Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 29 страниц)
– Masz słuszność – rzekł z westchnieniem Williams. – Ale bądźmy szczerzy: Cóż z tego, że odważymy się wszystko śmiało wygarnąć? Czy przypuszczacie, że wpłynie to na zmianę powziętej z góry decyzji? Znam go dobrze. To jest gra o wysoką stawkę. Łatwo narazić się na niełaskę, trudniej zdobyć jakie takie zaufanie.
– Więc co robić? Jeśli mamy szczęście, że rozumiemy więcej, to chyba po to, ażeby ta wiedza była dla innych chociażby pancerzem ochronnym, bo chlebem codziennym być nie może. Pewnie to utopia, jak wszystkie górne marzenia, ale myślę, że jednak tak być powinno.
– Nie to ważne, jak być powinno, tylko jak jest…
– Czy nie sądzicie, że tajemnica postawiła na nogi „szanowną opozycję”? Przecież dla Greena i Mellona sprawa miotacza to świetna okazja do zepsucia nieco krwi prezydentowi – wtrącił Bernard. – To mogłoby wyjaśnić sytuację.
– Bądź ostrożny, Ber. Niebezpiecznie pchać palce między drzwi – odrzekł zniża jąć głos Williams.
– Zdaje się, że najlepszym wyjściem będzie przedstawić Kuhnowi całą sprawę – podsunął Schneeberg. – Niech interweniuje u prezydenta. Jako minister ochrony zewnętrznej ma on chyba największe prawo znać prawdę. Choćby nam nawet nie powtórzył tego, czego zdoła się wywiedzieć, przynajmniej jeden człowiek kompetentny, będzie zorientowany w sytuacji. To dużo znaczy.
– Oczywiście – potwierdził Kruk. – Kto z nas pójdzie?
– Ja mogę iść – zaofiarował się Schneeberg. – Wyczuwam, że Kuhn mnie dosyć lubi, bardziej niż ja jego. A – zresztą, to będzie łatwa rozmowa. Wiem, że on się przejmie całą sprawą, niewątpliwie też rozzłości się na Summersona, o ile nie został wyczerpująco poinformowany. Słyszałem, że jest chory, ale taka wiadomość postawi go na równe nogi.
Pożegnali się przed stacyjką. Gdy winda uniosła już Schneeberga i Williamsa, Bernard przypomniał sobie odcięte rogi planów.
„Czemu im tego nie powiedziałem? Może właśnie w tym tkwi rozwiązanie?”
Ciemny kadłub pieca, uwieńczony koroną elektrod, wypluwa raz po raz pałającą białym żarem porcję roztopionego metalu. Otępiały od żaru człowiek jak automat naciska dźwignię, spogląda na zegary kontrolne, przerzuca z okrągłej płyty na ziemię wielkie odcinki rur. Zda się, że stanowi on nierozerwalną część maszyny odlewniczej. Nawet wtedy, gdy oczekując na zakrzepnięcie odlewu opiera się zmęczonym ruchem o błyszczący cylinder chłodni, wydaje się, że jest to jeszcze jedna czynność automatu.
Tylko z godziny na godzinę ruchy człowieka stają się coraz bardziej chwiejne, tylko oślepłe od żaru oczy coraz częściej chowają się pod zaciśnięte nerwowo powieki.
Kilku ludzi snuje się po niskiej hali zastawionej długim szeregiem maszyn, przeważnie okrytych brezentowymi płachtami. Od wielu lat związana ze Sialem odlewnia Frondy'ego, podobnie jak inne zakłady wytwórcze Celestii, tylko w niewielkim stopniu wykorzystuje swe maszyny. Najwyższy stan zatrudnienia to kilkunastu białych pracowników i trzydziestu paru niewolników.
Szerokie drzwi hali rozsunęły się z trzaskiem. Szybkimi krokami zbliżało się dwóch ludzi. Jeden niósł w ręku skręcony rulon, a obok postępował Wellman, starszy nadzorca Trzymany w ręku lśniący pręt doskonale harmonizował z jego postacią. Za pas wsunięte miał rękawice elektryczne, groźną broń używaną przez policję i straż przyboczna potentatów Celestii. Wyglądał na pogromcę złych psów, w rzeczywistości słynął ze znęcania się nad ludźmi.
Wellman chwiał się lekko. Towarzyszył mu odór alkoholu, a mrugające, trochę przekrwione oczy strzelały myszkujące to tu, to tam. Kiedy przechodził obok mechanika Browna, mruknął:
– Plany niesiemy. Będzie chociaż co robić.
