Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 29 страниц)
– Gdzie mogą być te ciała eksplodujące? – dobiegły ją słowa Kruka.
– Trudno powiedzieć – odrzekł astronom. – Jeśli to, co mówi Summerson, jest prawdą, ciała te atakują nas z boku od tyłu, co zresztą potwierdza nakaz przebudowy najpierw tylnego miotacza. Z tej strony byłyby więc niewidoczne. Może coś uda się zaobserwować, gdy będziemy nad krawędzią świata, tym bardziej że prawdopodobnie na podstawie położenia przyrządów będziemy mogli określić kierunek.
Krzyż Południa przesunął się nieco wyżej na prawo, wolnym ruchem okrążając Gwiazdę Dobrej Nadziei.
– Niebo się kręci! – zdziwiła się Daisy.
– To nie niebo, lecz Celestia się obraca – odrzekł z uśmiechem Dean.
– Ale dlaczego wokół Gwiazdy Dobrej Nadziei?
– Oś Celestii skierowana jest wprost w jej kierunku, tak iż powstaje złudzenie, że całe niebo obraca się wokół prostej, łączącej nas z układem Alfa Centauri, zwanym Gwiazdą Dobrej Nadziei.
– No, szkoda czasu! – rozległ się głos Bernarda. – Dean, ty pierwszy schodzisz! Za tobą Daisy, a potem dopiero, gdy nie starczy liny, ja!
Roche znikł w otworze, a po chwili i dziewczyna usiadła na jego brzegu. Pod nią widniał wąski pomost otoczony poręczą. Ostrożnie opuściła nogi.
– Nie bój się. Chwyć za poręcz i chodź do mnie! – usłyszała znów głos Roche'a. Rozejrzała się na obie strony. Pomost podnosił się gwałtownie łukiem ku górze, tworząc pierścień wokół kilkunastumetrowej wieży, u której szczytu majaczył wielki grzyb miotacza.
Daisy uczuła skurcz w okolicach żołądka. Nad nią w odległości kilku metrów stał na pomoście Dean. Ciało jego znajdowało się w jakiejś niewiarygodnej, niemożliwej w normalnych warunkach pozycji, niemal głową w dół.
– Dean, co ty robisz?
– Dziwisz się, że chodzę jakby po suficie – roześmiał się astronom. – Ty w tej chwili wyglądasz tak samo, gdy patrzę z mojego miejsca. Pomost otacza oś Celestii, więc w każdym jego punkcie kierunek pionowy biegnie od osi ku krawędzi świata. Podejdź do poręczy i chodź do mnie!
Daisy poczęła ostrożnie przesuwać się po pomoście i za chwilę znalazła się obok astronoma.
Przypiąwszy wiszący u pasa dziewczyn^ zaczep do poręczy Roche począł opuszczać się szybko po wąskiej, metalowej drabince w dół. Wkrótce reporterka uczuła lekkie szarpnięcie liny i w słuchawkach rozległ się głos Deana:
– Halo, Ber i Daisy! Gotowe! Możecie się odczepić i schodzić za mną.
Teraz dopiero, gdy znalazła się na klamrach pionowej ściany, dziewczyna doceniła w pełni znaczenie ubezpieczenia oraz użyteczność silnego reflektora.
Posuwali się dość szybko w dół, niemal wyłącznie za pomocą rąk, zatrzymując się tylko na chwilę, gdy głos Roche'a lub Kruka sygnalizował zmianę zaczepów.
Mężczyźni pozostawali na przemian jako ubezpieczenie. Ten, który czekał przypięty u góry, zmuszony był później nadrobić czas tempem schodzenia. W miarę oddalania się od osi dziewczyna poczęła odczuwać zmęczenie.
– Dlaczego się tak śpieszycie?
– Widzisz ten mały zegarek w hełmie poniżej świecących punkcików? – wyjaśniał konstruktor. – Podaje on czas przebywania w skafandrze. Zapas tlenu przewidziany jest na trzy godziny, a od osi do krawędzi świata jest 500 metrów drogi. To nie bagatela przy schodzeniu, a co dopiero mówić przy wchodzeniu. My sami poruszamy się wtedy pięć razy wolniej. Z tobą droga powrotna zajmie nam co najmniej półtorej godziny, musimy więc nadrobić schodzeniem. Przestrzegałem cię, że to niełatwa wyprawa, więc musisz teraz wytrzymać. Odpoczniesz na dole. Zresztą, jeśli chcesz, możemy cię tu przypiąć i poczekasz, aż wrócimy.
– Jeszcze czego! – oburzyła się reporterka.
– Ale może naprawdę źle się czujesz? – wtrącił Dean.
– Nie ma mowy! Jeśli już wyszłam, to schodzę dalej i zobaczycie, co ja potrafię. Zresztą – mój był pomysł z tą wyprawą, więc jak by to wyglądało? Już chyba nie tak daleko, bo czuję, jak znów jestem ciężka.
