Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 29 страниц)
Już chciał wyrazić swe wątpliwości, gdy gwałtowna zmiana w zachowaniu się filozofa nie pozwoliła mu podjąć dyskusji. Oczy Horsedealera zgasły, a twarz nabrała wyrazu tragicznego smutku i rezygnacji.
– Już trzydzieści trzy lata… – wyszeptał ledwo dosłyszalnie. – Trzydzieści trzy lata… Raptownie wstrząsnął głową, jakby chciał odpędzić złe myśli.
– No cóż – uśmiechnął się blado do Bernarda. – Miewa się czasem takie chwile słabości, gdy wspomnienie tego, co odeszło i nigdy nie wróci, zasłoni na moment człowiekowi świat. Ale to nic, może to i potrzebne, że zbyt dobrze pamiętamy ciemne chwile naszego życia.
– To wtedy zginęła pańska rodzina? – zapytał nieśmiało Kruk przypominając sobie, że ktoś mu p tym już kiedyś mówił.
Horsedealer skinął głową.
– Mieszkaliśmy wówczas na 32 poziomie. Nie był to zbyt luksusowy poziom, ale jeszcze dość zdrowy i tani. O dwa poziomy nad nami znajdowały się zakłady Sialu. W chwili eksplozji moja Betty z małą Shee były w domu, a John bawił się na skwerku niedaleko mieszkania. Wybuch wyłamał klapę starej wyrzutni pojazdów rakietowych, która znajdowała się na 34 poziomie, oraz podłogę i sufit w hali. Poziom 32 i 33 łączyło poza windami wąskie przejście krętymi schodami. Rząd zawsze lubił oszczędzać na środkach bezpieczeństwa. Nie naprawiono uszkodzonych drzwi prowadzących do przejścia: nie zamykały się automatycznie przy spadku ciśnienia. To spowodowało katastrofę. W ciągu kilkudziesięciu sekund uciekło powietrze również z naszego poziomu. Tam gdzie jeszcze były szczelne drzwi, udało się uratować rodziny znajdujące się w mieszkaniach, gdyż natychmiast przystąpiono do akcji, uszczelniając otwory. Niestety, nie tylko John na skwerku, lecz Betty i Shee zginęły również, gdyż drzwi nasze byty nieszczelne. Ta eksplozja nie była przypadkiem, gdyż… – urwał w pół zdania, bo ktoś gwałtownie zapukał do drzwi.
– Wejść! – zawołał Horsedealer.
Drzwi rozsunęły się i stanęła w nich matka Kruka.
– Ber, szukam cię wszędzie i dopiero Johnny powiedział mi, żeś poszedł do pana Horsedealera. Musisz natychmiast jechać do domu. Ktoś czeka na ciebie w sprawie urzędowej. Pewnie dlatego przyszedł, że u Wintera i Kuhna przestali pracować.
Iskra na prochy
Gdy winda zatrzymała się na czwartym poziomie, Bernard odruchowo objął wzrokiem napis nad ostatnią w kierunku krawędzi świata stacją – Tylko dla ludzi – i zastanowiło go, może po raz pierwszy, czy to ma jakikolwiek sens.
Idący obok Kruka agent wymamrotał coś prosto do ucha inspektora Clipsa, który z kolei przerwał tok myśli Bernarda.
– Pójdziemy w prawo.
Doszli do otwartego włazu w podłodze, za którym opadały w dół spiralą słabo oświetlone schody aż na poziom pastwiska. Clips przepuścił naprzód agenta. Szli teraz przy samej ścianie, raz po raz wspierając się rękami na żelaznym ogrodzeniu rozległego okólnika. Stado, złożone z przeszło 1500 rosłych, czarnych kóz – duma i bogactwo Oskara Locha – pasło się na jednolicie zielonym, miękkim kobiercu rajgrasu.
Clips niespokojnie załypał oczami po łące – bał się, że dojarki go zobaczą. A nużby go poznały i uprzedziły naradzających się? Ale Murzynki nie przyszły jeszcze na południowy udój.
Inspektor wyjął klucz i otworzył małe drzwiczki w ścianie. Znaleźli się w jakimś ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Policjant zapalił światło. Prócz krzesła i telefonu nie było tu żadnych sprzętów. Clips położył się na podłodze i dopiero wówczas Kruk zauważył, iż znajdował się tam szereg wizjerów.
– Niech pan spojrzy – inspektor wskazał konstruktorowi miejsce obok siebie i nacisnął jakiś guzik.
– Wtedy będziemy się bronili… – posłyszał Kruk zakończenie czyjegoś monologu. Przez chwilę dobiegały go jeszcze krzyżujące się w powietrzu słowa, po czym zaległa przyczajona, wyczekująca cisza.
