Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 27 (всего у книги 29 страниц)
Również stan zdrowotny mieszkańców Celestii poprawił się znacznie. Przybyli z Astrobolidu lekarze – Summerbrock i Makarowa – nie szczędzili sił w walce z trapiącymi Celestian chorobami. Zanikły zupełnie tak częste w tym małym świecie wypadki obłędu. W tym samym czasie wszyscy lekarze i felczerzy Celestii z Bradleyem na czele szkolili się pod kierunkiem Kory Heto. Podobnie wielu techników i inżynierów przygotowywało się do wielkich zadań – budowy nowoczesnego statku kosmicznego, którego plany opracowywał sztab techniczny Astrobolidu w osobach Sokolskiego, Brabca, Suzy Brown i Kaliny. Jednocześnie rozpoczęto szkolenie specjalnej kadry pracowników technicznych i naukowych, którzy mieli w przyszłości kierować skomplikowanymi urządzeniami nowej Celestii. Jednymi z pierwszych, którzy ukończyli taki kurs zapoznając się szczegółowo z zasadami pilotażu Astrobolidu, byli Horsedealer i Green. Przeważnie jednak kierowano tam ludzi młodych, dwudziestoparoletnich chłopców i dziewczęta.
Wśród tego szybkiego nurtu, życia rósł w siłę i dojrzewał ruch, jakiego jeszcze nie znała Celestia. Jakże słabe i niepozorne były dawne Partie Powrotu w porównaniu z tą potężną organizacją, która skupiała setki ludzi we wspólnym dążeniu do wielkiego celu. Prawda o Ziemi torowała sobie zwycięsko drogę w umysłach pięciu tysięcy mieszkańców „dysku”, odciętego przez cztery wieki od świata.
Pierwsza nadawana specjalnie dla Celestii audycja z Ziemi wzbudziła tak ogromny entuzjazm, że w ciągu kilku dni szeregi Partii Powrotu podwoiły się. Topniały powoli uprzedzenia rasowe, które usiłowali wykorzystać przeciwnicy powrotu na Ziemię. Coraz więcej tych, którzy długo nie mogli przezwyciężyć nieufności i zabobonnego lęku przed ludźmi z Astrobolidu, porzucało Partię Niezależnych opowiadającą się za dalszym lotem do Gwiazdy Dobrej Nadziei.
W wyborach zwyciężyła Partia Powrotu. Trwały intensywne przygotowania do referendum, którego termin przyśpieszono o dwa tygodnie.
W przededniu głosowania, które powinno było zadecydować o tym, czy Celestia ma dalej lecieć do Alfa Centauri, czy też wracać na Ziemię, Horsedealer wygłosił wielką mowę na skwerze Tobiasza Greena, jak oficjalnie nazwano ten dawny skwer Greenów na 26 poziomie. Prawnuk wielkiego przedstawiciela rodu Greenów również dwoił się i troił agitując przez telewizory za powrotem.
Zwolennicy Partii Niezależnych nie próżnowali również, ale nikt z nich już się nie łudził, że referendum przyniesie wielkie zwycięstwo Partii Powrotu.
W radosnym dniu opublikowania wyników głosowania, na uroczystym posiedzeniu rządu Celestii zatwierdzono jednomyślnie plan budowy nowego wielkiego statku kosmicznego. Gdy Bernard Kruk jako minister budowy ogłosił po raz pierwszy oficjalnie, że nowy statek kosmiczny skróci termin powrotu na Ziemię do 20 lat, entuzjazm delegatów i przysłuchujących się przez głośniki i telewizory tłumów przeszedł wszystko, co widziała dotąd Celestia. Ludzie padali sobie w objęcia, całowali się i płakali z radości.
Nikt nie spał tej nocy. Na wszystkich niemal skwerach i placach „almeralitowego dysku” odbywały się tańce i zabawy. Powszechny nastrój radości zatarł wszelkie uprzedzenia i opory: w korowodzie tanecznym mieniły się czarne i białe twarze.
Tego wieczoru odbyła się skromna uroczystość weselna Daisy i Deana. Termin ślubu ustaliła Daisy, która w ten sposób chciała podkreślić nierozerwalność swego szczęścia ze szczęściem całej Celestii. Poza rodzinami nowożeńców na ślubie obecni byli Andrzej, Wiktor, Rita, Bernard i Stella. Stella chciała początkowo wymówić się chorobą, lecz na wiadomość, że na weselu będzie Sokolski, szybko odzyskała zdrowie. Obiecali również wpaść choć na chwilę zajęci sprawami państwowymi Horsedealer, Mallet i Green.
Daisy podczas kilkumiesięcznego pobytu w Astrobolidzie spoważniała i jakby wysubtelniała. Pod wpływem Rity, z którą dawna reporterka – a obecnie początkujący inżynier radiotelewizyjny – zawarła głęboką przyjaźń, nauczyła się wnikliwiej patrzeć na świat.
