355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Zagubiona Przyszłość » Текст книги (страница 10)
Zagubiona Przyszłość
  • Текст добавлен: 5 октября 2016, 00:33

Текст книги "Zagubiona Przyszłość"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 10 (всего у книги 29 страниц)

– To nie jest argument. Mogło być ich pierwotnie dwóch i jeden wrócił przed waszą wyprawą.

– To bardzo skomplikowana hipoteza. Po cóż by wychodzili na zewnątrz? I to o tak późnej porze? To trudna wyprawa, wymagająca dobrego orientowania się w górnych pomieszczeniach, no i kluczy.

– Nie wiem, ale przypuszczam, że policja wkrótce to wyjaśni – odparł prezydent. – Ale… wracając do pańskich słów: „po cóż mieliby wychodzić na zewnątrz i o tak późnej porze”. A dlaczego wy troje wychodziliście na zewnątrz? I o tak późnej porze? Hę? – uśmiechnął się, lecz w oczach jego nie było już dotychczasowej dobroduszności, lecz tak znany Krukowi, zimny, twardy wyraz.

– To ma być przesłuchanie? – zapytał Bernard patrząc prosto w oczy prezydentowi. Ten wytrzymał jego wzrok i ze spokojem odrzekł:

– Ależ skąd! Przecież sam pan, mój chłopcze, sprowadził rozmowę na dochodzenia dotyczące waszego wypadku. No, ale nie gniewaj się, że jeszcze raz, tak po przyjacielsku, zapytam cię: po coście leźli na zewnątrz?

Lecz Bernard miał dosyć ślizgania się jak wąż wokół tego, o czym każdy z nich myślał, a czego nie chciał powiedzieć.

– Chce pan wiedzieć, czego szukaliśmy? – powiedział wolno. – Prawdy… Tylko prawdy. Spodziewał się, że Summerson zastosuje „unik” w rodzaju „nie rozumiem” i już szykował drugie uderzenie, gdy prezydent z tym samym uśmiechem na ustach niespodziewanie skrzyżował ostrze:

– I… znalazł ją pan?

– Tak – skinął głową konstruktor.

– Kiedy pan przystąpi do ostatecznego montażu przebudowanych urządzeń miotaczy? Kruk mniej by się zdziwił, gdyby w tej chwili nastąpił jakiś kosmiczny kataklizm. Pytanie prezydenta było tak niespodziewane i pozornie bez związku z dotychczasowym tokiem rozmowy, a zarazem tak kluczowe, że Bernard czuł się zupełnie wytrącony z równowagi. Przez dłuższą chwilą uczucie własnej bezsilności mieszało się z podziwem dla Summersona.

– Kiedy pan przystąpi do montażu? – powtórzył pytanie Summerson. Bernard postanowił grać na zwłokę.

– To nie ode mnie zależy.

Przez twarz prezydenta przebiegł błysk zadowolenia.

– Doktor Bradley twierdzi, że po ostatnim zastrzyku w ciągu kilku godzin wróci pan do pełni sił. Prześpi się pan teraz jeszcze ze dwie godziny. W tym czasie pański asystent przygotuje wszystko tak, aby gdzieś koło ósmej rano można było rozpocząć pracę na zewnątrz. Ja osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń co do kontynuowania przez pana budowy. Chodzi mi tylko o pewną drobną sprawę.

– Kwestia dyskrecji? – zapytał Kruk czując, iż rozmowa wkracza najniespodziewaniej na dogodny dla niego grunt.

– Tak. Chodzi mi, jak z pewnością, konstruktorze Kruk, a nie wątpię, że również mój przyszły zięciu, rozumiesz dobrze – ciągnął wolno prezydent – chodzi mi o ścisłe zachowanie tajemnicy.

Wzmianka o ewentualnym małżeństwie ze Stellą nie zdziwiła Kruka. Ostatnie dwa dni wykazały, iż prezydent traktuje to jako przynętę, gdy chodzi mu o związanie go ściślej ze swymi machinacjami. Zdawał sobie sprawę, iż wszystkie obietnice Summersona to tylko bluff, a marzenie jego pozostaje tak samo nieosiągalne dziś, jak przed rokiem. Tajemnica musiała jednak być tak wielkiej wagi, że stary gracz uważał za słuszne dorzucenie i tego argumentu.

