowo długi i powolny proces przeobrażeń nawyków, tradycji i zwyczajów, zwłaszcza rodzinnych. Właściwie już od początku XXI wieku nie można mówić o alkoholizmie jako o pladze społecznej. Wraz z powszechnym wzrostem stopy życiowej i poziomu kulturalnego począł zmieniać się dość szybko tryb życia człowieka i stąd nastąpił wyraźny zmierzch picia alkoholu.
Tymczasem do Horsedealera, który pod opieką Rity zabrał się wreszcie do jedzenia, podszedł Andrzej. Krótkie spięcie między filozofem a Davidem, zwłaszcza zaś wzmianka Roche'a o badaniach Horsedealera, zaciekawiły go bardzo.
– Przepraszam, że ci przeszkadzam – rzekł nachylając się nad filozofem – ale sam tego chciałeś. Chodzi mi o to, że twoje pytanie trafia, zdaje się, w sedno tego, co jest źródłem konfliktów nurtujących Celestię. Odpowiedź nie należy jednak do prostych, tym bardziej że nie wiem, w jakim stopniu będziemy mogli się wzajemnie zrozumieć. Czterysta lat rozwoju i przemian dużo znaczy. Chciałbym z tobą porozmawiać szerzej na ten temat po obiedzie.
– Już kończę – zapalił się filozof. Sięgnął pośpiesznie po szklankę z jakimś pomarańczowym płynem i wychylił ją kilkoma łykami. Po chwili wstał od stołu przepraszając Rite, do której natychmiast przysiadł się Green.
Horsedealer i Krawczyk usiedli w miękkich, wygodnych fotelach pod rozłożystym konarem kwitnącej jabłoni.
– Twój młody kolega Roche wspomniał, że długie lata prowadziłeś badania nad przeszłością Celestii – rozpoczął astronom. – Wiem, że prawda o przeszłości była starannie ukrywana przez władców waszego świata. Do jakich wniosków o przeszłości Celestii doszedłeś w wyniku badań?
Na twarzy Horsedealera odbiło się zakłopotanie.
– Wniosków? Właściwie są to tylko mgliste domysły. Po prostu w pewnym momencie począłem zdawać sobie sprawę, że to, co głoszą na ten temat ludzie pokroju Summersona, nie może być prawdą. Że cała nasza rzeczywistość opiera się na jakiejś tragicznej pomyłce – zapalał się coraz bardziej filozof. – Że musi istnieć inny, lepszy świat, wolny od zakłamania, nędzy materialnej i moralnej, wolny od prześladowań, terroru i nienawiści… Nie jestem profesorem, jak mnie niesłusznie tytułuje Roche. Nie potrafię myśleć tylko zimno, analitycznie. Szukałem czegoś, co potwierdziłoby moje domysły, moją wiarę w ten inny świat – mówił nieco chaotycznie. – Po prostu wyobraziłem sobie, nie na podstawie dowodów, bo miałem ich zbyt mało, że właśnie takim innym światem jest Ziemia, wasza Ziemia.
Umilkł. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, tylko od pobliskiego stołu dochodził gwar rozmowy, z której wybijał się tubalny głos Greena, usiłującego zabłysnąć elokwencją wobec Rity.
– Niesłusznie mówisz, że nie jesteś uczonym – rzekł wolno Krawczyk. – Nie ten jest uczonym, kto nosi tytuł profesora, a wiedza jego jest martwa i bezpłodna, ale ten, kto na podstawie swych badań i doświadczeń potrafi poszerzyć wiedzę ludzką o otaczającym świecie. Twój obraz świata, tak bliski prawdziwemu obrazowi, opierał się jednak na jakichś dowodach, choćby najbardziej fragmentarycznych. Powiedz sam…
– Tak, ale…
– Czy istotnie sądzisz, że marzenie to coś… coś przeciwnego nauce? Nieprawda! Nauka to twórczość, a nie ma twórczości bez marzenia. Im bliższe jego są wyniki naszych badań, tym słuszniejsze musiały być jego podstawy, oczywiście ujmując pojęcie marzenia bardzo szeroko. Ale wracając do tematu: doszedłeś więc do wniosku, że ucieczka waszych przodków z Ziemi była błędem?
– Tak! – potwierdził filozof. – I właśnie teraz, gdy poznałem prawdę, nie mogę y żaden sposób wytłumaczyć sobie, aby ktoś mógł dobrowolnie opuścić tamten świat, szukając czegoś, nie wiadomo czego, wśród pustki kosmicznej. Właściwie: szukając własnej śmierci – dorzucił z gorzkim uśmiechem. – Czy pan wie, że Celestia skazana jest na zagładę?
– Wiem. Wasze zasoby niezbędnych do życia substancji ulegają szybkiemu rozproszeniu. Właśnie dlatego dążyliśmy do spotkania z Celestia, aby wam pomóc…
– …dolecieć do Alfa Centauri?
– To już będzie od was zależało. Możecie również wrócić na Ziemię.
– Tak! Na Ziemię! Dość już pokoleń zmarnowało się w Celestii. Trzeba naprawić tę straszliwą pomyłkę sprzed czterech wieków.