Atmosfera panująca na Astrobolidzie wpłynęła podobnie również na Deana. Rozwój jego jednak postępował bardzie] jednostronnie. Niepohamowane pragnienie wiedzy przysłoniło mu niemal cały świat. Młody astronom, zwolniony ze stanowiska w rządzie na własną prośbę, oddał się całkowicie studiom pod kierunkiem astrofizyka Engelsterna.
Green zjawił się już na początku uczty weselnej, ofiarowując nowożeńcom piękny gobelin ze swych prywatnych zbiorów.
Po złożeniu życzeń przysiadł się do Rity, którą już od czasów pierwszej wizyty w Astrobolidzie wyraźnie adorował.
– Dlaczego pani nie wstąpiła do rozgłośni, gdy tydzień temu odwiedziła pani Celestię? Było mi bardzo przykro – żalił się z wylewnością.
– Nie obiecywałam. Tyle mamy teraz pracy…
– Praca… praca… Kiedyż wreszcie nadejdą czasy, w których zniknie praca?…
– Nigdy – odrzekła Rita z uśmiechem. – Człowiek bez pracy nie byłby człowiekiem. A zresztą, czy można długo wytrzymać nie pracując? Dla mnie moja praca to wielka przyjemność.
– Zupełnie się z panią zgadzam – podchwycił Green. – Bez pracy życie byłoby nudne, jednostajne, nieciekawe… Jeśli mówiłem, że chciałbym, by nie było pracy, to miałem na myśli nie pracę dla przyjemności, lecz pracę z obowiązku, z konieczności. Zawsze uchodziłem w mojej sferze za człowieka bardzo pracowitego. Pracowałem dużo dla osobistej przyjemności, ale bywało nieraz i tak, że interesy wymagały ode mnie wypełniania pewnych obowiązków wtedy, gdy nie miałem na to najmniejszej ochoty. Taką pracę z przymusu, niegodną naprawdę wolnego człowieka, chciałbym na zawsze wykreślić z życia.
– A czy nie odczuwasz satysfakcji z wykonanej pracy, nawet wówczas, gdy nie sprawiała ci ona przyjemności, jeśli osiągnięty dzięki niej cel ma dla ciebie i innych ludzi odpowiednio dużą wartość?…
– Oczywiście, że wówczas jestem zadowolony z siebie. Ale czy nie jest to też pewnego rodzaju przymus wewnętrzny? Czy nie pragnęła pani nigdy znaleźć się w takiej sytuacji, aby móc robić wyłącznie to, co się pani podoba? Czy nie czuje pani radości, gdy może dowolnie pokierować rakietą? Czy nie chciałaby pani być wielbiona przez wszystkich i czuć, że świat cały posłuszny jest jej woli? – zapalał się coraz bardziej. – Że nie potrzebuje pani liczyć się z niczym i z nikim?…
– Co za dziwaczne pomysły? – żachnęła się Rita. Green stropił się nieco.
– Można czasem dać się ponieść fantazji… Czy pani nigdy nie chciałaby stać się bohaterką z bajki? Choćby na chwilę?…
– Może i chciałabym.. na chwilę – rzuciła w zamyśleniu. – Ale każda bajka miewa jakiś sens…
– Czasami bajkę można przyoblec w realny kształt. Trzeba tylko chcieć… Mocno chcieć… Kto jak kto, ale właśnie pani godna jest takiego szczęścia…
– Nie lubię, jak kto plecie głupstwa.
– Pani to nazywa głupstwem?… Mówię tylko to, co czuję… Można co prawda milczeniem manifestować to, co się czuje, ale to nie w moim stylu – to mówiąc wskazał wzrokiem Stellę siedzącą po przeciwnej stronie stołu, obok Bernarda.
Istotnie, jak to zauważył Green, tego wieczoru Stella była wyraźnie nachmurzona i milcząca. Raz po raz rzucała ukradkiem spojrzenie na Wiktora, który z ożywieniem tłumaczył coś młodej parze.
– Stello… – usłyszała cichy szept Kruka. – Spójrz, jacy oni szczęśliwi.
– Mhm – westchnęła, spuszczając oczy.
– Czy… czy… myślałaś też o tym, że… – urwał w pół zdania.
– O czym?
Spojrzała na niego tak zimno, że uczuł skurcz w okolicach serca. Stelli zrobiło się żal Bernarda, więc chcąc zatrzeć dalszą rozmową nieprzyjemne wrażenie zapytała:
– Długo jeszcze zostaniesz na Astrobolidzie?
– Za tydzień rozpoczynamy wstępne przygotowania do budowy – ożywił się. I jakby nie pamiętając niedawnego zgrzytu dodał: – Będziemy znów razem.
– Nie wiem.