„Zobaczymy, jak zareaguje na mój atak” – pomyślał Bernard obserwując z uwagą zmiany w wyrazie twarzy Summersona, jakie występowały w miarę jego słów:

– Przyjmuję z radością pańskie zapewnienie, panie prezydencie, i przyrzekam całkowitą dyskrecję. Jednak w dalszym ciągu twierdzę, że termin przystąpienia do pracy nie zależy ode mnie. Zależy on od pana, panie prezydencie. Wiem, pan chce powiedzieć, że nie stawia żadnych przeszkód. Tym lepiej. Chciałbym jeszcze jednego zapewnienia z pańskiej strony, zapewnienia, które ma dla mnie decydujące znaczenie. Tylko pod tym warunkiem gotów jestem kontynuować pracę i zachować całkowitą tajemnicę.

– O co chodzi? – w oczach prezydenta pojawił się niepokój.

– Chciałbym otrzymać od pana zapewnienie, że przebudowywane przeze mnie miotacze nie będą nigdy skierowane przeciw człowiekowi jako narzędzie śmierci.

Fala krwi spłynęła do twarzy prezydenta, nerwowy ruch szczęki oraz wielkiej pionowej zmarszczki nad czołem wskazywał, iż z trudem opanowuje zdenerwowanie.

Nagle, jakby za naciśnięciem guzika, twarz Summersona oblekła się zwykłym spokojem. Spojrzał zimno na konstruktora i wycedził przez zęby:

– Przyjmuję pański warunek. Miotacz nigdy nie będzie użyty przeciw ludziom.

– A przeciw Murzynom?

– Również nie będzie nigdy użyty przeciw Murzynom.

– Jaką mogę mieć tego gwarancję?

Summerson skrzywił się niechętnie. Chwilę patrzył w przeciwległą ścianę, jakby szukając tam argumentów, i nagle roześmiał się.

– Gwarancję? Chcesz mieć gwarancję? Zdaje się, że najlepszą gwarancją będzie to, gdy ci powiem, że… że to nie są ani ludzie, ani Murzyni.

– A jeśli to nie są ludzie, to kto? – zapytał Kruk usiłując opanować ogarniające go podniecenie.

– Diabły! Czerwone Diabły.

– Czerwone Diabły?!

– To nie ulega najmniejszej wątpliwości.

Widać było niemal z każdego ruchu prezydenta, jak wielką satysfakcję sprawia mu wrażenie, jakie wywarły jego słowa na konstruktorze.

Bernard nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Czyżby istoty kierujące rakietą przybywały rzeczywiście spoza Celestii? Jednak jakie miał on, Kruk, podstawy do przypuszczania, że rewelacyjne twierdzenie prezydenta nie jest tylko trikiem?

Czuł swą słabość wobec takiego gracza, jakim był Summerson.

„Gdyby na moim miejscu był Horsedealer! – pomyślał z goryczą. – Ten by na pewno bez trudu stwierdził, co w słowach prezydenta jest prawdą, a co tylko bluffem. Ale ja?”

Horsedealer! Jak by w tej sytuacji zachował się stary filozof, tego z pewnością nie mógł Bernard przewidzieć, ale czyż nie mógł zaatakować przeciwnika argumentami Horsedealera? Nie miał złudzeń, że będą one w jego ustach tylko nędzną kopią, pozbawioną bogactwa i siły wymowy. Ale czyż on sam mógł coś więcej wiedzieć o owych diabelskich wysłannikach poza tym, co czytał w Biblii i słyszał od starego filozofa? Zresztą, może niedomówieniami uda mu się pokryć niepewność.

Przyjęcie postawy wolnomyśliciela wobec najwyższego zwierzchnika religijnego było krokiem ryzykownym, ale cóż Bernardowi pozostało? I tak Summerson sądził, jak wynikało z jego zachowania się, że Kruk wie dużo więcej, niż było naprawdę. Nie licząc też, że atak jego będzie jakimś specjalnym ciosem, a co najwyżej zmusi prezydenta do wyjaśnienia sytuacji, konstruktor ryzykował uwagę:

– Panie prezydencie, porozmawiajmy poważnie. Określenie, jakiego pan użył, jest określeniem biblijnym. Wątpię jednak, aby pan, człowiek głębokiej wiedzy i rzadko spotykanej jasności myślenia, wierzył w diabły. Przynajmniej tak, jak mówi o tym Biblia.