Wellman i technik zbliżyli się do miejsca, gdzie nad barierą z metalowej kraty, po obu stronach wąskiego przejścia, widniał napis: „Szanuj godność człowieka”. W przetłumaczeniu na język zrozumiały oznaczał on: „Nie wchodź na oddział niewolników bez potrzeby. Jeśli konieczność cię tam sprowadza, noś się z wysoka i pamiętaj, że jako człowiek wszedłeś pomiędzy stwory potępione przez Pana Kosmosu. Kimkolwiek jesteś wśród ludzi pomiędzy czarnymi czuj się panem”.
Technik pierwszy minął furtkę i podszedł do jednego z nadzorców, który nie tyle z powodu umiejętności, ile z racji białego koloru skóry, czyli, jak to wyraźnie tłumaczyła Biblia – człowieczeństwa, sprawował nadzór nad grupą Murzynów. Rozwinął jeden arkusz i wodząc po nim ręką objaśniał coś szeroko.
Wellman, który wbrew swemu zwyczajowi wsunął pręt za pas, obrócił się teatralnym gestem naokoło, żeby nie było wątpliwości iż mówi do każdego, kto go usłyszy, i z przebiegłym uśmiechem rzucił zaczepnie.
– Plany przynieśliśmy. Plany części do nowego miotacza. Będzie miotał, niszczył, unicestwiał. Jak to się wam podoba?
Wpatrzył się w stojących.
– No, co? Milczycie? – huknął z jakąś dziką wesołością i zatoczył się niezdarnie. – Nie bójcie się, rękawic nie wyciągnę! Humor mam!
Niewolnicy patrzyli nieufnie na pijanego. Czyżby prowokacja? Stary Murzyn zebrał się na odwagę i nie przerywając roboty burknął:
– Co mi się ma podobać albo nie podobać? Każda praca taka sama. Każecie robić części? Będą części! Mnie wszystko jedno.
– Głupi Murzyn! Wiadomo… Jeśli tak uważasz, to uważaj w dalszym ciągu. Może i lepiej dla ciebie. Jemu wszystko jedno! A my narzędzie śmierci budujemy! Cha! Cha! Cha! – zarechotał, że aż technika ciarki przeszły.
– No to co? – padło pytanie z innej strony. – Narzędzie śmierci? Może nas chcecie wygubić?
– A chociażby! Ja bym to już dawno zrobił! Za dużo was się namnożyło! Więcej zeżrecie, niż odpracujecie za pozwolenie istnienia. Ja bym zrobił próbę: kto udźwignie 150 litrów wody na 2 poziomie – ostatecznie, ostatecznie, niech sobie trochę pożyje. A słabszych do rakietki i fiuuu… – w przestrzeń! A za nimi fiuuu… ładunek z miotacza! Poprosiłbym astronoma, żeby mi użyczył na ten czas lunety. Przyjemnie byłoby obserwować; aż tu nagle pyc! Jasna gwiazda, kupa promieni z was i tyle. No, nieprzyjemnie? Powiedzcie sami! Odpowiadajcie, bo…
Wyciągnął rękawice zza pasa i począł je wolno nakładać.
Ostry, niezadowolony wzrok technika spoczął na Wellmanie.
Ten spojrzał spode łba na technika, potem na zalęknione twarze Murzynów…
– No, czego się gapicie! – warknął. – Do roboty! Prędzej się ruszać! Ja wam… – wrzasnął i przyskoczył do grupy niewolników.
Głuche uderzenia i krzyki rażonych prądem elektrycznym zmieszały się z szumem maszyn…
Ślepe magazyny
Bernard nie mógł zasnąć. Mimo znużenia po nieprzerwanej, blisko 35-godzinnej pracy, sen nie nadchodził. Wrażenia ubiegłych dwóch dni były zbyt silne i nie dały się tak łatwo wyprzeć ze świadomości.
Przewracał się nerwowo, jak gdyby na miękkim tapczanie nie mógł znaleźć wygodnego miejsca. Aby zmienić tok myśli, próbował przeglądać wydawane przez Greena serie powieści rysunkowych, lecz i to nie pomagało.
Wstał z tapczanu i wyjął z szuflady biurka kartkę, na której zanotował tajemnicze słowa zauważone na rogach planów otrzymanych od prezydenta.
Biuro Studiów Wojny Kosmicznej, CM.-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r. – przesylabizował jeszcze raz zapisane wyrazy.
„Co za dziwna nazwa: biuro studiów wojny. CM-2 Wm 4a – to z pewnością oznaczenie planów – rozmyślał. – Ale najdziwniejszy – to ten wyraz przed datą”.
W tej chwili rozległ się za nim szmer. W rozsuniętych drzwiach stanęła matka.
– Co ty, jeszcze nie śpisz? Dwie noce nie spałeś, a przecież jutro też masz pilną robotę. Powinieneś spać. Ojciec zawsze mówił, że przed ważną robotą najlepiej dobrze się wyspać.
Bernard spojrzał w zamyśleniu na matkę, nie odpowiadając. Mary podeszła do syna i chwyciła go za rękę.
– Co ty?