– Jeszcze jakieś sto metrów. Jesteśmy mniej więcej na wysokości 18 poziomu.
– To może zapukamy do Summersona? Dopiero by się zdziwił!
– Apartamenty prezydenta znajdują się po drugiej stronie, w odległości 600 metrów stąd. A co do pukania, to nie wiem, czy ktoś by nas usłyszał, gdyż są tu, poza pancerzem, warstwy izolacyjne i komory ozonowe.
Zapanowało milczenie. Wszystkich troje ogarnęło przykre uczucie osamotnienia. Zwolnili nieco tempo schodzenia.
W dole, w świetle reflektorów zamajaczyła biała kreska wąskiego pomostu biegnącego nad krawędzią Celestii. Po kilku minutach dotarli do niego.
Pozostawiwszy Daisy jako ubezpieczenie Dean i Bernard ostrożnie spuścili się na sam skraj wielkiego dysku. Ciążenie było tu nieco większe od „normalnego” i młodzi ludzie z wysiłkiem czepiali się klamer, wisząc nad przepaścią.
Wreszcie dobrnęli do małej platformy, otaczającej metalowy cylinder, pod którym widniała 30-metrowa wieża. Tam zainstalowane były przyrządy do obserwacji astronomicznych.
– Patrz, Ber – dobiegł Daisy głos Deana. – Kosz radioteleskopu zwrócony jest dokładnie w kierunku Słońca.
Daisy przechyliła się przez poręcz. W jasnych smugach reflektorów ujrzała wieżę obserwacyjną. Olbrzymia, o 50-metrowej średnicy ażurowa czasza, osadzona na długim ramieniu, zwrócona była w kierunku przeciwnym ruchowi postępowemu Celestii.
– Nie rozumiem. Przecież, jeśli… – dalszych słów Daisy nie dosłyszała, gdyż Kruk i Roche zniknęli we wnętrzu cylindra i odbiór został przerwany.
Dean przez chwilę badał aparaturę.
– Teleskop optyczny nieczynny – stwierdził z zawodem w głosie. – Działa tylko radioteleskop oraz sonda radiolokacyjna. Znaczy to, że te ciała znajdują się jeszcze daleko. Chociaż, jeśli eksplodują, to powinny być widoczne błyski, nawet na wielką odległość. Z drugiej strony pośpiech prezydenta mówi raczej o tym, iż są one niedaleko, gdyż trudno sądzić, aby ich prędkość przekraczała aż kilkakrotnie naszą. Spróbuję teraz skomunikować się z Lunowem.
Kucnął obok niedużego czworokątnego pudełka umocowanego w ścianie cylindra. Nacisnął guzik znajdujący się z boku i wieko odskoczyło. Wewnątrz umieszczony był długi przewód z wtyczką i tabliczka z szeregiem przycisków.
Dean manipulował przez pewien czas w skrzynce, wreszcie stwierdził:
– Kontakt radiowy przerwany. Chyba aparat nadawczo-odbiorczy jest uszkodzony.
– Więc nic z tego? Niepotrzebnie tu zeszliśmy? W głosie Daisy brzmiało rozczarowanie.
– Jest jeszcze telefon, ale włącza się go z obserwatorium, gdyż stanowi tylko rezerwę.
– Więc nie można się skomunikować?
Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je Dean.
– Mam pewien pomysł. Kiedyś, regulując z Lunowem radioteleskop, zauważyliśmy, że zapalanie lub gaszenie reflektorów w hełmach wywołuje błyski na ekranie oscylografu. Byłem wówczas tu, na dole, ze starym Bobem, elektromonterem od Kuhna. On siedział wewnątrz opuszczonego poziomo zwierciadła, a ja w wieży. Światło z reflektora Boba raziło mnie w oczy i nie mogłem ani rusz zamocować pewnej śruby. Prosiłem więc, by je na chwilę zgasił. Lunow znajdował się wtedy w obserwatorium i zwrócił uwagę na błysk.
– Zupełnie zrozumiałe – wtrącił Kruk. – Iskrzenie powstające przy włączaniu jest źródłem fal elektromagnetycznych. Ale co to ma do… Ach, racja! Niezły pomysł. Tylko skąd on będzie wiedział, że trzeba podejść do telefonu?
– Lunow nie lubi, aby ktoś wchodził niespodziewanie do pokoju, w którym pracuje. Dlatego zawsze pukałem w umówiony sposób: dwa uderzenia w dłuższych odstępach i trzy szybkie.
– Chcesz „zapukać” do Lunowa przez radioteleskop? No, to jazda, bo czas ucieka! Daisy Brown wychyliła się jeszcze bardziej przez poręcz chcąc ujrzeć, co się dzieje pod nią. Po chwili zobaczyła, jak jedna z postaci ukazała się wewnątrz ażurowej wieży. To Dean schodził po drabinie w dół, ku długiemu ramieniu, na którym umocowane były przyrządy.
Dotarłszy do końca wieży astronom począł posuwać się ostrożnie po lśniącej rurze ku olbrzymiemu zwierciadłu.