Twarz Summersona momentalnie stała się zimna jak głaz. Przymrużył z lekka oczy i z odcieniem ironii w głosie zapytał:

– A więc wątpi pan w zasadnicze prawdy wiary?

– Nie będę dyskutował z panem nad prawdziwością tych czy innych dogmatów, gdyż ani nie ma tu ku temu miejsca, ani czasu. Powiedziałem to, co myślę, i liczyłem, że również z pańskiej strony spotkam się z tym samym. Nie jesteśmy Murzynami, lecz ludźmi o tyle rozsądnymi, że nie potrzebujemy wzajemnie opowiadać sobie bajeczek dla grzecznych dzieci. Zresztą przypuszczam, że bez trudu znajdziemy tu wspólną podstawę dyskusji.

O ile w pierwszej chwili wyraźna niechęć odbiła się na twarzy prezydenta, ostatnie słowa Kruka, stępiające ostrze ataku, rozładowały nieco napięcie.

– Niech i tak będzie – rzekł Summerson wymijająco. – Ale niezależnie od tego, czy będziemy dosłownie, jak mówi Biblia, traktować pojęcie diabła, czy też bardziej materialistycznie, w niczym to nie zmniejszy niebezpieczeństwa grożącego Celestii.

– Cóż to za śmiertelne niebezpieczeństwo stanowić może dla Celestii niewielka grupa owych legendarnych diabłów? Co my w ogóle o nich wiemy? – zapytał Bernard, przypominając sobie słowa starego filozofa.

– Wiemy, do czego są zdolne. Wiemy, że zburzyły one szczęście ludzi na Towarzyszu Słońca, że właśnie chęć uwolnienia się od nich pchnęła przed blisko dwu i pół tysiącami lat naszych praojców do opuszczenia na zawsze Ziemi, jak wówczas zwali oni Towarzysza Słońca. Czyż właśnie fakt, że my tu żyjemy i jesteśmy, że Celestia z każdą sekundą oddala się od Słońca, a zbliża do Gwiazdy Dobrej Nadziei, czyż nie jest to najlepszy dowód, czego należy się spodziewać od tych ziemskich gości? Oni chcą nas zniszczyć!

– Skąd ta pewność? A jeśli nawet tak jest, to w jaki sposób możemy temu przeszkodzić? Jeśli rakieta ich ma większą prędkość od Celestii, bo przecież dogania nas, nie jest wykluczone, że ich miotacz wyrzuca cząstki badonu z większą prędkością niż nasz. Tym samym ich strefa dezintegracji sięga znacznie dalej od naszej. Zanim nasz miotacz zacznie działać, może być już po

Celestii. Jeśli zaś założymy, że ich miotacz ma mniejszy zasięg od naszego, to owszem, możemy ich zniszczyć, ale skąd wiemy, jakie są ich zamiary? To byłaby zbrodnia!

– To są Czerwone Diabły! – wybuchnął Summerson. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy stracił panowanie nad sobą. – Tu nie można stosować tych samych kategorii moralnych, co u nas w Celestii. Zresztą decyduje dobro ogółu, dobro ogółu przede wszystkim. W imię dobra ludzkości trzeba czasami popełnić i zbrodnię. Jeśli to w ogóle można nazwać zbrodnią.

– A jeśli to nie są diabły, tylko jeszcze jedna grupa sprawiedliwych opuściła piekło?

Ta myśl, która nagle nasunęła się Bernardowi, ku jego zdziwieniu nie wywarła spodziewanego wrażenia na prezydencie. Spojrzał Krukowi prosto w oczy i wycedził wolno:

– Czasami, gdy dobro ogółu tego wymaga, lepiej jest poświęcić kilku sprawiedliwych, niż ryzykować katastrofę świata. Ale myli się pan, tu nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami.

Bernard spojrzał na prezydenta ze zdziwieniem.

– Jak to? Czy… Czy… porozumiewał się kto z nimi? Na twarzy Summersona odbiło się zakłopotanie.

– W pewnym sensie tak – odparł wymijająco. – W każdym razie wiemy, z kim mamy do czynienia i jakie żywią wobec nas zamiary.

– To znaczy?