Zapanowało przykre, przejmujące milczenie. Opanował się jednak. – Czy wiesz, że oni chcą pozostać na Astrobolidzie? – zapytał z pozornym spokojem, zmieniając temat.
– Kto?
– Daisy i Dean.
– Jak to: pozostać?
– Dean pragnie polecieć do Alfa Centauri.
Fala krwi oblała twarz Stelli. Kurczowo zacisnęła palce na krawędzi stołu. „Lecieć do Alfa Centauri… W Astrobolidzie… Razem z Sokolskim… Tak. Jeśli oni gotowi są zabrać ze sobą Daisy i Deana, to dlaczego nie mieliby zabrać i mnie? Oni muszą mnie zabrać” – myślała gorączkowo.
Bernard zauważył nagłą zmianę w zachowaniu się Stelli.
– Czy ci niedobrze? Jesteś chora? – zapytał szeptem. Spojrzała na niego nie rozumiejąc, co do niej mówi.
– Może odprowadzić cię do domu?
– Nie! – rzuciła ze złością. – Daj mi spokój.
Spuścił z rezygnacją głowę. Czuł się coraz bardziej niepotrzebny, coraz bardziej samotny w tym roześmianym weselnym towarzystwie.
Tymczasem Stella odwróciła się do siedzącego obok niej Krawczyka.
– Panie profesorze – zagadnęła uczonego zajętego rozmową z ojcem Deana – czy to prawda, że w Astrobolidzie ludzie żyją wiecznie?
– Kto ci to powiedział? – roześmiał się Krawczyk.
– Aaaa… tak mówią w Celestii.
– Niestety – odrzekł rozbawiony pytaniem. – Tego jeszcze ludzkość nie osiągnęła.
– A mówią, że podobno wracacie na Ziemię za dwieście lat.
– Nie za dwieście, lecz za około dwieście siedemdziesiąt lat – sprostował astronom. – Ale to zupełnie co innego.
– Więc na Ziemi ludzie żyją trzysta lat? A pan Wasyl mówił, że sto pięćdziesiąt.
– Istnieje możliwość bardzo znacznego przedłużenia życia, teoretycznie nawet do tysiąca lat. Jednak wiąże się to z pewną niedogodnością, która praktycznie przekreśla sens stosowania tej metody na Ziemi.
– A to ciekawe – wtrącił Green.
– Co to za sposób?
– Słyszeliście chyba, że niektóre jednokomórkowce mają zdolność zapadania w stan życia utajonego. Powiedzmy taki pantofelek – Krawczyk usiłował wytłumaczyć na przykładzie widząc, że zarówno Stella, jak i Rochesenior niewiele rozumieją z tego, co mówi. – Żyje on w wodzie, jeśli zaś wody zabraknie, żyjące w niej pantofelki nie giną, lecz kurczą się i stają się pozornie martwe. Ich czynności życiowe zostają zahamowane. W tym stanie mogą trwać bardzo długo, gdy zaś znajdą się znów w wodzie, wracają do życia, które zachowały w stanie utajonym. Zwierzęta wysoko zorganizowane nie mają oczywiście tej zdolności, bo funkcje ich organizmu są niezwykle skomplikowane. Wiele z nich może jednak w niekorzystnych warunkach, w okresach braku pożywienia, ograniczać bardzo znacznie funkcje swego organizmu. Oddech ich staje się ledwo dostrzegalny, częstość uderzeń serca spada nierzadko do jednego uderzenia na kilka minut. Ich bieg życia jest zwolniony. To właśnie było punktem wyjścia dla eksperymentów wielu uczonych w związku z zagadnieniem przedłużania życia. Obserwując sen zimowy zwierząt oraz szczególną zdolność pierwotniaków do przechodzenia w stan życia utajonego, doszli oni do wniosku, że w tych okresach również proces starzenia się ulega zwolnieniu. Na podstawie wyników prac badawczych opracowano już w początkach XXI wieku metodę wprowadzania wszystkich zwierząt, a w końcu i człowieka, w stan długoletniego snu.
– I w ten sposób można przedłużyć życie? – zdziwiła się Stella.
– Właśnie najciekawsze jest to, że w czasie tego snu proces starzenia się zwalnia się ponad dziesięciokrotnie. Zamiast więc stu trzydziestu lat życia, na lot do Alfa Centauri stracimy tylko około trzynastu w każdą stronę, jeśli oczywiście nie okaże się, że z ludźmi jest inaczej niż ze zwierzętami.
– To wszyscy będziecie tak spać? – pytała Stella.
– Wszyscy. Oczywiście nie wszyscy razem, bo choć automaty są niezawodne, jednak zawsze jakoś raźniej, gdy człowiek czuwa – uśmiechnął się.
– Dlaczego w Celestii nikt o tym nie wie? – dziwił się Roche senior. – Przecież to rewelacja! Czy nie można by tak uśpić całej Celestii na dwadzieścia lat?