Pod nimi znajdowało się duże pomieszczenie służące kilkunastu rodzinom niewolników za stałe miejsce noclegu. Teraz zaś panował tu ścisk do granic możliwości. Kobiety i dzieci cofnęły się ku ścianom robiąc miejsce dyskutującym, którzy siedzieli przeważnie na pryczach ciasno jak cygara w pudełku.
W rogu pomieszczenia, na trybunie skleconej z dwóch prycz nałożonych jedna na drugą, stanął Murzyn, rosły, barczysty, o pomarszczonej jak jabłko na wiosnę twarzy. Smolistoczarnymi, żarzącymi się gniewem oczami obrzucił zgromadzenie, sprężył się w sobie, wyciągnął naprzód dłonie dla powitania czy skupienia uwagi zebranych i dobył głosu.
Wyrazy padały zrazu wolno, w równych odstępach czasu, jak wymierzone kroki, potem pobiegły szybciej. Głos potężniał, chwilami, przy takich określeniach jak „podłość” lub „zbrodnia” przechodził w dudniący łoskot. Ciepłą, serdeczną nutą obejmował „obronę życia”, „wyzwolenie” potem ściszał się do szeptu, by w trójnasób wybuchnąć niepohamowanym ładunkiem mocy. Było w tym coś niedoskonałego artystycznie, a zarazem wstrząsającego wyobraźnią.
– W kilku takich pomieszczeniach trzeba będzie zainstalować możliwie szybko kamery – wyjaśnił Clips. – Dyrektor Godston prosił, aby pan wydelegował zaufanego człowieka.
Kruk nic nie odpowiedział. Pierwszym wrażeniem było zdumienie na widok czegoś, co nosiło wszelkie znamiona akcji zorganizowanej. I to gdzie? – między czarnymi. Nic mógł ukryć ogarniającej go coraz bardziej ciekawości. Kiedy jednak spoglądał na sylwetkę inspektora policji, przyklejoną do podłogi – czuł, jak coś odpycha go od tego miejsca.
„Po co tu przyszedłem? – zadawał sobie pytanie. – Jakaż tu jest moja rola? Czy inna od roli tych dwóch policjantów, łowiących skrzętnie nieprawomyślne słowa tamtych biedaków spod podłogi?”
Uczuł obrzydzenie do siebie samego. Jeszcze tylko tego brakowało, aby kierowa! instalacją policyjnych urządzeń podsłuchowo-obserwacyjnych.
Poruszył się, mając zamiar odejść, ale Clips lewą ręką ujął jego prawicę w przegubie i szepnął mu do ucha:
– Chwileczkę! Małą chwileczkę! Zobaczy pan zaraz, gdzie się podzieli pańscy monterzy. Chyba się nie mylę?…
Kruk spojrzał na trybunę, którą Murzyn dopiero co opuścił, i mimo woli przetarł oczy, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Opustoszałe miejsce zajął… „człowiek”. Skórę miał białą, a co więcej, Kruk znał go dość dobrze. Był to Lett Cornick – monter od Kuhna, pierwszy z tych, którzy odmówili pracy przy budowie miotacza. Ale nie tylko on jeden spośród białych uczestniczył w zebraniu. Sięgając wzrokiem poprzez mrowie głów do przeciwległej ściany Kruk spostrzegł w panującym tam półmroku, że tylko niektóre twarze były czarne. Dopiero teraz pojął, że kojarzenie przez Clipsa zamieszek ze sprawą miotacza nie jest tylko pozbawioną realnych podstaw prowokacją policji.
Miotacz! Słowo to wdarło się złowrogim zgrzytem w życie mieszkańców Celestii. Osłanianie tajemnicą celu przebudowy drażniło i podniecało umysły. Ludzie, którzy do niedawna, snując się ospale wśród hal, warsztatów i korytarzy poddawali się biernie przeklinanemu co dnia losowi – teraz jakby się przebudzili z długiego, męczącego snu.
Fantastyczne plotki krążyły po wszystkich poziomach Celestii. Począwszy od pogłosek o przygotowanej likwidacji niewolników, a skończywszy na pochodzących rzekomo „z najlepszego źródła” informacjach, iż Summerson zamierza dla celów oszczędnościowych wyłączać stałą strefę ochronną Celestii – wszystkie te wieści budziły rosnący niepokój wśród czarnych i białych mieszkańców małego świata. Coraz częściej podnoszące się głosy przeciw przebudowie miotacza przeradzały się w otwarty protest. Nie było tu istotne, kto i w jakim celu podsycał plotkami buntownicze nastroje. Sprawa miotacza rozdarła cienką powłokę nabrzmiałego od lat wrzodu.