– Musimy ich zniszczyć! Jeśli nawet nie niosą oni całkowitej zagłady Celestii, to całkowitą zagładę naszemu szczęściu i spokojowi, naszej wolności i kulturze. Czyż ja albo pan możemy się zgodzić, aby i Celestia zamieniła się w piekło?

Zapanowało milczenie.

Ostatnie słowa prezydenta były dziwne, ogólnikowe i niezrozumiałe dla Kruka. Konstruktorowi przyszło na myśl to, co usłyszał z ust Horsedealera. Kto tu miał rację: Horsedealer czy Summerson? Cóż oni w ogóle wiedzieli? Któż w Celestii wie, czym rzeczywiście jest owo piekło? Nie tyle też z przekonania, ile w tym celu, aby sprowokować prezydenta do obszerniejszych wynurzeń, wypuścił Bernard ów dziwny pocisk, zaczerpnięty z arsenału starego filozofa:

– Skąd my wiemy, czy nie należy naszego obecnego życia, a przynajmniej życia znacznej większości mieszkańców Celestii, nazwać piekłem, rajem zaś było to, co zostawiliśmy na Towarzyszu Słońca?

Efekt tych słów był zupełnie nieoczekiwany. Twarz prezydenta zbladła, usta zaczęły drgać nerwowo, a w rozszerzonych oczach czaił się jakiś niezwykły, dotychczas niespotykany wyraz. Bernard nie miał już wątpliwości: oczy prezydenta wyrażały strach, zwykły strach.

Najdziwniejsze było w tym jednak nie samo zachowanie się Summersena, lecz to, że konstruktor nie potrafił zrozumieć, jaki związek może mieć ono z tym, co powiedział. Zdawał sobie sprawę, że zakwestionował podstawowy dogmat biblijny i że musiało to wywrzeć niemiłe wrażenie na najwyższym zwierzchniku religijnym. Niemniej był to tylko, według Bernarda, chwyt polemiczny, nic poza tym.

Lecz oto Summerson wracał powoli do siebie. Wstał z miejsca i chwilę przechadzał się w milczeniu po pokoju, zbierając myśli. Wreszcie stanął w nogach łóżka, na którym leżał Bernard, i powiedział powoli, akcentując każde słowo:

– Widzę, że wie pan więcej, niż przypuszczałem, i umie pan z tego korzystać. Porozmawiajmy więc otwarcie. Ostrzegam pana jednak, że igra pan z ogniem. Moja cierpliwość i życzliwość dla pana może się skończyć, gdy pan przekroczy granicę. Niech pan pamięta, że w każdej transakcji obowiązuje zasada opłacalności. A więc, konkretnie: ile?!

Prezydent sięgnął do kieszeni i wyciągnął książeczkę czekową.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na Summersona i nagle uświadomił sobie, że prezydent widocznie uważa jego słowa za próbę wytargowania maksymalnych korzyści z całej tej historii. „Czyżby domysły Horsedealera były aż tak bliskie prawdy?” – zastanawiał się. – Tak czy inaczej, gra się opłaci, bo jeśli on – Bernard – nie popełni jakiego fałszywego kroku, Summerson zdradzi sam, co się za tą intrygą kryje, a tym samym da mu broń do ręki.

– Ile? – powtórzył pytanie prezydent.

Bernard postanowił stosować dotychczasową taktykę.

– Zanim panu odpowiem, chciałbym wiedzieć, co znaczą pańskie słowa o granicy opłacalności?

Prezydent skrzywił się niechętnie.

– Czyli inaczej… chcesz znać moje maksymalne warunki? Niech i tak będzie. Rozumiem, iż orientując się nieco w sytuacji chcesz skorzystać na tym. Zrozumiałem przytyk o tym raju i piekle, choć nie przypuszczałem, abyś jako konstruktor, przy swojej pensji, traktował swe życie jako piekło. Ale rozumiem, że jeśli można wytargować pełny raj, to tylko głupiec nie skorzystałby z okazji. A więc, wiedz, że gotów jestem dać ci stanowisko wicedyrektora w Sialu, nie cofając oczywiście przyrzeczenia w sprawie małżeństwa ze Stellą – dorzucił nie widząc entuzjazmu na twarzy konstruktora.

– Cóż to znaczy?… – powiedział Bernard robiąc zawiedzioną minę.