Krawczyk spoważniał.
– Zastosowanie tej metody na szeroką skalę wobec braku fachowców byłoby bardzo ryzykowne. Nit ukrywamy nic przed wami, ale proszę mi wierzyć, że zbytnie rozgłaszanie tego mogłoby wywołać niepotrzebne poruszenie umysłów. To samo zresztą mówi Horsedealer, który zna tę metodę. Każdy niemal mieszkaniec Celestii ma szansę ujrzenia Ziemi i tak, bez tego środka. Szkoda też życia.
– Jak to: szkoda życia? – zdziwiła się Stella.
– Życie jest tak bogate, daje tak wiele wrażeń, że szkoda każdego przespanego dnia. Na Ziemi ta metoda nigdy nie znajdzie szerszego zastosowania. Któż by chciał marnować czas na sen? Tylko w wyjątkowych warunkach, takich jak obecna ekspedycja międzygwiezdna, można się zgodzić na podobną stratę czasu.
– Wszystko, co pan mówi, jest strasznie ciekawe – powiedziała^ w zamyśleniu Stella. – Jaki jednak ten wasz świat jest inny od naszego.
– Zdaje ci się.
– Czy… czy zabierzecie mnie do Alfa Centauri? – dopiero teraz Stella przypomniała sobie, dlaczego rozpoczęła tę rozmowę.
Astronom zasępił się.
– Po co? – odrzekł pytaniem.
– Bo ja… ja… – jąkała się Stella szukając gwałtownie jakiegoś przekonującego argumentu.
– Po co? – powtórzył Andrzej cicho.
– Bo ja chciałabym zobaczyć Juvente – wyrzuciła płaczliwie.
– Zobaczysz ją za dwadzieścia lat w promieniach słońca. Wasza Juventa to Ziemia – powiedział cicho Krawczyk serdecznym, ojcowskim tonem.
Spisek
Zielone światło lampki kontrolnej zamigotało i zgasło. Jim Bradley nacisnął dźwignię.
– Gotowe. Wszystkie sektory naprzód! – rzucił do mikrofonu.
W kwadratowych okienkach tablicy rozdzielczej poczęły ukazywać się cyfry. – Sektor 3a prędzej!
Na ekranie rysowała się wyraźnie okrągła tarcza Celestii. Światło silnego reflektora załamywało się na uciętych skośnie krawędziach dysku, którego średnica, kiedyś kilometrowa, zmalała już niemal do połowy.
– Sektor 11b wolniej! Tak. Teraz dobrze.
Pierścień złożony z poziomów 44, 45, 46 i 47 ześlizgiwał się powoli z tarczy Celestii jak obręcz zdejmowana z koła.
– Sektor 7a! Nie spóźniajcie się! Uwaga! Trochę wolniej! Teraz dobrze! Gotowe! Obręcz zawisła w przestrzeni. Oddalając się powoli od „kadłuba” Celestii wykonywała jednak wraz z nim jeden obrót na minuty, jakby niewidzialna oś wiązała obie części.
– Rotacja stop!
Z krawędzi pierścienia poczęły wyskakiwać ukośne ogniki i po kilku obrotach odcięta część zatrzymała się.
Jim nacisnął jeden z guzików.
– Halo! Pilot! Można holować! Uwaga! Przełączam na centralę VII. Przesunął niewielką dźwignię i ekran zgasł.
Rozprostował ramiona i uśmiechnął się z zadowoleniem. Za dwie godziny poleci na Celestię II, gdzie Suzy Brown i Władek Kalina kontrolują pracę zespołu uniwerproduktorów. A tam tyle ciekawych rzeczy się dzieje, nie tak jak tu, ta nudna robota z rozcinaniem po kawałku starego pudla.
Zamknął na klucz drzwi centrali i skierował się ku windzie. Po chwili małe drzwiczki dźwigu otworzyły się przed nim.
W tym samym momencie jakaś siła wepchnęła go gwałtownie do środka i ciemna płachta spadła mu na głowę. Szarpnął się usiłując zerwać szmatę, lecz wykręcono mu ręce cło tyłu i tuż nad uchem usłyszał syczący głos:
– Spokojnie, panie Bradley. Tylko spokojnie, a nic się panu nie stanie.
Odczuł słaby wstrząs. Zorientował się, że winda ruszyła. Nowy wstrząs i trzask otwierających się drzwi.
– Naprzód! – padł przyciszony rozkaz.
Wędrówka trwała dość długo i była tak kręta, że młody Bradley stracił zupełnie poczucie kierunku. Trudno było przypuszczać, aby prowadzono go coraz to inną drogą. Prawdopodobnie krążono po niewielkim obszarze dla zdezorientowania Jima.
Wreszcie kazano się Jimowi zatrzymać i jakieś ręce zerwały mu szmatę z głowy. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność.