Bernard spojrzał znów na Cornicka. Młody, chudy człowiek o pożółkłej twarzy jak wszyscy tu mówił o miotaczu, wszakże zgoła inaczej. I chociaż, podobnie jak inni, uważał tę niezwykłą przebudowę za groźną dla wszystkich tajemnicę, patrzył na nią z szerszej perspektywy i użyczał zebranym tego spojrzenia. Swój stosunek do zagadnienia sprecyzował jasno i szczerze. Nie zawężał go tylko do sprawy miotacza. W słowach jego sprawa ta stopiła się w jedną całość z ogromem krzywd znoszonych biernie od lat przez ludzi zepchniętych na dno nędzy i poniżenia. Mówił o białych i Murzynach, jakby ulepieni byli z jeden gliny. Wzywał do jedności.
Kruk czuł, że coś się w nim łamie.
Już miał się podnieść i odejść, gdy nagłe spostrzeżenie przykuło go do miejsca. Na granicy pola widzenia spostrzegł Malleta. John rozłożył dłonie szeroko na obu kolanach, głowę podał nieco naprzód i z badawczym spokojem wpatrywał się w twarz mówcy, który wciąż nie schodził z trybuny. Mallet sprawiał niedwuznaczne wrażenie, że choć trwa w tak skupionym bezruchu, odgrywa na tym zebraniu o wiele ważniejszą rolę niż rola biernego widza.
Czyżby naprawdę Nieugięci znów istnieli i John był jednym z nich? Może znów, jak przed laty, chcą podjąć beznadziejną walkę przeciw władcom Celestii? Dlatego tak zależy Malletowi, aby on – Kruk – sprawdził plany budowy reflektora Green-Bolta. Ale przecież to szaleństwo! Znów tylko poleje się wiele krwi. Czyż istnieje siła, która mogłaby obalić rządy „wielkich rodów”?
Bernarda przeszły dreszcze na myśl, że Mallet może wpaść w ręce policji.
– Czy…czy… macie zamiar ich wszystkich… teraz? – zapytał usiłując ukryć niepokój. Inspektor pokręcił przecząco głową.
– Mamy czas. Nie uciekną…
Nagle posłyszeli lekkie, bardzo ostrożne kroki.
Zbliżył się do nich agent, ten sam, z którym tu przyszli. Clips wręczył mu szpulkę nagranej taśmy magnetofonowej.
– Oddasz to natychmiast do rąk dyrektora Godstona – rozkazał.
– Co tu się dzieje?
Bernard podniósł zdziwiony wzrok na grupkę mężczyzn szamoczącą się pośrodku długiej hali.
– Zabierają ich! – wołał rozpaczliwym głosem Jini Bradley biegnąc ku konstruktorowi.
– Kogo? Kto? – Kruk spojrzał pytająco na swego asystenta.
– Przed chwilą policja aresztowała dwóch fachowców od stopów – wyrzucił z siebie Jim oddychając gwałtownie. – Tych, których dopiero co pan wypożyczył od Frondy'ego.
Rumieniec oblał twarz Kruka.
– To skandal! – zawołał z gniewem. – Co oni sobie w ogóle myślą? Szybkim krokiem podszedł ku przybyłym.
Trzech policjantów przynaglało do wymarszu aresztowanych, którzy gestami i słowami zapewniali o swojej niewinności. Bernard podchodził do nich właśnie w chwili, kiedy rosły drągal w mundurze chwycił za kark Steye'a Browna wrzeszcząc na całe gardło:
– Dosyć tej gadaniny! Obydwaj naprzód i już! Chcemy ich prowadzić jak ludzi, żeby ich palcami po drodze nie wytykano, a świnia jedna z drugą gardłuje, że nie wic, o co chodzi. Dowiecie się w dyrekcji policji. Skoro otrzymaliśmy rozkaz przymknięcia was, to znaczy, że jesteście dobre numery. Szybciej!
Pchnął Browna tak raptownie, że ten przewrócił się uderzając głową o posadzkę.
– Co tu się dzieje? – zawołał Bernard. Policjanci obrzucili go obojętnym spojrzeniem.
– Co ma się dziać – odparł jeden z nich. – Dostaliśmy nakaz aresztowania tych dwóch.
– Nakaz? Od kogo?
– To nie pańska rzecz.
– A właśnie, że moja – zaperzył się konstruktor. Sięgnął do kieszeni i podsuną! pod nos policjantowi plenipotencję prezydenta głoszącą obowiązek udzielania Krukowi wszelkiej pomocy. – Ci ludzie są mi koniecznie potrzebni – wyjaśnił. – Czy to panu wystarczy?
– Dyrektor Godston polecił tych dwóch zaraz doprowadzić na przesłuchanie – zmiękł trochę policjant. – Niech się pan stara u niego, żeby cofnął rozkaz. Nam przecież wszystko jedno.