– To panu jeszcze źle? Pan nie rozumie, co to znaczy? Niech pan pomyśli. Przecież to praktycznie dopiero początek. To tylko wprowadzenie pana w naszą sferę, a później, przy pańskim sprycie, droga do kariery stoi otworem. Stary Moore znacznie skromniej zaczynał. Oczywiście, nie przypuszczam, aby pan stosował takie metody jak on – stropił się nieco Summerson.

Przykład van Moore'a nie był dość fortunny, jeśli zważyć, że jego intrygi i oszustwa były publiczną tajemnicą.

– Ale przy mojej pomocy – ciągnął prezydent – jako zięć… zresztą niech już będzie. Utworzę dla pana specjalne stanowisko w randze ministra. Jakie? – jeszcze się zastanowię. Ale to już wszystko. Cóż pan sobie wyobraża? Że jest pan zupełnie niezastąpiony? Młody Bradley też już dużo umie… Zresztą, musi się pan tym zadowolić. Takiej pozycji czerwoni panu nie zapewnią. Zresztą, jeśli pan… – w nie dokończonym zdaniu zadrgała nuta groźby.

– A co będzie z Roche'em i Brown? – zapytał Bernard czując, że rozmowa poczyna wkraczać na niewygodne dla niego tory.

– A oni… też… są zorientowani?

– W pewnym stopniu – odparł Bernard wymijająco.

– Im zatka się gęby jakimiś dobrze płatnymi posadkami i z pewnością będą oboje zadowoleni.

– Tak jak mnie? – podchwycił ironicznie Kruk. Summerson skrzywił się.

– Jeśli chce pan to koniecznie nazwać po imieniu…

Dalsze przedłużanie dyskusji było zbyteczne. Sytuacja jednak nie wyjaśniła się. Bernard uniósł się nieco na posianiu i wpatrując się w twarz prezydenta powiedział z naciskiem:

– Nie przyjmuję pańskich warunków.

Prezydent spojrzał zdziwiony. Przez chwilę nie mógł wymówić słowa.

– A cóż pan sobie wyobraża? – wykrztusił wreszcie. – Jeszcze panu mało?

– Nie przyjmuję pańskich warunków, gdyż nie chcę dochodzić do majątku przez współuczestniczenie w zbrodni.

Summerson przymrużył ironicznie oczy.

– Czyżbym miał wygłosić kazanie o czynach moralnych i niemoralnych w naszym społeczeństwie?

– Ja mówię poważnie. Nie widzę ani społecznej, ani osobistej potrzeby likwidacji owych przybyszów z Towarzysza Słońca. Nie upadłem jeszcze tak nisko, aby dla kariery dokonywać zbrodni.

Bernard mówił zupełnie szczerze i z takim przejęciem, że Summerson zorientował się, iż niewłaściwie ocenił pobudki, którymi kierował się młody konstruktor.

– Panie Kruk – usiłował nadać swemu głosowi jak najcieplejszy ton. – Nie wie pan, mój chłopcze, że oświadczenie pańskie, choć w tym wypadku nie ma pan racji, sprawiło mi wielką radość. Naprawdę, nieczęsto dziś spotyka się u nas ludzi, którzy mają tak zdrowe moralnie spojrzenie na życie, którzy umieją w sposób szczery i otwarty bronić czystości swego sumienia, nawet wobec możliwości utraty wspaniałych perspektyw kariery politycznej i szczęścia osobistego. Przecież rozumiem dobrze, jak wielką rolę odgrywa w pańskim życiu Stella. Jednocześnie smuci mnie, mój chłopcze, że tak niewłaściwie oceniłeś prezydenta. Czy pomyślałeś, że czynisz mi straszną krzywdę sądząc, iż zdolny jestem do popełnienia zbrodni dla własnych, egoistycznych celów?

Na twarzy prezydenta poczęły występować lekkie rumieńce, znać było, że dawał się coraz bardziej ponosić zapałowi krasomówczemu. Jako najwyższy zwierzchnik religijny często wygłaszał kazania w centralnej świątyni na 18 poziomie, a posiadając duży dar wymowy i zdolność przekonywania uważał je za szczególną formę wyżywania się intelektualnego. I teraz też, chcąc wzmóc swe oddziaływanie na Bernarda, przybierał ton coraz bardziej kaznodziejski.