Naraz zabłysło światło: Jim rozejrzał się wokół. Niewielki pokój wydawał się zupełnie pusty, jedyne drzwi były zamknięte na klucz.
Lecz oto niespodziewanie rozległ się silny, płynący gdzieś z góry głos:
– Panie Bradley! Wiemy, że pan bardzo kocha swego ojca. Niech więc się pan dowie, że grozi mu poważne niebezpieczeństwo.
Głos umilkł na chwilę, jakby ktoś chciał stwierdzić, jakie wrażenie wywrą te słowa.
– Słuchaj pan, panie Bradley! – odezwał się znów głos, tym razem nieco inny, jakby zmieniony. – Chyba pan wic, że w związku z przygotowywanym procesem Edgara Summersona prowadzone jest śledztwo w sprawie zamordowania niejakiego Rosenthala, historyka rządowego i bliskiego przyjaciela Williama Horsedealera?
– Nie wiem nic o tym. I co to mnie w ogóle obchodzi? – oburzył się Jim.
– Powinno pana bardzo obchodzić – rozległ się znów głos, niski i jakby znajomy Jimowi. -Powinno pana obchodzić, gdyż morderstwa tego dokonał pański ojciec.
– Nieprawda! To kłamstwo! – rzucił się Jim.
– Niestety, to prawda. Ale nie obawiaj się pan, Summerson nie wyda pańskiego ojca. Nie wyda pod jednym warunkiem…
– To jest kłamstwo! Nigdy w to nie uwierzę, żeby mój ojciec mógł popełnić zbrodnię!
– Zapytaj go pan o to sam, a zorientujesz się, że to prawda. Tak, panie Bradley. Radzę to panu uczynić, jeśli ma pan wątpliwości.
Przemawiający człowiek widocznie obawiał się, że będzie poznany, bo wyraźnie usiłował zmienić głos. Jim mimo ogromnego wzburzenia spostrzegł to i począł z uwagą wsłuchiwać się w dźwięki płynące z głośnika.
– Słuchaj pan, panie Bradley! Summerson nie zdradzi pańskiego ojca, jeśli wyświadczy nam pan pewną drobną przysługę. Na Celestii II montuje się w tej chwili nowy uniwerproduktor, który za cztery dni ma przystąpić do wytwarzania zewnętrznej aroternowej powłoki. Otóż arotern, jak pan wie, jest końcowym produktem szeregu przemian jądrowych. Takim przedostatnim ogniwem jest mezotem, który ma tego rodzaju właściwości, że przy większym skupieniu, podobnie jak uran 235, ulega gwałtownemu rozpadowi łańcuchowemu. Dlatego też w czasie jego produkcji stosuje się jako pochłaniacze neutronów pręty kadmowe. Otóż drobna przysługa, której od pana żądamy, polega na tym, aby pan wymienił kilka tych prętów na inne, otrzymane od nas. Rozumie pan?
– Aż za dobrze rozumiem! Nigdy tego nie zrobię! – zatrząsł się z oburzenia Jim.
– Nie wątpię, że się pan namyśli. Nic pan przecież nie ryzykuje. Pręty wymieni pan w wyznaczonym terminie, w czasie przerwy w pracy uniwerproduktora. Pański lot na Celestię II nie wzbudzi niczyich podejrzeń, gdyż bywa pan tam często. Odleci pan spokojnie na Celestię i nie ma się pan czym martwić.
– To byłaby zbrodnia.
– Zbrodnia? W każdym razie mniejsza od zamordowania Rosenthala przez pańskiego ojca. Wie pan, że ten uniwerproduktor sterowany jest z odległości i ze względu na wysoką temperaturę i promieniowanie towarzyszące produkcji aroternu nikogo wówczas nie będzie na Celestii II.
– Ale to uniemożliwi nam powrót na Ziemię! Przecież eksplozja ta rozniosłaby w pył całą nową Celestię.
– No, cóż, trudno…
– Ja tego nigdy nie zrobię!
– Niech się pan nad tym dobrze zastanowi. Hańba pańskiego ojca spadnie i na pana. Czy myśli pan, że po ujawnieniu mordercy Rosenthala Horsedealer czy ci ludzie z Astrobolidu będą mieli do jego syna zaufanie?
– Ja nie wierzę, żeby mój ojciec był mordercą!
– To wszystko, co chciałem panu powiedzieć! – odezwał się głos. – Czekaj pan na dalsze instrukcje. Nie potrzebuję chyba dodawać, że każda próba zdrady oznacza śmierć… Od tej chwili będzie pan pod naszą stałą obserwacją.
Światło zgasło raptownie.
Uczuł, że jakieś ręce znów go obezwładniają i okręcają głowę płachtą.
Po kilku minutach znalazł się w windzie, która zjechała w dół.