– Ech nic, zaraz się położę – odpowiedział z roztargnieniem. – Czy mama nie wie, co oznacza słowo „Waszyngton”?
– „Waszyngton”? Nie, nigdy nie słyszałam.
– Niech sobie mama dobrze przypomni. Może dziadek albo babcia coś kiedyś o tym mówili?
– Nie, nie pamiętam. „Waszyngton”? Czekaj, chłopcze, to przypomina bardzo nazwisko albo coś do prania: washing.
– Raczej nazwisko, jak Dalton, Sherington.
– Tak, tak. Oj, ten Sherington to była świnia. To on właśnie twego ojca tak ciągle prześladował. Bo też ojciec nie pozwolił sobie po głowie jeździć: twardy był człowiek. Myśmy ciągle myśleli, że to samo się jakoś tak składa, że mu stale odtrącają, i dopiero Johnny wywąchał, że to wszystko przez tego Sheringtona. Johnny to dobry chłop. Pamiętam, jak…
– Jak myślisz, mamo – przerwał jej delikatnie Bernard – a gdyby zapytać Johna o to słowo?
– A zapytaj, zapytaj. Johnny się stale wśród ludzi kręci, to może coś o tym słyszał. Ale czemu to słowo tak ci utkwiło w głowie?
– Nie wiem, tak jakoś mnie męczy.
– No to idź wreszcie spać, bo już po drugiej, i nie myśl o tym.
John Mallet kończył śniadanie, gdy w mieszkaniu jego zjawił się Kruk.
– Cóżeś się tak rano wybrał na wizyty po starych znajomych? Może na wesele przyszedłeś mnie zaprosić, hę? Choć bardzo wątpię, bo to za wysokie progi na moje nogi – zawołał technik na powitanie, lecz w głosie jego, obok zwykłej serdeczności, wyczuł Bernard gorycz. – No, kiedy ten ślub?
Kruk zmieszał się.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedział cicho i zamilkł. Nie potrafił wybrnąć z niefortunnego dlań kierunku rozmowy.
Dłuższą chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je gospodarz.
– Źle robisz, Ber, źle! To nie dla ciebie rodzinka. Oni cię wdepczą w swój grunt, obciosają, jak im będzie wygodnie, przystrzygą niczym młode drzewko, aby im rodziło dobre owoce – usiłował ubrać swe słowa w obrazową formę. – Będziesz nie tylko robił, co oni ci każą, będziesz myślał tak jak oni. Oni i twoją duszę kupią. Już ty nie będziesz nasz, tylko ich. Nie myśl, że chodzi mi o to, że o mnie zapomnisz, bo to nie takie znów ważne. Ta boję się, że zostaniesz takim ich sługą i dozorcą „szarych” jak Sherington!
– Jak możesz tak mówić? Przecież Stella…
– Stella, Stella! Jesteś jeszcze młody i widocznie przebywając wśród tych drani zapomniałeś, jakie naprawdę jest życie. Ja ci mówię, źle robisz, że chcesz zostać zięciem prezydenta. Bardzo źle robisz!
Mallet spojrzał na zegar.
– No, ale na mnie już czas – powiedział wstając. – Jeszcze się spóźnię do roboty. Mów, po coś przyszedł do mnie, bo przecież z pewnością nie po to, by wysłuchiwać moich gderań. Chociaż, mówię ci, zastanów się. No, jak tam, przejrzałeś notatnik Willa?
– Niestety, jestem tak zawalony robotą, że naprawdę, wierz mi, nie znalazłem dotąd chwili czasu, aby się tym zająć. Jednak jak tylko zakończę przebudowę miotaczy, zaraz wezmę się do opracowania projektów.
– Ale, proszę cię, nie zwlekaj. Przecież tu chodzi o powietrze. Powietrze! – zaakcentował. -A co do twojej pilnej roboty, to nie ufaj Summersonowi. Czy wiesz, po co ta cała przebudowa?
– Nie wiem i to właśnie jest najgorsze. Summerson nie puszcza pary z ust. W każdym razie to gra o jakąś wysoką stawkę. Tylko że na razie nie widać partnerów.
– Oj, żebyśmy tylko za to słono nie zapłacili. Mówię ci, Ber, miej oczy szeroko otwarte i nie zapominaj, że jeszcze jesteś „szary”, choć Summerson chce cię oślepić Stellą.
Wyszli na korytarz.
– No, gadaj, czego chciałeś od starego Johnny'ego? – Mallet uśmiechnął się serdecznie do Bernarda.
Kruk ożywił się.
– Czy ty nie wiesz, co oznacza lub co oznaczało kiedyś słowo „Waszyngton”?
– Waszyngton? Nie, nie wiem. To wygląda na nazwisko, jednak nikogo takiego nie znałem.
– Szkoda. Bardzo liczyłem na ciebie.