– Uwaga! Trzymaj dobrze linę! – zawołał nagle. Gwałtowne jego ruchy wskazywały, że stracił równowagę. Przez chwilą jeszcze balansował, naraz zsunął się z wąskiego ramienia i zawisł na linie, obracając się na wszystkie strony. Żółty blask reflektora ślizgał się po krawędziach platformy, przyrządach astronomicznych i po pancerzu Celestii, to znów zapadał w otchłań kosmosu, roztaczającą się pod wirującym ciałem.
Nieopanowane ruchy astronoma ustały. W słuchawkach znów rozległ się jego głos:
– Ber, teraz ciągnij! Jeszcze trochę! Wyżej! Wyżej! Teraz trochę popuść! O! Tak! Dobrze! Wisząca na linie postać w skafandrze poczęła wykonywać rytmiczne ruchy, aby rozhuśtać ciało. Wreszcie młody astronom uchwycił się lśniących prętów tworzących wielki metalowy kosz.
– Popuść trochę liny! – zawołał do Bernarda. Zręcznie przesunął się między prętami ramy przyrządu i po chwili odnalazł małe drzwiczki, prowadzące do wnętrza kosza. Przez chwilę posuwał się ku środkowi olbrzymiej czaszy, gdy naraz zamarł w bezruchu.
Postąpił krok naprzód, jakby miał zamiar wspinać się dalej, lecz oto znów się zatrzymał. Wreszcie począł posuwać się dalej po prętach kosza, podobny do pająka na wielkiej sieci.
Znalazłszy się w centrum zwierciadła radioteleskopu astronom zgasił reflektor, zapalił go, po czym szybko zamigotał światłem.
Powtórzywszy sygnał kilkakrotnie Dean ruszył w powrotną drogę. Po paru minutach dotarł do niebezpiecznej belki i usiadłszy na niej okrakiem posuwał się ku wieży. Wkrótce osiągnął drabinkę.
– Daisy, coś ty mówiła? – rzucił pytanie wspinając się po szczeblach. W głosie jego brzmiało zdziwienie i jakby niepokój.
– Ja? Kiedy?
– No, przed chwilą! Chyba ty, bo któż by inny? Gdy byłem po tamtej stronie zwierciadła, słyszałem wyraźnie twój głos.
– Musiało ci się zdawać – wtrącił Kruk. – Wykluczone, abyś będąc wewnątrz zwierciadła, oddzielony od Daisy i mnie jego siatką, mógł coś słyszeć. Kosz ten nie przepuszcza fal radiowych tej długości.
– Masz rację. A ja jednak słyszałem wyraźnie głos kobiecy – upierał się astronom. – Trzy razy powtórzyła to samo.
– Co takiego?
– Trochę mnie nawet zdziwiło, bo to takie jakieś… Wyraźnie słyszałem głos kobiecy, podobny do głosu Daisy. Mówiła coś w tym rodzaju: „Halo CM! Czy słyszysz? Odpowiedz!” I tak ze trzy razy. Więc ja wołam do Daisy: „Co się stało?!” Bo już się przestraszyłem, że coś złego.
– Mówisz, że powiedziała CM? A może CM-2?
– Taak. Skąd wiesz?
– A to dziwna historia… – odrzekł Bernard zmienionym głosem. – I co było dalej?
– A nic. Cisza. Dopiero po jakichś dwu minutach znów ten sam głos: „Uwaga! Za godzinę na tej fali”. Znów tak trzy razy i cisza.
– I nic więcej?
– Nie. Już nic więcej.
Dean dotarł do cylindra nad wieżą i rozmowa się urwała.
Szybko podszedł do małej skrzynki i wyciągnął z niej długi przewód z wtyczką. Po chwili w słuchawkach hełmu Bernarda rozległ się cichy trzask. To Dean przełączył się na telefon.
Zapanowało milczenie. Ciszę przerywał tylko przyśpieszony oddech konstruktora, który zmęczył się pomagając przyjacielowi wspinać się po drabinie. Daisy zamarła w oczekiwaniu. Żaden jednak dźwięk nie dobiegł jej uszu. Czyżby telefon nie działał?
Upłynęła długa chwila. Nie mogła wytrzymać narastającego napięcia.
– Dean, dlaczego milczysz?! – zawołała.
– Dean nie ma w tej chwili połączenia z nami – rozległ się głos Kruka. – Chcąc rozmawiać przez telefon musiał wyłączyć radio.
– Ale czy złapał połączenie?
– Owszem. Widzę przez szybę, że rozmawia. Zaraz się dowiemy, co Lunow… – Bernard urwał nagle.
Młody astronom nachylił się i zaczął manipulować przyciskami. Naraz gwałtownym ruchem wyciągnął wtyczkę i w słuchawkach rozległ się jego pełen zdenerwowania głos:
– Straciłem połączenie. Do diabła, co to się stało? W żaden sposób nie mogę się skontaktować z Lunowem. Czekaj, spróbuję jeszcze raz.