Wreszcie pozostał sam, oszołomiony i wstrząśnięty niedawnym przeżyciem. Zerwał płachtę z głowy i rozejrzał się wokoło. Nikogo w windzie ani przed windą nie było. Zjechał więc na 57 poziom, gdzie tymczasowo mieściła się klinika rządowa.
Poszedł wprost do kliniki i zadzwonił. Po chwili drzwi rozsunęły się, na progu stanęła pielęgniarka Ellen.
– Jest ojciec?
– Doktor jeszcze nie wrócił.
– A gdzie poszedł?
– Nic wiem… Był tu ktoś z dyrekcji policji…
Jim zachwiał się, jakby na plecy spadł mu jakiś ogromny ciężar.
– Z policji… – powtórzył.
– Tak.
Bez słowa odwrócił się i nie wiedząc sam po co, podążył ku windzie.
Blisko godzinę włóczył się bez celu po zatłoczonych sprzętem i maszynami korytarzach. Był tak zdruzgotany i oszołomiony, że nie zauważył nawet Greena, z którym zderzył się w wąskim przejściu na 72 poziom, gdzie obecnie mieściło się studio telewizyjne.
Przysiadł wreszcie na pustej ławce na skwerze Sandersa i trwał nieruchomo, zatopiony w ponurych myślach.
– A więc przypuszczasz, że Summerson kontaktuje się z kimś? Dlaczego więc nie zastosujesz ostrzejszych środków izolacji? – Bernard nie ukrywał zdziwienia.
– Widzisz – uśmiechnął się Mallet – tu nie chodzi o samego Summersona. Podejrzewamy, że istnieje jakaś organizacja spiskowa. Summerson chyba nie odgrywa tam większej roli. Jednak nici prowadzą do członków jego rządu. Właściwie w tej chwili konkretne dane dotyczą tylko Kuhna, wykluczone jednak, żeby on działał sam.
– Jaki twym zdaniem może być cel tej organizacji? Nie są chyba tacy naiwni, aby myśleli, że uda im się przywrócić dawny porządek?
Mallet machnął niezdecydowanie ręką.
– To nie takie proste. Dane, które mamy, nie wskazują na to, aby próbowano organizować jakąś szerszą sieć. Właściwie wiemy tylko tyle, że Kuhn nadmiernie interesuje się różnymi sprawami technicznymi dotyczącymi budowy Celestii II.
– Co on w tej chwili robi?
– Jest księgowym w biurze aprowizacyjnym. Zajęcie, że tak powiem, nie bardzo związane na przykład z montażem generatorów transpozycyjnych. Szkic tych właśnie urządzeń kupił ponoć Kuhn przedwczoraj za platynowy sygnet od tego pijusa Tomasza Greye, który pracował przy kontroli generatorów.
– Ale na co mu ten szkic? – zdziwił się Kruk.
– Ja też chciałbym to wiedzieć. Ale nie bój się, wkrótce to wyjaśnimy.
– Czy to ma jakiś związek z procesem?
– I tak, i nie. Jedno pewne, że Kuhn utrzymuje kontakt z Summersonem. Zresztą – uśmiechnął się nieznacznie – w tej chwili ich łącznikiem jest Bob Korla, który, oczywiście, trzyma rękę na pulsie. Zdaje się, że jednak coś czują, bo korespondencja w ostatnim czasie stała się bardzo ostrożna i zawoalowana. Ale niewątpliwie działalność ich idzie w wielu kierunkach. Umieją się jednak świetnie maskować. Właściwie zastanawiamy się jeszcze z Willem, czy nie odroczyć procesu, tylko że – zdaje się – oni do tego samego dążą, więc byłoby to taktycznym błędem. Mallet zasępił się.
– Czym się gryziesz? – zapytał Bernard.
– Nie wiem, czy dobrze się stało, że ulegliśmy Willowi i znieśliśmy karę śmierci.
– Nie wolno nam stosować tych samych środków, co „sprawiedliwcy”. Czy śledztwo zakończone? – Bernard zmienił temat.