Kontrast jednak między niedawnym targiem a obecnym tonem, wpadającym coraz częściej w moralizatorski patos, był zbyt wielki, aby mógł wywrzeć pożądane wrażenie na Bernardzie. Summerson zauważył, że popełnił błąd, i próbował uzasadnić swe poprzednie postępowanie:

– Tak! Uczyniłeś mi krzywdę, mój chłopcze. Lecz jest w tym również i moja wina. Chcąc wybadać pańskie oblicze moralne, musiałem celowo zastosować w pewnym momencie bardziej brutalne chwyty, co istotnie mogło wprowadzić w błąd. Dziwi mnie jednak, że pan, obdarzony taką przenikliwością umysłu i wyczuciem moralnym, nie zrozumiał istoty zagadnienia. Czyż nie widzi pan głębokiej treści, jaką kryje cel naszego istnienia? Cel, który każe nam nieraz w imię dobra ogólnego odrzucić precz tkliwość i wąsko pojętą niechęć do uczynienia komuś krzywdy? Czyż pan nie kocha Celestii? Czyż nie cieszy się pan spokojem, szczęściem i wolnością, tak jak cieszą się nimi setki ludzi naszego świata? Przecież nie zawaha się pan przeciwstawić bandycie, który usiłowałby zburzyć szczęście pańskiego domu, pozbawić pana tego wszystkiego, co dla pana jest drogie i święte, z czym zżył się pan od dziecka, co wreszcie zgromadził pan skrzętnie codziennym wysiłkiem swego mózgu czy mięśni? Przecież nie zawahasz się, mój chłopcze, przetrącić łapy zbirowi, który chciałby brutalnie zniszczyć twoje szczęście, szczęście Stelli, waszą szczęśliwą przyszłość, pełną radości życia przyszłość waszą i waszych dzieci? Dzieciństwo pańskie nie było łatwe – mówił dalej zalewając Bernarda potokiem słów. – Pański ojciec i matka musieli ciężko pracować i zawsze pragnęli, aby szczęście uśmiechnęło się do ich dziecka. Czyż pan mógłby patrzeć spokojnie na Stellę zmuszoną walczyć nieludzką pracą ponad siły o kawałek chleba? Stellę żyjącą w straszliwych warunkach na drugim czy siedemdziesiątym piątym poziomie? Czyż świat, w którym pierwszy lepszy czarny brudas miałby taki sam wpływ na sprawy państwowe, jak człowiek o wysokiej inteligencji i kulturze, to nie piekło? Bo chyba rozumie pan, że przez sam fakt, iż czarnych i szarych są tysiące, a nas bardzo niewielu – oznaczałoby to panowanie tłumu nad nami… Panowanie?! – zaśmiał się z sarkazmem. – Nawet taki los można uważać za szczególne szczęście, jeśli stałoby się to, do czego za wszelką cenę nie chcę dopuścić. Przecież owi przybysze nie tylko zniszczyliby naszą całą cywilizację i kulturę, nie tylko podeptaliby odwieczne, jakże głębokie w swej mądrości i użyteczności prawa, nie tylko sprowadziliby na miejsce naszej, jakże pięknej i wzniosłej, moralności swą zbrodniczą, brutalną, antyludzką i antyboską moralność obłąkańców. Oni, oddając władzę w ręce motłochu, którego jedyną żądzą jest grabież i zaspokojenie najniższych-instynktów, pozwolą niewątpliwie wyładować się jego nienawiści do nas, nienawiści do wszystkich tych, którzy swoją pozycją i intelektem górują nad tą cierpną, czarno-białą masą. Ja nie mam zupełnie złudzeń, że czeka nas już nie kulturalna, lecz fizyczna zagłada. Teraz chyba rozumie pan, co grozi nam, jeśli ich nie zniszczymy?

– To znaczy komu?

Słowa Kruka, wypowiedziane spokojnym, zimnym tonem, wpadły W potok wymowy Summersona nagłym zgrzytem.

Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na konstruktora.

– Co „komu”?

– Dla kogo stanowią oni groźbę? Dla mnie czy dla pana? – wyjaśnił Bernard.