Znów włączył wtyczkę i Bernard ujrzał, iż Dean krzyczy coś w hełmie. Po chwili ponownie włączył radio.
– Cóż, u licha, mogło się stać? Zupełnie nie rozumiem. Włącz się ty, Ber, może u mnie w hełmie coś nie w porządku. Choć to mało prawdopodobne, gdyż radio działa.
Jednak i Kruk nie mógł otrzymać połączenia.
– Musiał się u starego zepsuć aparat – mówił z niepokojem Roche.
– Może sam się wyłączył?
– Wykluczone. Zerwanie łączności nastąpiło w pół zdania i to w takim momencie, że…
– Coś się dowiedział?
– Dowiedziałem się… Trudno o tym w ogóle rozsądnie myśleć. I gdybym tego parę razy nie usłyszał wyraźnie od starego, to myślałbym, że chyba śnię. Może zresztą stary zwariował? Trzeba pecha, że straciłem połączenie. Byłbym się choć dowiedział jakichś szczegółów.
– A więc czegoś się dowiedział? – niecierpliwił się Kruk. – Powiedz wreszcie!
– Lunow twierdzi, że to jest… że to jest rakieta.
– Co jest rakieta?
– No to, co się do nas zbliża.
– Co? Ten rój ciał?
– To nie jest, jak twierdzi stary, żaden rój ciał, lecz rakieta, prawdziwa rakieta! Pojazd rakietowy! – powtarzał w zdenerwowaniu Dean.
– Jaka rakieta? Skąd?
– Otóż to… Nie może mi się to zupełnie w głowie pomieścić! Czyżby?
– Opowiadaj od początku, co mówił Lunow, bo nic z tego, co powiedziałeś, nie rozumiem – zdenerwował się Bernard.
– Mogę cię pocieszyć, że ja też nic nie rozumiem. Połączenie otrzymałem od razu. Widocznie stary zauważył błyski i natychmiast włączył telefon. Jak tylko odezwałem się, Lunow z miejsca zaczął gadać o naprawie jakiejś anteny. Mówił, że się cieszy z mego powrotu do zdrowia i z tego, że sam się zająłem naprawą, bo prędzej się można będzie skomunikować z rakietą. Pytam, o czym on mówi, przecież, o ile wiem, żadna rakieta nie opuściła Celestii. A on: „Więc ty nie wiesz, mówi, że zbliża się do nas jakaś obca rakieta? Spoza naszego świata?” Odpowiadam, że słyszałem tylko o jakichś ciałach eksplodujących i właśnie chciałem się czegoś od niego dowiedzieć. A o rakiecie nic nie wiem! A stary jak nie zacznie mnie sztorcować: „Jeśli nie kierujesz naprawą anteny, to po co się włóczysz na zewnątrz i nie przychodzisz do obserwatorium? Przecież, mówi, otrzymałeś moją kartkę, że jak tylko będziesz zdrowy, to masz przyjść natychmiast do obserwatorium”. Już zaczynam tłumaczyć, że nic o tym nie wiem, gdy naraz coś trzasnęło w słuchawkach i lampa kontrolna zgasła. Musiało coś „nawalić” w aparacie. Wykluczone, aby Lunow sam się wyłączył. A to pech! Niech to wszyscy diabli!
– Spróbuj jeszcze raz. Chociaż słaba nadzieja. Z tego, co mówiłeś, zdaje się wynikać, że przyczyna zerwania łączności jest poważniejsza, niż ci się zdaje. Może jestem ostatnio przewrażliwiony, ale to z pewnością nie przypadek.
– Co przez to rozumiesz?
– Chyba jasne. Lunow jest izolowany i fałszywie informowany. Po prostu celowo przerwano połączenie, dziwne tylko, dlaczego w ogóle dopuszczono, aby Lunow powiedział coś o rakiecie. Chociaż… Jest to tak fantastyczna wiadomość, że nie wiem sam, co o tym sądzić. Zestawiwszy to, co się w ciągu ostatnich paru dni dzieje w Celestii… Nie wiem. Zupełnie nie jestem w stanie tego zrozumieć. Chyba tylko stary Horsedealer jakoś by się w tym połapał. Jak sądzisz, Dean? Czy Lunow może się mylić?
– Trudno powiedzieć. On tego w ogóle nie traktował jako hipotezy, lecz jako stwierdzony fakt. Spróbuję się jeszcze raz połączyć.
Po kilku minutach manipulowania Roche zrezygnowany wyciągnął wtyczkę.
– Nic z tego. Bezpośrednie połączenie z obserwatorium jest całkowicie przerwane. Próbowałem również połączyć się z centralą telefoniczno-telewizyjną i wyobraź sobie, że jesteśmy zupełnie odcięci od świata.