– Dlaczego cię to tak interesuje?
– To dłuższa historia – odrzekł Kruk wymijająco. – Widziałem to słowo na jednym takim starym dokumencie.
Szli w milczeniu w stronę windy. Naraz John schwycił Bernarda za rękę.
– A może Horsedealer ci powie?
– Ach, racja, że też o nim nie pomyślałem. Gdzie on teraz mieszka?
– Na 74 poziomie, w tych dawnych magazynach, co to jeszcze stary Handerson przerobił na mieszkania. Może go nawet w tej chwili zastaniesz. Ostatnio mało wychodzi z domu, bo jest coraz słabszy. Powiedz mu, że wpadnę do niego jutro wieczorem – rzucił znikając we wnętrzu windy.
Poziom 74, położony w odległości około 100 m od osi wirowania Celestii, mieścił Przed kilkudziesięciu laty stare magazyny, należące do wchłoniętych przez Sial po objęciu władzy warsztatów metalurgicznych niejakiego Daltona.
W tym czasie współwłaściciel Sialu, Handerson, wpadł na pomysł zbudowania dla swego syna nowej rezydencji na 23 poziomie, gdzie znajdowały się mieszkania niektórych jego pracowników. Luksusowo urządzone apartamenty miał otoczyć wielki park pełen klombów i wodotrysków, pracownicy więc musieli się wyprowadzić. Handerson nakazał przebudować stare magazyny na mieszkania czynszowe i przesiedlił tam swych pracowników.
Okazało się jednak, że panujące na 74 poziomie złe warunki zdrowotne powodowały liczne choroby i dużą śmiertelność wśród dzieci. Znaczna więc część lokali czynszowych stała pusta. Zamieszkiwali je tylko ci, których konieczność zmuszała do szukania tu schronienia: byli to przeważnie bezrobotni lub chorzy, niezdolni do pracy ludzie.
Wysiadłszy z windy Kruk przeszedł niewielki, zaniedbany skwerek, na którym bawiło się kilkoro małych, obdartych dzieci, i wszedł w długi korytarz. Po obu stronach biegł szereg drzwi, obok nich walały się wśród śmieci jakieś wiadra, skrzynki i pudełka. Panował tu nieznośny zaduch spowodowany złą wentylacją, powiększony jeszcze wyziewami gnijących resztek w skrzynkach zastępujących śmietniki.
Bernard zapukał do pierwszych napotkanych drzwi, lecz nikt mu nie otworzył. Również z drugiej strony korytarza mieszkanie nie było zajęte. Dopiero po dłuższym pukaniu do trzecich drzwi rozległy się za nimi kroki i w progu stanęła przygarbiona kobieta.
– Przepraszam panią, czy pani nie zna Williama Horsedealera? On tu gdzieś podobno mieszka.
Kobieta ożywiła się.
– A kto by filozofa nie znał? To tam dalej, pod numerem 58. Niedawno się sprowadził. Ale niech pan uważa, bo tam po drodze z sufitu kapie krew i może ubranie poplamić.
– Krew?
– A coś pan myślał… Że mleko? Krew! Tak, panie szanowny. Tu wszędzie krew kapie, w całej Celestii… Ale tu najwięcej! To dobrze, bo inaczej byłby zaduch.
Nie ulegało wątpliwości, że kobieta jest obłąkana, toteż Bernard pośpiesznie podziękował za informację i ruszył w głąb korytarza.
Williama Horsedealera nie widział Bernard kilka lat. Od czasu, gdy objął po śmierci inżyniera Toddy stanowisko generalnego konstruktora rządowego, stracił zupełnie kontakt ze starym filozofem.
Horsedealer przez kilkanaście lat był nauczycielem, lecz gdy zaczął śmielej głosić swe „niebezpieczne” poglądy, musiał pożegnać się z posadą. Pracował dorywczo bądź jako zwykły robotnik, bądź jako korepetytor, doradca prawny czy biuralista. Kruk pamiętał go jako starszego, wesołego człowieka, gotowego z każdym wdać się w dyskusję, czy to był ceniony profesor na rządowej lub prywatnej posadzie, zamożny przemysłowiec, czy też zahukany Murzyn. Horsedealer uwielbiał zwłaszcza starców i dzieci, z którymi mógł godzinami rozmawiać w swój charakterystyczny, na wpół żartobliwy sposób. Własnej rodziny Horsedealer nie miał. Podobno, będąc jeszcze nauczycielem, miał żonę i dwoje dzieci, lecz zginęli wszyscy troje w czasie głośnej w historii Celestii eksplozji w zakładach chemicznych Sialu w roku 2373.