– Zadzwonię wprost do prezydenta! – obruszył się Bernard. – Tymczasem nie przeszkadzajcie ludziom pracować. Wykonują zamówienie prezydenta Summersona – dodał znacząco i szybko oddalił się w stroni; kantoru.
Pchnął gwałtownie drzwi i stanął zdziwiony.
Obok biurka, na którym leżały rozłożone plany miotacza, siedziała w fotelu… Stella.
Bernard zatrzymał się w progu.
Dziewczyna zerwała się z miejsca i podbiegła do niego.
– Ber!
Kruka ogarnęło radosne podniecenie. Miotacz, policja, aresztowani robotnicy, wszystko odbiegło gdzieś daleko, zagubiło się w niepamięci i pozostało tylko jedno: ona – Stella. Po raz pierwszy mówiła mu po imieniu nic sobie nie robiąc z obecności świadka, którym był siedzący przy drugim biurku nadzorca.
Bernard zapomniał, po co przybył. Wydało mu się, że przyszedł tu właśnie dlatego, aby się spotkać ze Stellą.
I jej również udzielił się nastrój długo oczekiwanej chwili. Chciała się spotkać z Bernardem jak najszybciej. Oto otworzył się przed nią nowy etap życia. Nie potrafiła początkowo uwierzyć, że to prawda i dlatego tu przyszła, aby usłyszeć potwierdzenie z jego ust.
Młodość Stelli, mimo otaczającego ją luksusu, była monotonna i blada. Nie przeżyła ani osobistych triumfów, ani życiowych niepowodzeń, nie wiedziała, co znaczy mocno, uparcie o coś walczyć.
Miała duże powodzenie, związane w znacznym stopniu z pozycją jej ojca. Prócz tego była ładna, chociaż w górnych, a zwłaszcza najwyższych sferach czynnik ten nie miał prawie żadnego znaczenia w sprawie wyboru żony. Bardzo typowym przykładem był jej ojciec.
Gdy Summerson miał trzydzieści lat, powszechnie mówiono w Celestii, że kocha się w pięknej córce Morgana. Prowadzono już targi o posag narzeczonej, gdy stary Handerson zachorował i wewnątrz grupy Sialu rozpoczęła się walka o to, kto obejmie po nim stanowisko prezydenta. W tej sytuacji Edgar Summerson postanowił wykorzystać sprawę małżeństwa dla wzmocnienia swej pozycji.
Układy zostały zerwane. W miesiąc później Edgar Summerson poślubił, jak wtedy mówiono, wytwórnię metali lekkich Harrimana, na dodatek biorąc żonę krępą, trochę kulawą i do tego starszą od swego małżonka o 8 lat. Summersona nie raziło to bynajmniej. Poparcie wpływowej rodziny Harrimana dla kandydatury Edgara na stanowisko prezydenta było zapewnione. Wkrótce też Handerson umarł i Summerson objął urzędowanie. o Mary Morgan szybko zapomniał, a zapytywany w poufalszym gronie, czy nie żałuje niedawnej miłości, odpowiadał, że w lokalach rozrywkowych Greena są przecież ładniejsze dziewczyny. Żona w ogóle się nie liczyła. Zresztą po dwóch latach.umarła.
Po roku Summerson ożenił się po raz drugi z młodszą siostrą Kuhna, która zmarła po czterech latach małżeństwa. Pozostawiła mu córkę, Stellę, i powinowactwo z Kuhnami, którzy przedtem lawirowali między Morganem a grupą Agro. Ta umiejętna polityka sprawiła, że Summerson mógł wzmocnić niezmiernie swą pozycję jednowładcy.
Echa tych dawnych spraw rodzinnych docierały i do Stelli. Nie miała też żadnych złudzeń, że gdy ojciec postanowi wydać ją za mąż, o jej zdanie nawet dla formy nie zapyta, a los jej uzależniony będzie od dojścia czy niedojścia do skutku jakiejś kombinacji politycznej.
Od pewnego czasu na widoku był Jack Handerson, o którym w kołach Sialu mówiło się jako o projektowanym następcy Edgara Summersona. Stella nie kochała go. Wydawał jej się nudny i zarozumiały. Nie pociągał jej też rozwiązły tryb życia otaczającej ją „złotej młodzieży”. Choć atmosfera „wyższych sfer” Celestii wykluczała jakiekolwiek skrupuły moralne, jednak wciągnięta w wir dzikich zabaw i orgii Stella rychło odczuła niesmak i zniechęcenie.
Pasją jej stał się sport. Basen i boisko przedkładała zdecydowanie nad nocne eskapady i przygodne miłostki. Dansingowi championi, wielbiący wdzięki prezydenckiej jedynaczki, pocieszali się, że to tylko chwilowy kaprys, jednakże ta zmiana trybu życia miała głębszy podkład.