– Czy to była pomyłka?
– Co pan przez to rozumie? – zdziwił się filozof.
– Oczywiście, z punktu widzenia obecnej sytuacji waszego społeczeństwa, ucieczkę Celestii można nazwać pomyłką. Jednak w ówczesnych warunkach krok ten zgodny był z interesami ludzi władających Celestią.
– Jak to?
– Weźmy jako przykład Summersona albo nawet tych dwóch, którzy tam siedzą – wskazał ręką w kierunku Davida i Greena. – Gdyby nie groźba zagłady życia w Celestii, zresztą bardzo odległa, cóż im brakowało do szczęścia?
– Sądzi pan, że oni nie chcieliby wrócić na Ziemię?
– Tego nie twierdzę. Dzisiejszy obraz życia na Ziemi jest niewątpliwie bardzo kuszący, inaczej jednak przedstawiała się sytuacja w końcu XX wieku. Był to okres wielkich napięć i kryzysów.
– Kryzysów? To znaczy?…
– Na Ziemi dokonywały się wówczas wielkie zmiany. Nie był to zresztą jakiś gwałtowny przewrót. Po prostu rosła szybko liczba zautomatyzowanych zakładów wytwórczych zatrudniających na przykład zamiast tysiąca ludzi – kilkudziesięciu, a nawet nieraz kilkuosobowe zespoły kierujące i kontrolujące pracę maszyn. Ten szybki rozwój automatyzacji przy ówczesnym systemie gospodarowania i stosunkach społecznych prowadził w prostej linii do katastrofy ekonomicznej. Trzeba było zmienić system, zmienić zasady gospodarowania i podziału wytworzonych dóbr. W ówczesnym świecie widziano dwie drogi wyjścia: jedna polegała na absolutnej, niczym nie ograniczonej władzy niewielkiej grupy ludzi mających w swych rękach wszystko: maszyny i surowce, administrację państwową i policję, radio i telewizję, film, książki i dzienniki.
– Dzienniki… – powtórzył z przejęciem Horsedealer.
– Ludzie ci mówili, że jedyną drogą uniknięcia katastrofy jest podporządkowanie całego świata jednemu kierowniczemu ośrodkowi. Ten kierowniczy ośrodek mieli właśnie tworzyć oni sami. Ta grupa chciała rządzić innymi ludźmi, nie pytając się tych ludzi, czy chcą, aby myślano i decydowano o wszystkim za nich. Usiłowała ona wmówić ludziom, że nie można inaczej uniknąć kryzysu i chaosu, jak wyrzekając się prawa decydowania o swym losie. Głosiła, że stworzy życie pełne szczęścia i dobrobytu dla wszystkich, gdy w rzeczywistości celem jej było panowanie nad światem, umacnianie swej siły i bogactw kosztem innych członków społeczeństwa, których chciano zmienić w nowoczesnych niewolników. Ale grupie tej nie udało się utrwalić swej władzy nawet we własnym kraju. Ziemia to nie Celestią, zamknięta przed całym światem. Nie na długo mogli zapobiec groźbie kryzysu. Coraz więcej ludzi domagało się reform, które zapewniłyby sprawiedliwy podział wytwarzanych dóbr między wszystkich członków społeczeństwa. Domagało się pełnego współuczestnictwa w tworzeniu i organizowaniu dobrobytu, w decydowaniu we wszystkich sprawach własnej ojczyzny.
– Przepraszam – wtrącił Horsedealer – ale użył pan słów, których nie rozumiem. Co to jest kraj, ojczyzna?…
– Ach, prawda. W Celestii pojęcia te straciły sens. Spróbuję jakoś wytłumaczyć. Krótką chwilę zastanawiał się, wreszcie rzekł:
– Nazywacie Celestię światem. Ma ona dzielnice, poziomy… Filozof kiwnął głową.
– Celestią to jakby Ziemia – ciągnął dalej Krawczyk. – Poszczególne zaś poziomy czy dzielnice, gdyby miały własne rządy, prezydentów itd., można by nazwać krajami. Z tym że na Ziemi występują między krajami, choć nie zawsze, również i różnice językowe.
– Przepraszam. Użył pan znów nie znanego mi słowa. Co to znaczy „językowe”?
– Słusznie. Zapomniałem zupełnie o tym, że w Celestii znany jest tylko język angielski.
– Język angielski?
– Tak nazywa się język, którym w tej chwili rozmawiamy. Język – to znaczy zbiór słów, wyrażeń, określeń i zwrotów, za pomocą których porozumiewamy się między sobą. Na Ziemi obok języka angielskiego istnieje wiele innych języków. PQ prostu tę samą myśl można wyrazić za pośrednictwem innych wyrazów, budowanych inaczej w zdania, inaczej odmienianych itd. Rozumiesz mnie?
– Nie bardzo.
– Dam więc przykład. Zdanie: „Ziemię zamieszkuje 40 miliardów ludzi” powiem w moim języku ojczystym. Słuchaj!
Krawczyk powtórzył to samo zdanie po polsku.
– Zrozumiałeś, co powiedziałem? – zapytał.