Z nielicznych rozmów z Horsedealerem, w których uczestniczył Bernard, każda pozostała w jego pamięci jako pewnego rodzaju wstrząs, burzący dotychczasowe poglądy na te czy inne zagadnienia. Nie mógł też przezwyciężyć uczucia onieśmielenia, gdy pukał w metalowe drzwi, na których wypisany był czarną farbą numer 58. – Wejść – rozległ się z wnętrza przytłumiony głos.
Kruk otworzył drzwi i stanął w progu. Pośrodku wąskiego pokoju, na starym, pokrzywionym tapczanie, siedział oparty o ścianę William Horsedealer. Kilka skrzynek i nieduży stolik pełen jakichś papierów, notatek i szkiców dopełniały „umeblowania” pokoju.
Filozof, od czasu gdy go ostatni raz widział Bernard, znacznie się zestarzał, schudł osiwiał. Duże wole, ta nagminna choroba mieszkańców Celestii, zniekształciło jego szyję. Również liczne blizny i krosty na twarzy świadczyły o tym, że ciężka sytuacja materialna uniemożliwia mu skuteczną obronę przed powszechną plagą schorzeń wywoływanych zaburzeniami w pracy gruczołów wydzielania wewnętrznego. Tylko oczy, z których biła ogromna siła żywotna, stanowiły jaskrawy kontrast z przygnębiającym wyglądem zarówno mieszkania, jak i samego gospodarza.
– Aa… kogo ja widzę! – zawołał Horsedealer i twarz jego rozpromienił uśmiech. – Szanowny Bernard Kruk, generalny konstruktor rządowy, odwiedza nie mniej szanownego, choć chwilowo znajdującego się w godnym pożałowania stanie Williama Horsedealera, generalnego filozofa Celestii. No, co sprowadza tu ciebie, młodzieńcze? Chyba nie tylko chęć podyskutowania ze mną o marności tego świata i jego możnych filarów?
– Niestety, panie profesorze – odrzekł Bernard nieco onieśmielony. – Choć spędzone w pana towarzystwie chwile zaliczam do najciekawszych w mym życiu, obowiązki, jakie w tych dniach spadły na mnie…
– Rozumiem, rozumiem. Nie wątpię, że ma pan dość roboty. Montaż miotacza i montaż małżeństwa z córką Summersona to nie bagatela. Wiem, co chce pan powiedzieć: że jedynym pańskim pragnieniem jest dyskusja ze mną, lecz, niestety, dziś i tak dalej… Prawda? Ale to nie jest ważne. Za to niewątpliwie powód, który pana sprowadza do mnie, musi być ważny, jeśli zjawia się pan po sześciu latach niebytności i to właśnie wtedy, kiedy nie może narzekać na nadmiar czasu. No, więc słucham.
– Niestety, zdaje się, że rozczaruję pana. Nie jest to sprawa znowu tak wielkiej wagi, niemniej jednak gnębi mnie ona od kilku dni. Chodzi mi o znaczenie pewnego wyrazu. Niestety, żadna z zapytanych dotąd osób nie mogła mi tego wyjaśnić, a wiem, że pan… Chciałem więc prosić…
– Powtarza się pan – przerwał filozof. – Już trzeci raz zaczyna pan zdanie od słowa „niestety”… Po cóż te wstępy? No więc, o jaki wyraz chodzi?
– Czy może mi pan powiedzieć, co oznacza słowo „Waszyngton”?
Reakcja starego człowieka była tak nieoczekiwana, że wprawiła Kruka w osłupienie. Siedzący dotychczas na materacu filozof zerwał się z miejsca i przyskoczył do gościa. Chwycił Bernarda gwałtownie za rękę ściskając ją aż do bólu.
– Waszyngton? Skąd pan zna to słowo? – zawołał gorączkowo.
Bernard poczuł, jak ogarnia go podniecenie, równocześnie jednak stropił się. Dopiero teraz uświadomił sobie jasno, że nie ma prawa powiedzieć, gdzie się natknął na ów wyraz. Wszak prezydentowi specjalnie zależało na tym, aby nawet on, Kruk, nie znał treści pieczęci.
– Skąd pan zna to słowo? – gospodarz, widząc wahanie gościa, rzucił z naciskiem pytanie jeszcze raz.
– Niestety, nie mogę w tej chwili wyjaśnić panu tego.
– Znów zaczął pan zdanie od „niestety”. Uwziął się pan na mnie! – zawołał zniecierpliwiony filozof. – Ale ja tak łatwo pana stąd nie wypuszczę. Nie wymagam, żeby mi Pan wszystko wyjaśniał, ale umówmy się tak: ja będę panu zadawał pytania, a pan będzie mi odpowiadał tak lub nie, z tym iż proszę o niewprowadzanie mnie w błąd. Może pan, oczywiście, również odmówić odpowiedzi. Zgoda?
– Dobrze. Słucham pana.
– Czy słowo to usłyszał pan od kogoś? – padło pierwsze pytanie.
– Nie.
– Więc był to napis?
– Tak.