Stelli zdawało się dotychczas, że nie kocha nikogo. Z chwilą poznania na basenie Bernarda coś jakby zmieniło się w jej życiu, choć sama sobie z tego sprawy nie zdawała. Niektóre z zawistnych koleżanek twierdziły, że zainteresowania sportowe Stelli wiążą się z wyczynami Kruka na basenie czy ringu.
Było w tym nieco przesady. Stosunki między konstruktorem a córką prezydenta nie przekraczały nigdy granicy sportowego koleżeństwa.
Stella bardzo lubiła Bernarda. Lubiła słuchać opowiadań konstruktora, odpoczywała duchowo, gdy był z nią. Nie wiedziała sama, kiedy uczucie przyjaźni przerodziło się w miłość, choć ukrywaną, jednak coraz potężniej dopominającą się o swe prawa.
Aż nagle… Najniespodziewaniej w świecie ojciec wyraził zgodę na jej małżeństwo z Bernardem, zgodę zagwarantowaną własnym podpisem i wielką pieczęcią prezydencką.
Teraz ogarniał ją niepokój, czy radosna prawda nie rozwieje się jak piękny sen. Dlatego chciała ujrzeć Kruka, usłyszeć od niego samego to, w co wierzyła, a zarazem nie śmiała wierzyć.
– Ber… – powtórzyła cicho. – Jak dobrze, że jesteś… Kruk patrzył w jej oczy bez słowa.
– Ber, dobrze, że jesteś… – wyszeptała. – Dlaczego nie było cię dziś na basenie? A ja byłam, czekałam nawet trochę, myślałam, że wyjątkowo się spóźniasz. Tak nie można, Ber – dodała z figlarnym uśmiechem.
Nadzorca wstał i dyskretnie się wyniósł. Młodzi stali teraz naprzeciw siebie, sami, w ciszy, która mimo dalekich odgłosów pracy maszyn pozwalała im słyszeć tętno własnych serc.
– Nie cieszysz się, że przyszłam? – zapytała dziewczyna, choć radość bijąca z twarzy Bernarda kazała wierzyć, iż chyba nawet na Juvencie nie czułby się lepiej.
Konstruktor ujął dłoń dziewczyny.
– Cieszę się, Stello… – wyszeptał. – Cieszę się, że mogę tak prosto wymawiać twoje imię, patrzeć w twoje oczy bez obawy, że ktoś doniesie o tym prezydentowi, wreszcie… no, cieszę się tym… że kiedyś w życiu…
Zabrakło mu słów. Stał wciąż trzymając w dłoniach jej rękę.
– Tak, tak, Ber… – usłyszał drżący wzruszeniem szept Stelli.
Trzask otwieranych drzwi otrzeźwił zakochanych. Jim Bradley wraz z technikiem stanęli pośrodku kantoru.
Zatrzymali się zdziwieni obecnością córki prezydenta. Młody asystent w zakłopotaniu nie mógł wydobyć z siebie słowa.
– Będziesz jutro na basenie? – spytała Stella Bernarda, niezadowolona i już zdecydowana odejść.
– Będę.
– Pamiętaj – rzuciła od drzwi.
Krukowi wydawało się, że przebudzony został z pięknego snu. Zamyślonym wzrokiem spojrzał na przybyłych.
– Policjanci zabrali tamtych dwóch – powiedział Bradley. – Mówili, że dłużej czekać nie mogą, bo od szefa mieliby co słuchać.
Dopiero teraz Bernard przypomniał sobie, po co tu przyszedł.
– Oni są nam ogromnie potrzebni – wtrącił technik. – Przy takim bałaganie ani za robotę nie można odpowiadać, ani nic… Ja za trzech nie myślę pracować. Czy oni prędko wrócą?
Kruk podszedł do telefonu.
– Dyrekcja policji? Proszę z dyrektorem Godstonem. Halo! Tu mówi Kruk. Pańska policja aresztuje moich pracowników. Jak w tych warunkach mogę wykonać polecenie prezydenta? Musicie zwolnić natychmiast tych dwóch aresztowanych w Sial Celestian… Tak! Koniecznie! To są fachowcy niezbędni przy montażu. Co?
Na twarzy Bernarda odbiło się zakłopotanie.
– Co?… Za działalność przeciw władzy państwowej? Przeciw osobie prezydenta? Tak. Rozumiem… Tylko prezydent… Osobiście zadzwonić? Tak! No, to do widzenia.
Bernard powiesił słuchawkę i zamyślił się głęboko.
– No i co? – zapytał niepewnie Jim Bradley.
Kruk pomilczał jeszcze chwilę, potem machnął ręką, jakby chciał odegnać ponury cień zasnuwający niedawno jeszcze tak żywy i czysty obraz Stelli.
– Muszą zastąpić ich inni.