– Nie – wyszeptał z ogromnym zdziwieniem filozof. – Ale po cóż tyle tych… języków… Porozumienie między ludźmi mówiącymi różnymi językami musi być bardzo trudne.
– Kiedyś tak było. Dziś już nie. Obecnie na Ziemi niemal każdy człowiek zna przynajmniej pięć języków. W tym obowiązkowo specjalny ogólnoświatowy język, stworzony jeszcze w XX wieku.
– Bardzo to ciekawe – zdziwił się Horsedealer. – Muszę i ja nauczyć się tego ogólnoświatowego języka. Jeśli jeszcze zdążę… – powiedział ze smutkiem.
– Dlaczego tak mówisz? Filozof uśmiechnął się blado.
– Stary jestem. Niedługo już, może nawet w tym roku, rozłożą mnie w zakładach Morgana na substancje proste. A żal byłoby teraz umierać – westchnął. – Teraz…
Krawczyk pokręcił przecząco głową.
– Nie myśl, że nie zdaję sobie sprawy ze stanu twego zdrowia – odparł. – Wiele objawów wskazuje na to, że jest on bardzo poważny. Zostaniesz jednak u nas na jakiś czas i zajmą się tobą nasi lekarze. Przypuszczam, że masz przed sobą jeszcze przynajmniej pięćdziesiąt lat życia.
Słowa te wywarły tak silne wrażenie na starcu, że Andrzej przez chwilę obawiał się, iż filozof zemdleje.
– Pięćdziesiąt lat życia? – wyjąkał wreszcie. – Przecież ja już mam pięćdziesiąt siedem lat. Co pan opowiada? To niemożliwe! Nikt w Celestii nie dożył nigdy siedemdziesięciu lat, a pan mówi o stu siedmiu – pokręcił przecząco głową. – Byłoby cudem, gdybym przeżył jeszcze dwadzieścia.
– W Celestii, i to tej dawnej, tak – odparł Krawczyk. – Na Ziemi przeciętny człowiek żyje sto pięćdziesiąt lat.
– To fantastyczne! To wprost nie do uwierzenia. Czy ludzie zawsze na Ziemi żyli tak długo? – zapytał przychodząc wreszcie nieco do siebie.
– Nie. Jeszcze sześć wieków temu przeciętna długość życia wynosiła niewiele ponad trzydzieści lat. W końcu XX wieku średnia ta podwoiła się, w niektórych zaś, bardziej rozwiniętych krajach przekroczyła siedemdziesiąt pięć lat. Przeciętna ta stale się zwiększa.
– Profesorze! Idziemy zwiedzać Astrobolid. Czy pan zostaje?
Horsedealer i Krawczyk nie zauważyli, iż całe towarzystwo wstało już od stołu i teraz wśród ożywionej rozmowy podążyło ku windzie.
– No więc jak, profesorze? – ponowił pytanie Dean.
– Nie wiem… – odrzekł Horsedealer spoglądając pytająco na Krawczyka. – Nie wiem sam.
– Jeśli zostaniesz u nas na kuracji, to jeszcze zdążysz zwiedzić dokładnie nasz statek.
– Nie wiem, czy… – urwał Horsedealer.
– Stan zdrowia profesora wymaga radykalnych zabiegów – dorzucił Krawczyk widząc zdziwienie malujące się na twarzy młodego astronoma.
Propozycja, żeby filozof pozostał w Astrobolidzie, stawiała Roche'a w bardzo niewygodnym położeniu. Przecież przed odlotem Mallet specjalnie przykazał mu, by czuwał nad Horsedealerem i skłaniał do szybkiego powrotu. Rozumiał jednak, że zbrodnią byłoby wymagać od starca wyrzeczenia się kuracji koniecznej dla jego życia.
Stał więc, nie wiedząc zupełnie, co powiedzieć.
– Zastanowię się jeszcze – wybawił go z kłopotu Horsedealer. – Na razie zwiedzajcie statek beze mnie. No, do zobaczenia. A pan idzie także? – zwrócił się do stojącego jeszcze przy stole Sokolskiego.
– Nie. Ja zostaję. Chciałbym porozmawiać z tobą.
– Do zobaczenia – powtórzył Horsedealer patrząc w zamyśleniu na zamykające się drzwi dźwigu. Uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że jego obecność w Celestii jest konieczna. Teraz zwłaszcza, gdy Morgan wyraził zgodę na wejście do rządu… „Czy Kruk nie stanie się powolnym narzędziem Agro i Morgana? – rozmyślał. – Czy wolno mi teraz… właśnie teraz; gdy każdy dzień decyduje o losach mego świata, myśleć wyłącznie o sobie?”
Sokolski widocznie wyczuł, jaką walkę wewnętrzną toczy z sobą filozof, bo rzekł podchodząc do niego:
– Możesz się komunikować z prezydentem przez radio. Zresztą przypuszczam, że leczenie nie potrwa długo. Najdalej za tydzień będziesz mógł wrócić. Sądzę zresztą, że Kruk jest dość rozsądny, aby nie popełnić jakiejś większej pomyłki, i wie, czego chce.