– Czy był to napis na przedmiocie, czy na papierze?
– Na papierze.
– Ciekawe – rzekł w zamyśleniu filozof. – Czy treść tego papieru ma dla Celestii dużą wagę? Bernard zawahał się. Obawa, aby nie powiedzieć za wiele, zamykała mu usta. Widząc, iż
Kruk nie kwapi się z odpowiedzią, Horsedealer zmienił pytanie:
– Czy treść papieru wiązała się z życiem Celestii? Czy też była… jak to określić? Czy była zupełnie oderwana od życia, zupełnie niezrozumiała dla nas, obca? Trudno to ująć, lecz chodzi mi o to, czy czasem nie odnosiła się do innego świata niż ten, który nas otacza? Hm… – uśmiechnął się Horsedealer widząc zdziwienie malujące się na twarzy Kruka. – Może moje pytanie wydaje się panu dziwaczne, że tak powiem: zbyt filozoficzne, ale muszę panu powiedzieć, że to wcale nie spekulacja filozoficzna, lecz rzeczywistość oparta na rzetelnych faktach.
– Nie rozumiem…
– Nic nie szkodzi – zaśmiał się filozof. – Na razie chcę, aby mi pan odpowiedział na moje pytanie, a może dużo się wyjaśni. Czasem rzeczywistość wydaje się nam niezrozumiała i dziwaczna, bo patrzymy na nią tylko pod jednym, niezbyt dogodnym kątem i to jeszcze przez zniekształcającą szybę. Lecz gdy będziemy mogli spojrzeć z wielu stron i bez zbytnich zniekształceń, to nie będzie ona taka znów dziwna i niezrozumiała. No, więc jak, młodzieńcze? Był to papier z tego, czy nie z tego świata? Dotyczył, czy nie dotyczył Celestii?
– Dotyczył Celestii.
– Czy w sensie dokumentalnym, czy aktualnym? – padło nowe pytanie.
– Aktualnym.
– To ciekawe… Chociaż… Horsedealer zamyślił się na chwilę.
– Pańskie wahania przy moim pytaniu dotyczącym wagi papieru zdają się wskazywać, iż znaczenie jego jest duże – powiedział wolno, dobierając słowa. – Może tu chodzi o miotacz?
Kruk zaczerwienił się z lekka i zmieszany odparł:
– Tego nie powiedziałem.
– Mniejsza o to – odparł filozof i znów się uśmiechnął. – Zadam panu teraz inne, ważne pytanie. Czy pamięta pan słowa towarzyszące temu wyrazowi? Choćby tylko parę słów.
– Za wyrazem „Waszyngton” znajdowała się data: „23.03.1982 r.” Oczy Horsedealera zabłysły.
– Data? Więc jednak… – powiedział uśmiechając się do siebie. – A czy przed tą nazwą i datą były jakieś słowa?
– Tak. Powyżej znajdował się napis: Biuro Studiów Wojny Kosmicznej.
Kruk celowo pominął zwrot dotyczący budowy, jak i znakowanie, aby nie wyjaśnić za wiele.
– Również i to dziwne zestawienie wyrazów jest dla mnie niezrozumiałe – dorzucił. -Studiów czego?
– To już wszystko? – zapytał filozof.
– Tak.
– To już bardzo wiele. Wiesz pan, w jaki sposób przed czterdziestu laty grupa Sialu objęła władzę w Celestii?
– Słyszałem coś o tym. Podobno było wówczas nawet kilkunastu zabitych.
– Nie kilkunastu, a trzydziestu siedmiu, nie licząc blisko stu rannych. Handerson zdobywał rezydencję ówczesnego „prawowitego” prezydenta Mellona siłą. Nie była to jednak największa rozgrywka o władzę naszych „szanownych sprawiedliwców”. Są dane, iż przed niespełna stu laty doszło do krwawych awantur, w których zginęło ponad tysiąc pięćset osób. Zatruwano gazem całe poziomy, odcinano dostęp tlenu, zbudowano nawet kilka dużych miotaczy fal wielkiej częstotliwości…
– To potworne! – wzdrygnął się Bernard.
– Tak. Niestety, to potworne, lecz prawdziwe. Ale wracając do pańskiego pytania: otóż słowo „wojna”, wtedy, gdy je pisano na tym papierze, o którym pan wspomniał, oznaczało coś w rodzaju takiej walki, tylko w spotęgowanej formie. Czy wierzy pan w to, co mówi Biblia o pochodzeniu Celestii?
– Co to ma do rzeczy? – zdziwił się Bernard.
– Bardzo wiele. Czy pana nigdy nie zastanawiało to, że między tym, co mówi Biblia, a tym, co nas otacza, poziomem naszej nauki i techniki, naszą rzeczywistością, istnieje tak wielki kontrast, że wydaje się, iż ta pierwsza jest jakimś zagmatwanym nieporozumieniem?