– Cóż pan powie dobrego?
Pytanie, jakim prezydent powitał swego sekretarza, nie należało do fortunnych. Wystarczyło przyjrzeć się twarzy Williamsa, aby jej wyraz starczył za odpowiedź.
– A co złego?
– Bardzo dużo. Przepraszam, ekscelencjo, ale przebudowa miotacza nie była chyba warta jej konsekwencji.
– Przebieg zebrania niewolników na drugim poziomie jest mi znany. Policja otrzymała zarządzenia porządkowe i spokój będzie rychło przywrócony. Najgorliwszych szczekaczy rozkazałem wychłostać i osadzić w więzieniu rządowym. Prócz tego u Kuhna zatrzymano trzech niepohamowanych plotkarzy.
– Wiem. Ale zakłady Kuhna świecą już pustkami.
– Jak to?
– Po tym właśnie aresztowaniu „szarzy” zaczęli się burzyć. Pewnie byli tacy, którzy innych buntowali. Efekt końcowy – na znak protestu rozeszli się do domów.
Summerson potarł czoło spoconą dłonią.
– I nie koniec na tym. Podobnie zachowali się również ludzie Frondy'ego.
– Czyżby i Murzyni odważyli się?
– Na razie nie. Raczej nie – poprawił się Williams. – Ale po „naukach”, że mogą razem z ludźmi domagać się wspólnych praw, ich postawa zaczyna być zuchwała. Może już w tej chwili… Zresztą, nie chcę być zwiastunem złej wróżby. Moim zadaniem jest informowanie ekscelencji o prawdziwym stanie rzeczy. Tu zaś godziny mają znaczenie.
– Minuty – sprostował prezydent. – Dziękuję panu w imieniu moim i rządu. Tu trzeba działać błyskawicznie. Pozostanie pan, żeby wziąć udział w naradzie. Profesor też pewnie dorzuci coś nowego? – zwrócił się do Schneeberga, który przed chwilą wszedł do gabinetu i siedział w milczeniu czekając swojej kolejki.
– Przypuszczam, że niewiele – odrzekł fizyk. – Z pewnością ekscelencja ma lepsze informacje.
Prezydent skinął głową.
– Zwracam się do panów, jako do moich doradców, oraz jednocześnie jako do uczonych. Wypadki rozwijają się z nieprzyjemną szybkością. Policja jest w akcji, obawiam się wszakże, że to nie wystarczy. Radźcie, skoro jesteście – w głosie prezydenta nie wyczuwało się już zwykłej pewności siebie.
Pierwszy odezwał się Schneeberg.
– Wydaje mi się, że cała sprawa – mam na myśli masowy nastrój zaniepokojenia – jest po prostu wielkim nieporozumieniem.
– Jak pan to rozumie? – przerwał prezydent.
– Proszę o pozwolenie szczerego wypowiedzenia wszystkiego, co myślę. Wtedy mój udział w dyskusji wniesie może coś świeżego.
– Ależ proszę bardzo. Najwyżej uznam jakiś wyrażony przez pana punkt widzenia albo postawiony problem za zbędny czy niewłaściwy. Nic więcej. Proszę mówić bez skrępowania.
– Otóż mnie się wydaje, że w tym wszystkim zawiniło nie przebudowanie miotacza, lecz opublikowanie wiadomego ekscelencji dokumentu. W połączeniu ze złośliwie sformułowanymi komentarzami, które nie wiem zresztą, od kogo wyszły, wywołało to nagły przerost wprost nieograniczonego fantazjowania. Niemały wpływ na ogólne podenerwowanie mają bzdurne proroctwa obłąkańców włóczących się po wszystkich poziomach. Z kolei nastąpiło zaraźliwe wzburzenie umysłów również u zdrowych ludzi i niewolników.
– Bałwan – syknął Summerson. Twarz Schneeberga spąsowiała.
– Przepraszam. Nie miałem nic złego na myśli.
Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na uczonego i naraz roześmiał się.
– To nie było skierowane do pana. Myślałem o Kruku. Ten bałwan sądził, że w ten sposób umocni swą pozycję.
– Wydaje mi się – wtrącił Williams – że niesłusznie ekscelencja posądza Kruka o celowe rozgłoszenie treści tego dokumentu. On twierdzi, iż to zrobili ludzie Greena bez jego wiedzy.
– To nie zmienia w niczym postaci rzeczy – przerwał niecierpliwie prezydent. – Tak czy inaczej musiał komuś wyśpiewać, bo skąd by ten łajdak Green się dowiedział? Profesorze, proszę, niech pan mówi dalej. Czy pan wie coś bliższego o tym fantazjowaniu tłumu?