– Wracamy – zadecydował Kruk. – Już blisko godzinę przebywamy na zewnątrz i nie mamy właściwie czasu na pozostawanie tu dłużej. Należy się liczyć z tym, że wejście na górę zajmie nam, ze względu na obecność Daisy, przynajmniej półtorej godziny. Halo, Daisy! – zwrócił się do dziewczyny. – Skracaj linę. No, uwaga! Wchodzimy!
Czepiając się rękami i nogami klamer, wisząc nad przepaścią, obaj mężczyźni poczęli wolno posuwać się ku pomostowi.
– Jeśli nie windę, to mógłbyś jakiś inny solidny przyrząd wynaleźć – zwróciła się Daisy do Bernarda, gdy wraz z Deanem znaleźli się na pomoście. – To skandal, żeby tu trzeba było się tak męczyć. Konstruktorem jesteś i nie pomyślisz o tym! Nie mam racji? Dean, czemu milczysz?
– Chodźmy już na górę – rzucił z rozdrażnieniem w głosie astronom. – Jakoś nie wiem sam… ale…
– Boisz się czegoś? – spytał z powagą Bernard.
– Nie wiem…
– Wątpię, aby cię aresztowali, gdyż musieliby również i mnie zamknąć, a przecież Summerson nie zrezygnuje z przebudowy miotaczy. Raczej będą chcieli zamknąć nam czymś usta.
– Jak sądzisz, o co tu właściwie chodzi?
– Gdybyśmy to wiedzieli! Co najwyżej, ogólnie biorąc, można przypuszczać, że chodzi tu, tak jak zawsze bywało, o władzę. To może być jakiś bluff, bo nie chce mi się wierzyć, aby naprawdę zbliżał się do nas jakiś obcy pojazd rakietowy. Po prostu: skąd? – Kruk zamyślił się na chwilę. – Miejmy zresztą nadzieję, że będziemy mogli coś wywnioskować z zachowania się Summersona po naszym powrocie. No, ale masz rację, dość odpoczynku! Wchodzimy na górę, bo czasu i tlenu coraz mniej.
To mówiąc Bernard począł wspinać się po klamrach na pionową ścianę.
Mijały minuty. Odpoczywając kilkakrotnie konstruktor dotarł do wysokości 40 metrów nad pomostem i zaczepił się u klamry.
Z kolei wspinaczkę rozpoczęła Daisy. Już po kilku metrach zrozumiała, ile wysiłku kosztować ją będzie dotarcie do osi Celestii. Zarówno szybkie zmęczenie mięśni, jak i świadomość niebezpieczeństwa upadku, mimo liny trzymanej przez Kruka, utrudniały ruchy. Odległość pięćdziesięciu metrów, dzieląca ją od Bernarda, wydawała się nieskończenie wielka.
Wreszcie, po blisko 30 minutach, dobrnęła zziajana do miejsca, gdzie uczepiony był konstruktor. Ten natychmiast przypiął ją do klamry, a sam ruszył w górę. Tuż za nim postępował Roche, który, nie czekając, aż dziewczyna wejdzie, bez ubezpieczenia wspinał się po ścianie.
Po wyczerpaniu liny, na wysokości 80 metrów nad pomostem, obaj przyjaciele przymocowali się do ściany i kazali dziewczynie odczepić się od klamry.
– Podciągaj się tylko rękami. Nogi pozostaw wolne – zwrócił się Dean do Daisy. – Będziemy cię windować na linach.
– Ale po co? Jakoś dam sobie radę – próbowała niepewnie oponować dziewczyna, lecz Kruk przerwał szorstko:
– Przy twoim tempie wchodzenia nie zdążymy dotrzeć do śluzy przed wyczerpaniem zapasów tlenu. A co to oznacza, nie potrzebuję ci chyba wyjaśniać.
Po kilku minutach dziewczyna dotarła do obu mężczyzn, którzy ruszyli dalej w górę. Posuwanie odbywało się teraz znacznie sprawniej.
Po godzinie wspinaczki Kruk zarządził 10-minutowy odpoczynek. Już dwie godziny przebywali na zewnątrz i Daisy z niepokojem spoglądała w górę na ciągnące się jakby w nieskończoność szeregi klamer. Obawy jej jednak były przesadzone. Choć od osi Celestii dzieliła ich jeszcze przeszło połowa drogi, jednak wobec spadku wagi ciał posuwanie się było coraz łatwiejsze.
Ruszyli znów w milczeniu w górę. Minuty płynęły szybko, siła odśrodkowa malała coraz bardziej. Wreszcie ponad ich głowami, w mroku rozjaśnionym tylko blaskiem gwiazd i żółtymi światłami reflektorów, zamajaczyły pręty metalowej konstrukcji czołowego miotacza.
Jeszcze kilka gwałtowniejszych podciągnięć, a niemal nieważkie ciała znalazły się na zamkniętym pierścieniu pomostu.
– Zdążyliśmy – odetchnął Bernard z ulgą, przerywając długą ciszę towarzyszącą im podczas wspinaczki. – Mamy jeszcze tlenu na jakieś pięć do dziesięciu minut, potem zaczyna się tak zwana żelazna rezerwa 15-minutowa. Katastrofa już nam nie grozi – uśmiechnął się do Daisy.