– Niby tak, ale niektóre sprawy gmatwają się od nowa. Doktor Bradley zeznał, że otrzymał od Summersona rozkaz otrucia ciebie, Roche'a i Daisy wtedy, gdy was przywieziono z zewnątrz. Jestem też przekonany, że to Summerson zamknął drzwi w śluzie. Przecież nic prostszego, jak pojechać windą z archiwum na górę do osi. Natomiast w śledztwie wypiera się wszystkiego, gada jak z kazalnicy, wylicza swe „zasługi”, szeroko rozwodzi się o reformach, które jakoby zamierzał wprowadzić. Kuhn dostarczył „dowodu rzeczowego” w formie zapisków, rzekomo powierzonych mu dla opracowania ostatecznego tekstu na tydzień przed aresztowaniem Summersona. Oczywiście, to robota Kuhna. Czego tam nie ma! Nawet o przyznaniu Murzynom niektórych praw obywatelskich. Nie dość na tym – dla ciebie wysokie odznaczenie i podwyżka pensji. Ach, śmiech bierze… Myśli, że mu to wiele pomoże. Jakby brakowało dowodów…
– Słyszałem – wtrącił Bernard – że zeznania Bradleya są trochę niekonsekwentne. Podobno niektóre potem złagodził, czy w ogóle odwołał…
– Otóż to miałem na myśli mówiąc o kłopotach – zapalił się Mallet. – Wydaje się, że Summerson wzbudza w profesorze paniczny lęk. Przy konfrontacjach stary jąka się jak sztubak. Na przykład Summerson zapiera się, że miał zamiar was otruć. Twierdzi, że polecił Bradleyowi dać wam środek nasenny w trosce o wasz odpoczynek, o szybszy powrót do zdrowia. Wówczas Bradley potwierdził to, tłumacząc swoje zeznanie w ten sposób, że dostał rzeczywiście dyspozycje uśpienia, a tylko znając metody Summersona myślał, że to jest wstęp do późniejszego zlikwidowania. Jak przyszło do podpisywania zeznań, to swoje rzekome przypuszczenie wykreślił. Coś się chyba za tym kryje…
– Czyżby Bradley bał się Summersona jeszcze teraz?
– Wiemy, że szantaż był – a dziś jest na pewno tym bardziej – ulubioną przez Summersona formą przekonywania ludzi, nie wyłączając jego najbliższego otoczenia. Jeśli mógł po tylu latach wywlekać murzyńskie pochodzenie Bradleya i grozić mu gettem…
– Co ty mówisz? – przerwał Bernard. – Przecież doktor Bradley nie ma nic wspólnego z czarnymi.
– Mylisz się – wyjaśnił Mallet. – Archiwum potwierdza zeznania Summersona. Matka Bradleya była Mulatką. To był głośny skandal…
– Ciekawe… – pokręcił głową Bernard. – No, to teraz wyobrażam sobie, jak Summerson – mając taki argument – na nim sobie używał.
Do gabinetu weszła Stella. Pewnym siebie krokiem podeszła do siedzących i zapytała trochę ostro:
– Czy nie przeszkadzam panom?
– Bardzo się cieszę – powitał ją Bernard, choć odczuł niepokój.
Mallet spojrzał na dziewczynę niechętnie i wstał. Nie lubił Stelli pomimo jej czynnego udziału w przygotowaniach do przewrotu. Nie mógł zapomnieć, że jest córką Summersona, do którego żywił nieprzepartą nienawiść.
– Gdyby zaszło coś ważnego – zadzwonię albo przyjdę. Będę w dyrekcji.
Dziewczyna zajęła fotel opróżniony przez Malleta i spokojnym wzrokiem wpatrywała się w Bernarda. Usiadł na poręczy jej fotela i pochylił się nieco do przodu, by spojrzeć jej w oczy.
– No i co? – zagadnął. – Tak bardzo się cieszę, że przyszłaś… – urwał niepewnie. Zapatrzyła się przed siebie. Czyżby odczuwała lęk przed podjęciem ostatecznego kroku?
Ze wzrokiem uczepionym jakiegoś nieokreślonego punktu na równomiernie oświetlonej ścianie, rzuciła szybko, jakby w obawie przed przeciągającym się milczeniem:
– Przyszłam po to, aby ci powiedzieć, że lecę do Alfa Centauri. Tak sobie postanowiłam. Bernard był zaskoczony kategorycznym tonem dziewczyny. Początkowo nie znajdował odpowiedzi. Odradzać? Prosić, żeby zmieniła decyzję?
– Czy załoga Astrobolidu już zgodziła się na to? – zapytał wreszcie.
– Tak – skłamała bez zająknienia. – Wik koniecznie chce mnie zabrać.
Bernard był niemal pewny, że jest inaczej. Przecież Sokolski namawiał go do małżeństwa ze Stellą. Pamiętał też odmowną odpowiedź Krawczyka na weselu Daisy i Deana. Ale rozumiał pobudki dziewczyny. „Tak jej każe duma Summersonów” – pomyślał. W tej chwili uprzytomnił sobie, że rozumie ją tylko dlatego, iż ma głęboko wyryta w pamięci rozmowę z Summersonem po powrocie z wyprawy na płaszcz Celestii.
– To znaczy, że pojedziemy razem? – podstępnie zapytał wiedząc, iż nieoczekiwaną zachcianką dziewczyny kieruje kapryśny afekt do Sokolskiego.
– Nie wiem – odparła z udanym zatroskaniem. – Dla nich każdy człowiek więcej, to wielkie zagadnienie…
Spojrzawszy w twarz Kruka urwała w pół zdania. Drwiący uśmieszek czaił się wokół jego warg.