– Mogę podać przykłady. W zakładach Frondy'ego ktoś rozpuścił pogłoskę, że miotacz posłuży do masowego mordowania Murzynów. Określono ilu, w jakim wieku, mówiono też o rzekomo sporządzonej liście imiennej. Inna wersja tej samej bzdury dodawała, jakoby ofiarą akcji mieli paść również ludzie – starzy, okaleczeni w wypadkach przy pracy, niezdolni do poważniejszego wysiłku. Gadali jeszcze, że sprawność miotacza będzie wypróbowana na wrogach waszej ekscelencji. Są tacy, którzy bezwstydnie sugerują, jakoby dowiedzieli się z najpierwszego źródła o budowaniu obok miotacza wyrzutni do wystrzeliwania ludzi celem unicestwienia ich z chwilą, gdy dostaną się w skróconą strefę dezintegracji. Chociaż to jest obliczone na nieuków, bo przecież rozum dyktuje, że samo wyrzucenie człowieka w pustkę kosmiczną równa się jego zagładzie bez wyrzutni i miotacza. Nie mówiąc już o tym, że rezygnacja z utylizacji zwłok nie ma sensu z punktu widzenia ekonomicznego. Ale ciemny tłum gotów jest podchwycić każdy idiotyzm. Sądzę zresztą, że niektóre plotki są celowo rozpuszczane przez opozycję.
– Myśli pan, że to antyrządowy spisek? Zadzwonił telefon. Prezydent podniósł słuchawkę.
– Co?!! Powściekaliście się?! Wy, pewnie że wy! Co robią strażnicy?!! Porozkładali się do góry brzuchami, czy co?… A, ma się rozumieć! Tak, tak. W tym cała sprawa… Tak, w porządku.
Centralnych warsztatów pilnuje policja… Moja instrukcja – utrzymać pracę i spokój. Wszystkie środki, jakie do tego prowadzą, są dobre. Z terrorem ostrożnie… W stosunku do Murzynów – oczywiście. Ale… Murzyni też przeciwstawiają się twojej władzy? Winszuję! Tego się po tobie nie spodziewałem. Ależ tak, wszyscy jesteście winni. Nie mam więcej czasu. No, porozum się, z kim trzeba. Jeśli masz dzwonić o awanturach, to do policji… Prezydent otarł pot z twarzy.
– Nie do wiary! Nawet Harrimana postawiło na nogi. Wszędzie to samo. Czuję w tym rękę Greena. Ta kanalia gotowa jest doprowadzić do krwawych rozruchów, byle tylko dorwać się do władzy. Ale my się obronimy. Obronimy Celestię, obronimy życie. To jedyne godne życie we wszechświecie. Czy nie mam racji, profesorze Schneeberg?
Dzwonek telefonu wyprzedził uczonego. Prezydent nasrożył się na niewidzialnego wroga w aparacie i dopiero głos Godstona uspokoił go nieco. Dyrektor policji donosił, że trzej aresztowani, Andrew Olster, Bernard Wilier i Steye Brown, przyznali się do winy.
– A więc główni organizatorzy awantur znajdują się pod kluczem?… W dalszym ciągu?… W zakładach?… Gdzie jeszcze?… Oj, czy przywódcy naprawdę są zamknięci?… No słusznie – ty odpowiadasz. Nawet więcsj – głową. Dobrze, że choć to rozumiesz.
Groźba stanowiła raczej swoistą formę wyrażenia niezadowolenia, niż rzeczywiste ostrzeżenie, gdyż Godston był siostrzeńcem prezydenta.
– Jeszcze jedno pilne zadanie. Macie natychmiast zebrać wszystkich wariatów włóczących się swobodnie po całej Celestii. Zamkniesz ich… Gdzie? Gdzie chcesz… Możesz wziąć do pomocy doktora Rotha… Na razie nie… Słyszałem, że dotychczas niezbyt sumiennie wypełniacie polecenie likwidacji czarnych obłąkańców… Teraz szczególnie… Bądź w ścisłym kontakcie ze mną i melduj mi o każdej poważniejszej zmianie.
Powiesił słuchawkę.
– A więc? – spojrzał na Schneeberga. – Może zaczniemy od pytania: czy pan podziela zdanie Williamsa, że chodzi tu o antyrządowy spisek?
– Ująłbym to trochę inaczej – podjął ostrożnie profesor, lecz dalszy bieg wydarzeń przeszkodził mu w wyjaśnieniu, co ma na myśli.
Brzęczek telefonu nie dał o sobie zapomnieć. Prezydent znów sięgnął po słuchawkę. Twarz jego przybrała złowrogi wyraz.