Po chwili stanęli u otworu prowadzącego do przedsionka śluzy.
– Wiecie, chłopcy – zwierzała się Daisy – powiem wam szczerze, że chociaż taka wyprawa piechotą na zewnątrz jest bardzo ciekawa, ale człowiek czuje się strasznie nieswojo. Już chyba lepiej w rakiecie.
Bernard który posuwał się pierwszy, znikł we wnętrzu przedsionka. Zaraz potem uszu Daisy i Deana dobiegł zdławiony okrzyk konstruktora.
Kruk klęczał przy stalowych drzwiach prowadzących do śluzy.
– Co się stało? – wyszeptała Daisy.
– Drzwi do śluzy są zamknięte – powiedział wolno Bernard.
– Zostawiłem otwarte – rzucił półgłosem Roche, jakby się usprawiedliwiając.
– Wiem. Ktoś je zamknął podczas naszej nieobecności. Co gorsza – zostawił otwarte drzwi ze śluzy do ubieralni i nie mogę uruchomić zaworu. Będziemy musieli zaalarmować telefonicznie pogotowie, bo inaczej stąd nie wyjdziemy. Chyba że tam jeszcze ktoś jest!
To mówiąc chwycił zwisający u pasa zaczep i począł nim rytmicznie uderzać w stalowe drzwi.
– Dean, dlaczego nie można uruchomić zaworu? – spytała Daisy uspokojona nieco wiadomością o możliwości wezwania pogotowia.
– Jest tu specjalne urządzenie zabezpieczające – wyjaśnił astronom. – Gdyby zawór dawał się otworzyć w chwili, gdy nie są zamknięte drzwi między śluzą a ubieralnią, moglibyśmy nieświadomie spowodować śmierć kogoś znajdującego się w ubieralni bez skafandra. Poza tym powietrze jest zbyt drogocenne, aby je wolno było tracić w tak wielkich ilościach. W razie jakiegoś zablokowania zawsze można się połączyć telefonicznie z pogotowiem. Do diabła! – zaklął nagle. -Tlen mi się kończy.
Dziewczyna odwróciła głowę w jego kierunku. Twarz młodego astronoma oświetlona była niebieskawym blaskiem bijącym z wnętrza hełmu. Lampka kontrolna ostrzegała, iż za piętnaście minut Roche zacznie odczuwać głód tlenu.
Daisy znów począł ogarniać lęk.
– Nikogo tam pewno nie ma – rzekł Kruk przerywając pukanie. – Szkoda czasu. Trzeba połączyć się z pogotowiem.
Przeszedł w drugi kąt przedsionka, gdzie w ścianie umieszczona była skrzynka aparatu telefonicznego. Konstruktor włączył wtyczkę do hełmu i nacisnął szereg guzików. Chwilę stał nieruchomo, po czym znów począł manipulować przyciskami.
Daisy i Dean wpatrywali się w niego z rosnącym niepokojem. Wreszcie konstruktor wyciągnął wtyczkę i zwrócił się twarzą do towarzyszy.
Chociaż Bernard nie odezwał się ani jednym słowem – zrozumieli natychmiast.
– Jesteśmy odcięci? – wyszeptał blednąc Roche. Kruk tylko nerwowo obracał w ręku stalowy zaczep.
– Czy… Czy… To już… koniec?… – w głosie Daisy pojawił się paniczny lęk. Bernard spojrzał na dziewczynę, poruszył nerwowo głową i siląc się na spokój odrzekł:
– Jeszcze nie wszystko stracone. Sytuacja jest poważna, ale…
– Co ty opowiadasz! – wybuchnął Dean. – W jaki sposób myślisz?… – urwał nagle uświadomiwszy sobie, iż może Kruk nie chce przerażać Daisy beznadziejnością sytuacji.
– Jeszcze nie wszystko stracone! – powtórzył z naciskiem Bernard. – Istnieje kilka punktów na powierzchni Celestii, gdzie warstwa zewnętrzna składa się tylko z samego almeralitowego pancerza, którego grubość nie przekracza 25 cm. Jedno z takich miejsc znajduje się w ścianie korytarzyka biegnącego w dzielnicy niewolników, obok tych slumsów na 2 poziomie. Tam się dużo czarnych kręci i powinni usłyszeć pukanie. No, do widzenia!
– Stój! Idę z tobą! – zawołał Roche. – Stosując samo-ubezpieczenie będziesz szedł chyba z godzinę, a przecież tlenu…
– Wykluczone! Dam sobie radę bez ubezpieczenia. Tobie tlen już się kończy i każdy wysiłek zmniejsza szansę doczekania pomocy. U mnie jeszcze nie było sygnału, więc mam przynajmniej 15 minut normalnej dostawy tlenu. W tym czasie będę już na dole.
– A potem?
– Potem zobaczymy.