Bernard milczał.
– Czy wie pan, że obecna Biblia, którą wykładają w kaplicach, różni się znacznie od poprzedniej, wycofanej 38 lat temu, za prezydentury Handersona?
– Słyszałem o tym, ale…
– Co „ale”?
– Nie zastanawiałem się nad tym – wyznał szczerze Bernard.
– Otóż to – oburzył się Horsedealer. – To jest odpowiedź godna lojalnego mieszkańca Celestii. „Nie zastanawiałem się nad tym!” My tak stale, od dziesiątków czy setek lat przechodzimy do porządku dziennego nad naszą rzeczywistością. W powodzi spraw mniej lub więcej dla nas ważnych nie stać nas na krytyczne spojrzenie wstecz, wygodnie nam w to wierzyć, co podaje Biblia. Przyzwyczailiśmy się do tego.
– Ależ badania Smitha i Rosenthala potwierdzają to, co mówi Biblia.
– Potwierdzają – zaśmiał się ironicznie Horsedealer. – Potwierdzają! Tak jak kasjer w banku prezydenckim potwierdza, że przyjął dwustudoliodowy czek od pana X. One potwierdzają tylko przyjęcie czeku, ale w jaki sposób pan X doszedł do posiadania 200 doliodów, o tym potwierdzenie nie mówi.
– Nie rozumiem.
– Abyś lepiej, młodzieńcze zrozumiał, zadam ci jeszcze jedno pytanie. Na co umarł Rosenthal?
– Nie wiem – wyszeptał Kruk ze zdziwieniem.
– Umarł na serce w kwiecie wieku. Trzydzieści osiem lat to jeszcze nie starość, jeśli chodzi o ludzi żyjących między 10 a 15 poziomem. Po ogłoszeniu jego słynnej pracy o powstaniu Celestii, która tak wspaniale potwierdzała tezy Smitha” i… obecnej Biblii, otrzymał stanowisko rządowego historyka. Niezła posada! Osiem tysięcy doliodów rocznie, komfortowe mieszkanie itp. Niestety, Rosenthalowi zachciało się dalej grzebać w historii Celestii. Miał nawet ogłosić nową, ponoć rewelacyjną pracę i niestety… umarł na serce. Umarł na serce, chociaż nigdy nie chorował na nie. A ta rewelacyjna praca gdzieś się przy tym zapodziała.
– Jak mam to rozumieć? Skąd pan wie, że Rosenthal nigdy nie chorował na serce?
– Znałem go dość blisko. Byłem przez wiele lat jego uczniem, później również utrzymywaliśmy stosunki. Wiem coś niecoś o tej jego ostatniej pracy. Niestety, tym razem ja mówię „niestety”, przez ostatnie dwa lata swego życia był tak zapracowany, że nigdy nie mogłem się do niego dostać.
Te ostatnie słowa filozof powiedział takim tonem, że Bernard uczuł gwałtowny skurcz w okolicach serca.
– To straszne… – wyszeptał.
– Ja umiałem skorzystać z doświadczenia Rosenthala i nie mam zamiaru pisywać dzieł. Ale to, iż nie zawsze potrafię dobrze trzymać język za zębami, wystarczyło, ażeby odebrać mi za demoralizowanie młodzieży posadę. Żyję tak już dwadzieścia lat, zawieszony między 3 a 98 poziomem. Może to i lepiej. Im więcej posiada się dóbr tego świata, tym więcej te dobra nas posiadają.
– Dlaczego mi pan to wszystko mówi? Nie wiem sam, co o tym myśleć. To jest okropne. Ja już sam nie wiem…
– Tak, może dziwne panu się wydaje, że mówię to człowiekowi, o którym wiem, że ma zostać zięciem Summersona. Ale ja znam wszystkich ludzi w Celestii i dzielę ich na pewne kategorie. Otóż zaliczam pana do ludzi o twardym, zdrowym karku, lecz nieco uproszczonym światopoglądzie. Wiem, że nie będziesz śpiewał tam, gdzie nie potrzeba, o tym coś usłyszał od starego Horsedealera. Lecz, abyś wstępując w tamten świat miał oczy nieco szerzej otwarte i nie dał zbyt łatwo sobą kręcić, jak się tamtym będzie podobało, musiałem cię nieco, że tak powiem, oświecić. Zresztą, pytałeś, co znaczy słowo „Waszyngton”, więc sam mnie sprowokowałeś.
– Jednak ja jeszcze nie bardzo rozumiem, w jaki sposób to, co pan mówił, łączy się z mym pytaniem – rzekł z westchnieniem Kruk wracając z wolna do równowagi.
– Zacznijmy więc jeszcze z innej beczki. Nazywam się Horsedealer. Może będzie pan łaskaw powiedzieć mi, co to słowo oznacza?