– Natychmiast do mnie! – powiedział ostro, prawie groźnie i rzucił słuchawkę na widełki. W drzwiach stanął Kruk.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale napotykam na trudności nie do pokonania. Ani zapowiedź specjalnych premii, ani groźba zwolnienia z pracy nie odnoszą już skutku. Po wprowadzeniu policji do hal produkcyjnych zaledwie kilku ludzi wróciło po przerwie do pracy. Nie wiem, czy ci, którzy nie wrócili, boją się dalszych aresztowań, czy też przyjmują bezkrytycznie plotki i nie chcą uczestniczyć w budowie rzekomego narzędzia zbrodni.
Summerson patrzył na Kruka podejrzliwie. Na ustach jego pojawił się ironiczny uśmiech.
– A jak pan sądzi: skąd biorą się plotki, owo działanie wielu ludzi na szkodę społeczeństwa?
– Z tajemnicy. Tylko z tajemnicy. Z chwilą, gdy ekscelencja oznajmi jasno i publicznie, czemu służą zmiany w miotaczu, bajki o jego zabójczym przeznaczeniu same upadną. To jest jedyna skuteczna broń. Nie przymus, nie więzienie, nie zamykanie ludziom ust, ale prawda!
Prezydent zdawał się nie słuchać, przerzucając jakieś papiery na biurku. W rzeczywistości pilnie łowił uchem każde słowo, bo może pierwszy raz nie dowierzał swoim umiejętnościom zduszenia narastającej rebelii.
Pragnął również upokorzyć Kruka i naprawić to, co wypominał sobie samemu jako największą w życiu nieopatrzność. Prawie nie patrząc na konstruktora, z przymrużonymi powiekami, zaczął mówić cicho, lecz dobitnie, ważąc każde słowo:
– Prawda, która nie ukrywa zła, może wystąpić bez maski. Ku Celestii zbliża się rój ciał tak szybkich i tak różnych od dotychczas znanych, że miotacze zawiodłyby na pewno. A spotkanie z tymi ciałami wydaje się nieuniknione i gdybyśmy nie byli uzbroili przynajmniej w jeden przebudowany miotacz i to w terminie przeze mnie wyznaczonym, z naszego świata pozostałby martwy czerep. Nic więcej. A pan, konstruktorze Kruk, nie zawahał się wykorzystać grożącego nam śmiertelnego niebezpieczeństwa do egoistycznych celów. Z lekkim sercem opierałeś się podjęciu decyzji i tym chytrym sposobem wymogłeś na mnie tak bajeczne warunki. Dopiero wtedy łaskawie zechciałeś podjąć się roboty, bez której zginęlibyśmy wszyscy. I ty również. Nie dość na tym: dopuściłeś się publicznego rozgłoszenia układu, którego treść, jak specjalnie podkreślałem, nie powinna przedostać się poza ściany tego gabinetu. Stało się więc najgorsze: obłąkany motłoch zaczął myśleć po swojemu. I nie tylko motłoch. Konsekwencje tego ugodziły nie w pana.
Najciężej we mnie, bo ja odpowiadam za wszystko, co w Celestii może się stać. A teraz, teraz, konstruktorze Kruk, oczekuję od pana wyczerpujących wyjaśnień. Może postanowień, może czegoś więcej. Niech pan się nie krępuje obecnością moich doradców. To jest bez znaczenia.
Kruk sam nie wiedział, co sądzić o tym wszystkim. Czuł się zarówno winnym jak niewinnym, tym, którego podstępem podeszli, i tym, który sytuację wyzyskuje do granic możliwości. Zwłaszcza po rozmowie z Horsedealerem nie miał żadnego zaufania do słów prezydenta, zresztą dobrze znał jego i całą sferę rządzącą. Ale też wiedział, że nawet dziś nie może wypowiedzieć Summersonowi posłuszeństwa. Pomyślał, że idąc na ustępstwa zyska więcej.
– Zdaniem ekscelencji najwięcej zła wyrządziło telewizyjne opublikowanie dokumentu. Stało się to nie z mojej winy, ale odpowiedzialność spada na mnie. Chcę to naprawić. Gotów jestem zdementować wiadomość o zawartej umowie. Jednocześnie mogę podać właściwy cel budowy miotacza.
Kruk sięgnął do kieszeni. Zimnym wzrokiem patrzył na prezydenta, gdy wręczał mu papier.
– Niech spokój znów zapanuje w Celestii – dokończył krótko. Summerson na pozór obojętnie schował dokument.
– Dziękuję. Żeby pan nie czuł się skrzywdzony, powiem panu coś zupełnie prywatnie. W tym obywatelskim czynie społeczność nasza zyskała podstawę do dawnej koniecznej równowagi. Pan zaś niczego nie stracił, bo w sprawie mojej córki tylko jej wola ma znaczenie, a serce nie podporządkowuje się dokumentom.
– Czy dostanę brakujących ludzi? – zapytał Kruk chłodno.
– Za ile godzin przewiduje pan montaż ostateczny?