– Czy sądzisz, że Wik nie ożeni się ze mną, jeżeli ja zechcę? – wybuchnęła nagle. Bernardowi wydało się, że słyszy głos Summersona z jego taktyką zaskakiwania przeciwnika w dyskusji.
– Nie myślałem o tym – pohamował złość. – Sadziłem dotąd, że jesteś moją narzeczoną. Wierzyłem ci. Wierzyłem, że polecimy razem na odzyskaną, piękną Ziemię i będziemy się bardzo kochali. To wszystko, co mi mówisz, jest takie dziwne…
– A więc nie chcesz lecieć do Alfa Centauri? – zapytała już spokojnie. – Tym lepiej…
– Chcę lecieć z tobą, ale na Ziemię! – powiedział kategorycznie.
– Więc polecisz sam! – ucięła.
Gwałtownym ruchem uwolniła się spod jego ramienia i wybiegła z pokoju.
Sokolski przyglądał się Stelli z zaciekawieniem. Dlaczego tak obcesowo zażądała rozmowy, zanim po przylocie na Celestię zdążył zamienić z kimkolwiek parę zdań? Był przygotowany na to, że Stella chce wyjawić mu jakąś tajemnicę. Znał dobrze rolę, jaką odegrała córka eksprezydenta pomagając Krukowi w przełomowych chwilach Celestii. Wiedział także, ile przeróżnych nici łączy ją z tamtym, doliodowym światkiem.
Teraz spostrzegł w wyglądzie dziewczyny szczególnie dużo dziwacznych cech. Oczy jej płonęły sztucznym blaskiem. Pąsowe wargi o nienaturalnym, szerokim wykroju, fantazyjne kreski nad wygolonymi brwiami i przyklejone do powiek dwie czarne frędzle rzęs, naśladujące skrzydła jakiegoś egzotycznego motyla – wywierały na Wiktorze nieprzyjemne wrażenie dziwacznej charakteryzacji.
Prócz tego zauważył coś wyzywającego w twarzy i ruchach Stelli. Spojrzał na nią badawczo, trochę zdziwiony. Od czasu, gdy ją poznał, a nawet polubił, jeszcze jej nigdy takiej nie widział.
– Chcę pana prosić… prosić ciebie – poprawiła się Stella – żebyś zabrał mnie na Astrobolid. Zgoda?
Sokolski przystał chętnie. Był trochę zdziwiony.
– Kiedy? – dopominała się natarczywie dziewczyna.
– Wracam za cztery godziny – odparł przyglądając się jej uważnie. – Muszę uzgodnić pewne szczegóły techniczne z Bernardem i z Jimem. Nazbierało się trochę spraw, związanych z drugim etapem budowy Celestii II. Dziś razem ze mną wracają na Astrobolid również Andrzej, Kora, Jarosław, Władek, Igor i Suzy. Już za dwa miesiące będziemy się mogli pożegnać.
– Wtedy polecimy ku Alfa Centauri – rzuciła niespodziewanie Stella. – I zostawimy poza sobą te wiecznie wybuchające wśród Celestian niezgody. To będzie pięknie… Cieszysz się?
Obdarzyła go wymownym, najczulszym z uśmiechów.
Sokolski w lot ogarnął sytuację. A więc Stella przyjęła jego zaproszenie jako zgodę na zabranie jej w odkrywczą wyprawę międzygwiezdną. A przynajmniej chciała sprowokować taką zgodę. Uczuł konieczność prostego i uczciwego wyjaśnienia nieporozumienia.
– Stello! – zaczął łagodnie. – Ja inaczej zrozumiałem twoją prośbę. Myślałem, że chcesz tylko teraz, na kilka dni, przylecieć do nas. Bo my nie możemy zabrać cię ze sobą. Muszę powiedzieć…
– Słuchaj! – przerwała mu. – Dlaczego mówisz: „My nie możemy?” Ja rozumiem, że wam, wyprawie uczonych, nie jestem potrzebna jako jeszcze jeden członek załogi. A tobie? Mówże od siebie! Gdybyś tak powiedział swoim: „Ja chcę ją zabrać!” Sprzeciwiliby się czy nie? No powiedz! Nie wykręcaj się od odpowiedzi.
Wiktor poczuł się niemile dotknięty.
– Dlaczego mnie obrażasz, Stello? Ani ja, ani nikt z ludzi, wśród których wzrosłem i wychowałem się, nie odpowiedział nigdy nikomu w sposób wykrętny. Takie postępowanie uważamy za uwłaczające godności człowieka. Jak możesz podejrzewać – lekko podniósł głos – że moja odpowiedź nie będzie prosta i szczera? Oczywiście, że mógłbym postawić sprawę tak, jak mi sugerujesz. Ale na jakiej podstawie ja osobiście miałbym żądać od kolegów zabrania ciebie? W jakim charakterze poleciałabyś ze mną?