Kruk wzruszył ramionami.
– Nazwisko. Druga jego część wskazuje, że przodkowie pana profesora musieli być jakimiś kupcami czy handlarzami.
– No, to i bez nazwiska można powiedzieć, gdyż mój dziadek miał mały sklepik na 17 poziomie. Ale właśnie o to chodzi, że może powie mi pan na podstawie mego nazwiska, czym handlowali moi przodkowie?
– Horse…? Nie wiem.
– Pokażę panu moją największą, że tak powiem, pamiątkę rodzinną – powiedział filozof tajemniczo. – Choć nie ma ona nic wspólnego z moją rodziną, lecz rzuca światło na pochodzenie nazwiska.
Odsunął wieko jednej ze skrzyń i wyciągnął niedużą szkatułkę.
– To mój skarbiec – rzekł z uśmiechem stawiając ją na skrzyni. Wyciągnął z kieszeni mały kluczyk i po chwili wieko odskoczyło. Skrzyneczka wypełniona była niezliczoną ilością różnego rodzaju rupieci metalowych, plastykowych i strzępków tkanin.
Horsedealer pogrzebał chwilę w pudełku i wyjął zardzewiały kawałek blachy.
– Jak pan myśli, co to może być?
– To wygląda na kawałek blachy z puszki do konserw.
– Słusznie. Ile to może liczyć lat, jeśli pan zważy, że znajdowało się w miejscu pozbawionym dostępu powietrza, w temperaturze bliskiej 100 stopniom poniżej zera?
– Trudno ustalić.
– A teraz niech pan zobaczy z drugiej strony – filozof wskazał palcem. – O, ten napis, choć mocno zatarty, lecz większe litery można odczytać.
– Horse meat – końskie mięso – przesylabizował Bernard.
– A więc… koń to było zwierzę, podkreślam – było. Ale kiedy?
– Ciekawe…
– Musiało ono wyginąć bardzo dawno. Tak dawno, że nawet pamięć w Celestii nie przetrwała o tym, że kiedyś istniało.
– Jakie to dziwne… Więc… Właściwie wynikałoby z tego, że my bardzo mało wiemy o naszej przeszłości.
– To dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości.
– Czy jednak nasze wnioski nie są zbyt pochopne? Przecież słowo Horsemeat może oznaczać nazwisko producenta – wtrącił Kruk.
– Po pierwsze: są to dwa wyrazy. Po drugie: przez lupę można odczytać jeszcze inne napisy. W puszce tej był pokarm dla psów. Wynika z tego, że konie należały do zwierząt pośledniejszego gatunku niż świnie czy kozy. Po trzecie: opieranie swych twierdzeń na jednym fakcie byłoby ryzykowne. To co panu pokazałem, jest tylko jednym z przykładów, których można by setki przytoczyć. Choćby taka sprawa, na pozór zupełnie naturalna, jak rachuba czasu. Powiedz mi pan, dlaczego rok ma 365 dni, a nie 100 lub 1000, co czwarty zaś jest przestępny?
– Nie wiem.
– To może będziesz pan wiedział, dlaczego doba ma 24 godziny?
– Nooo, bo to jest nasz cykl życia! Podział na sen, pracę, odpoczynek…
– Słusznie, słusznie – przerwał filozof. – Ale dlaczego nasz cykl wynosi aż 24 godziny? A nie na przykład 10?
– Nie wiem.
– Ja też nie wiem, ale chciałbym wiedzieć, gdyż każde zjawisko musi mieć jakąś przyczynę. Nasz cykl 24-godzinny, jeśli nie dziś w Celestii, to kiedyś, prawdopodobnie na Towarzyszu Słońca, musiał mieć konkretne uzasadnienie.
– No, ale tego zmienić nie można, więc widocznie tak już zostaliśmy stworzeni.
– Taka odpowiedź to usiłowanie wymigania się od naukowej analizy. Ale jeśli nawet przyjmiemy, iż długość cyklu dziennego wynika z przyczyn fizjologicznych, to skąd się wziął podział na miesiące i lata? Minutę wyznacza ruch naszej ziemi wokół osi. Wiemy, że Celestia wykonuje jeden obrót w odniesieniu do otaczających ciał niebieskich w ciągu 60 sekund. To jest minuta. Wszystkie inne jednostki czasu są całkowitymi wielokrotnościami lub ułamkami czasu obrotu naszego świata. To jest jasne i zrozumiałe. Nigdzie jednak, ani w otoczeniu, ani w Biblii, nie możemy znaleźć uzasadnienia takich jednostek jak lata i miesiące. To też tylko jeden z przykładów. Tak, tak, młodzieńcze! Gdyby nie to, że podobnie jak inni mieszkańcy Celestii traktujesz wszystko, co nas otacza, jako wieczne i niezmienne, ty sam mógłbyś tu niejedno dorzucić.