Postać Kruka znikła w owalnym otworze. Dean chciał podejść ku wyjściu, aby nie stracić kontaktu z przyjacielem, zanim nie zejdzie on z kolistego pomostu, gdy uczuł, że Daisy chwyta go gwałtownie za rękę.
– Boję się! Boję się sama tu zostać!
Spojrzał na nią i uczuł, jak ogarnia go rozpacz i gniew na siebie. „To ja jestem winien temu wszystkiemu. Przecież Bernard ostrzegał ją i z pewnością mógłby ją przekonać, aby została przynajmniej w przedsionku i poczekała na nas. Że też jakiś diabeł podkusił mnie, abym bagatelizował to ostrzeżenie. Chciałem zabłysnąć przed nią moją zręcznością i umiejętnością – pomyślał z goryczą – i oto rezultat”.
Usiedli pod ścianą opierając się o nią plecami.
– Och! – dobiegł jego uszu okrzyk dziewczyny. Zadrżał.
Ostrzegawczy niebieski blask rozlewał się łagodną poświatą z hełmu Daisy. Jednocześnie w jego hełmie rozległo się ciche buczenie i niebieska lampka poczęła z wolna przygasać. Oznaczało to, iż rezerwa została wyczerpana i rozpoczyna się kryzys. Na razie ubytek tlenu był niedostrzegalny, ale zdawał sobie sprawę, iż śmierć zbliża się szybkimi krokami.
Daleki był jednak myślą od własnego losu. Wpatrując się nieustannie w bladą, zmienioną lękiem twarz Daisy czuł, że staje się mu ona bliska, jak nigdy dotąd. Nie chciał myśleć o tym, co miało nastąpić za kilkanaście czy kilkadziesiąt minut. Uparcie odsuwał tę myśl od siebie, lecz wracała ona nieustannie.
– Czy?… Czy Ber doszedł już… tam? – wyszeptała ledwo dosłyszalnie dziewczyna.
– Na pewno – odpowiedział i nagle uświadomił sobie, że sam nie wierzy w to, co mówi. Przecież chyba Bernard kłamał, że istnieje takie miejsce, gdzie można się dopukać do wnętrza Celestii. Chciał tylko dać im okruch nadziei.
„By nie było nam tak ciężko umierać – pomyślał z goryczą. – Umierać… Och, nie! Ona nie może umrzeć! Nie może! On jednak chyba mówił prawdę. A jeśli… jeśli nie dotarł? Jeśli schodząc bez ubezpieczenia stracił równowagę i runął w przepaść? I leci teraz w przestrzeni w kierunku strefy dezintegracji?”
Uczuł, że krople potu wystąpiły mu na czoło i jednocześnie ogarnęła go fala zmęczenia. -”To brak tlenu. Zaczyna się”.
Usiłował oddychać jak najoszczędniej, lecz już wkrótce zaczął odczuwać rosnące pragnienie głębszego zaczerpnięcia powietrza. Odetchnął kilkakrotnie, ale nie przyniosło to oczekiwanej ulgi. W głowie począł potęgować się nieznośny szum. Jakieś dalekie dudnienie dobiegło jego uszu. Przechylił się na bok.
– Co to? Słyszysz, Daisy?
– Nic nie słychać – odpowiedziała dziewczyna nachylając się nad nim. – Co ci jest, Dean? W głosie jej nie dźwięczał już strach, lecz niepokój o Roche'a.
– Nic… Nic… to przejdzie.
Nie dokończył, gdyż jasne płaty zaczęły mu latać przed oczyma. Próbował sięgnąć ręką, aby pochwycić za którąś z klamer, lecz naraz uświadomił sobie, że nie warto, że i tak wszystko jedno, co się z nim dzieje. Ogarnęła go apatia.
Daisy schwyciła go w ramiona i podniosła do góry. Do uszu jego dobiegł jakby gdzieś z daleka jej szept:
– Co ty robisz? Co się z tobą dzieje? Już niedługo, Dean. Już niedługo. Oni nas tu nie zostawią. Pomoc już pewno idzie.
Nagle wy buchnęła spazmatycznym płaczem.
– Co ty? Umierasz? Nie! Nie! To nieprawda! Dean! Dean!
Płacz dziewczyny przywrócił mu na moment poczucie rzeczywistości. Otworzył szerzej oczy, lecz nad sobą ujrzał tylko mgliste zarysy hełmu Daisy. Oddychał gwałtownie. Dudnienie w skroniach przeszło w miarowy stuk. Ostatnim wysiłkiem próbował podnieść głowę i nagle poczuł, że zapada się gdzieś w dół.
Poprzez splątane ze sobą obrazy przeżytych chwil, obrazy wnętrza obserwatorium, to znów usianego gwiazdami nieba, ujrzał z daleka uśmiechniętą twarz Daisy.
– Halo CM-2! Za godzinę nalej samej fali – usłyszał jej głos.
Zdawało mu się, że płynie w przestrzeni, że jest lekki jak piórko. Oto w dali zamajaczył wielki dysk Celestii.
– Lecę w kierunku strefy dezintegracji – zadudniło coś w mózgu.
Rozejrzał się wokół. Opodal leciała Daisy z wykrzywioną przerażeniem twarzą. Szarpnął się gwałtownie, chcąc przezwyciężyć ogarniający go bezwład, i krzyknął:
– Daisy! Muszę ratować Daisy!
Między życiem a śmiercią
– To stara historia, mój chłopcze, starsza ode mnie. Już niewielu pamięta ją z opowiadań: może stary Malley, może siwa Barrow. Tak, moje dziecko. O tym mówić nie wolno i niebezpiecznie. Mój dziadek wtedy zginął i wielu, bardzo wielu. Był sąd. Straszny sąd. Wszystkich Murzynów wtedy wzięli. Zostawiono tylko małe dzieci, młodsze od ciebie. Każdy musiał opowiadać, gdzie w tym czasie był, co robił. Ale to nie wystarczyło sędziom. Kto nie miał za sobą człowieka, który by zeznał na jego korzyść, musiał umrzeć. A ludziom przeszkadzano bronić Murzynów.
– To byli i dobrzy ludzie, babciu?
– Byli. I dziś są. Wielu „szarych” nam pomaga jak może.
– No i co dalej? Mów, babciu…
– Ano… Później Wielki Biały Władca uroczyście ogłosił, że ponieważ Murzyni myśleli o dorównaniu ludziom, po wieczne czasy odejmuje się im wszelkie prawa. I zarówno oni, jak i ludzie przestrzegać muszą naczelnego przykazania, którego kazano nam się uczyć na pamięć: „Pan Kosmosu stworzył ludzi na obraz i podobieństwo swoje, aby władzy państwowej, z jego łaski ustanowionej, posłuszni byli i szczęśliwie żyli w Celestii. Aby im ulżyć w pracy, darował im Murzynów w niewolę po wsze czasy”. A przecież my nie chcieliśmy ludziom dorównać, broń Boże, ani nie mówiliśmy nigdy, że mamy duszę nieumierającą. To tak bezwstydnie nałgał John Summerson, pradziadek obecnego Wielkiego Białego Władcy. Sam sobie to ze łba wydłubał, żeby nas zgubić. Komu to by w głowie postało, i jeszcze wtedy? Chcieliśmy, żeby był mniejszy głód i aby kobiet nie bito – to wszystko. A zresztą tam się rozeszło o bardzo mało. O jakąś kruszynę chleba i prawa. Ale ludzie są skąpi dla Murzynów. Zawzięli się, że nie. I tyle śmierci nam zadali…
– I zabijali, babciu?
– Tak. Okrutnie, a bardzo zwyczajnie. Buntowników – bo tak ludzie mówili wtedy o nas – wrzucali po prostu do tej wielkiej kadzi na 78 poziomie, do której w ogóle wrzuca się trupy. Kadź jest pełna jakiejś palącej cieczy. Tam ciało się rozpuszcza, podobno nawet i kości także.
– Jak to, babciu? Żywych tam wrzucali?
– Tak! – Murzynka skinęła głową. – Ale po co ja ci to opowiadam? Nie będziesz mógł spać.
– Mów jeszcze, babciu. I dużo naszych tak zabili?
– Pewnie, że dużo. Aż stało się coś, że więcej tam już nikogo nie wrzucali. Potem zabijali elektrytem w tył płowy, tak jak dziś zabijają wariatów, i dopiero zabitych wrzucali do tej samej kadzi, przeznaczonej i przedtem, i do dzisiejszego dnia do wrzucania trupów murzyńskich i zwierzęcych. Bo ludzi umarłych wrzucają do innej kadzi, takiej samej, ale w innym miejscu. Im religia każe, żeby nawet po śmierci byli osobno. Tak! Ciężko żyć Murzynowi na świecie…
– A co to się stało, babciu, że po tym już tam żywych nie wrzucali?
– Nienawidziliśmy wtedy okropnie ludzi. Można sobie przecież wyobrazić. Ale znalazł się tylko jeden taki, który postanowił im zapłacić za śmierć – śmiercią. Silny, barczysty, chwycił wpół policjanta, pewnie właśnie tego, który miał go wrzucić, i pociągnął za sobą. Murzyn nazywał się Miney. Za mego dzieciństwa każdy o tym wiedział, choć rodzinę jego wymordowano, aby pamięć łatwiej umarła. A trzeci oddział zakładów przetwórczych Morgana nazywaliśmy Oddziałem Śmierci. O tym też mówić nie wolno. Dlatego Murzyni milczą i zapomną zupełnie, bo jakżeby inaczej… Pewnie i dlatego niemiłe jest naszym katom wspomnienie Mineya, że nosił ludzkie imię, jak wielu Murzynów wówczas. O tym także nie wolno wiedzieć. Nazywał się James. Matka mówiła mi.