– Jak to dla „kogo”? – w oczach prezydenta ukazały się złowrogie błyski. – Czy jeszcze pan nie rozumie, że obecność czerwonych stanowi takie samo niebezpieczeństwo dla pana, jak i dla mnie, Stelli i wielu dziesiątków ludzi. Powiem więcej: jeśli będziemy się kierować nie interesem naszym i całego społeczeństwa, lecz wyłącznie interesami owego ciemnego tłumu, to i wówczas obowiązkiem każdego człowieka będzie obrona obecnego porządku. Przecież gdyby nie nasza silna władza i mądrość gospodarowania – ten motłoch pozostawiony samemu sobie nie różniłby się niczym od gromady zdziczałych psów. Przecież ci ludzie nie tylko nie potrafiliby uchronić Celestii przed zagładą, lecz powyrzynaliby się wzajemnie. Przecież same swe istnienie, swe życie zawdzięczają oni nam, zawdzięczają władzy ustanowionej przez Pana Kosmosu.

– Nie mieszajmy tu Boga.

Summerson nie dosłyszał jednak tej uwagi, gdyż w dalszym ciągu sięgał do arsenału biblijnego dla poparcia swych argumentów.

– Dzięki wyrokom opatrzności nie tylko wyrwał się pan ponad poziom owego ciemnego tłumu, ale znalazł się w pozycji, która otwiera przed panem drogę ku szczytom drabiny społecznej, bez której nie byłoby życia w Celestii. A po takiej drabinie wspinać się nie można, nie zrywając nici łączących ze środowiskiem, z którego się wyszło, jeśli ktoś, nie chce skręcić karku. Tak, konstruktorze Kruk! Nie powinien pan chyba mieć złudzeń, że już zbyt daleko znajduje się pan od dolnych szczebli tej drabiny i jeśli jeszcze nie w pełni duszą, to przynajmniej ciałem i mózgiem należy pan do tej warstwy, której Bóg złożył w ręce władzę nad szarym tłumem. Czyż nie mówi panu o tym choćby to, iż kocha pan Stellę, i że… – tu Summerson wpił się wzrokiem w twarz Bernarda nie chcąc uronić nic z wrażenia, jakie wywrą na konstruktorze jego słowa —…ona też pana kocha.

Cios był dobrze wymierzony, argument ten mógłby niewątpliwie zaważyć na postawie Bernarda, gdyby nie proces, który w trakcie przemowy prezydenta dokonywał się w umyśle konstruktora.

W całej jasności stanął przed nim obraz owego ostro zarysowanego podziału na „sprawiedliwców” i „szarych”, na rządzących i rządzonych, o którym mówił John Mallet.

Bernard nigdy nie wierzył w szczerość prezydenta, lecz teraz dopiero uświadomił sobie w pełni, ile obłudy i zakłamania kryje on za pozornie przyjacielską maską. Rozumiał, że gdyby nie to, iż zagadnienie przebudowy miotacza stanowiło dla niego sprawę pierwszorzędnej wagi, z pewnością nic by nie zostało z owej „życzliwości”. Czuł, że tylko dlatego, aby go skłonić do kontynuowania pracy, Summerson raczył zaliczyć go do warstwy rządzącej.

Pamiętał zresztą zbyt dobrze, jak zachowywał się wobec niego jeszcze przed tygodniem. Pamiętał, jak Summerson krzywo patrzył na to, iż Bernard spotyka się ze Stellą, choć przecież stosunki między córką prezydenta a konstruktorem pozostawały w sferze wyłącznie koleżeńskiej, z pełnym zachowaniem dzielącego ich dystansu. Teraz zaś sprawa małżeństwa ze Stellą miała tak wiele cech ukartowanej, zwodniczej i brudnej gry, że każde słowo prezydenta na ten temat wprowadzało go w stan najwyższego rozdrażnienia.

Zamiast więc efektu oczekiwanego przez prezydenta, reakcja Kruka na jego słowa była wręcz przeciwna. Ulegając impulsowi Bernard rzucił ze złością:

– Niech pan, prezydencie, nie miesza Stelli w tę całą historię. Wiem dobrze, że ani ja dla Stelii, ani Stella dla mnie!

Na twarzy Summersona znów wystąpiły gwałtowne rumieńce.

– Ależ, panie Kruk… Pan nie rozumie moich intencji! – usiłował wyjaśniać, lecz widać było, że z trudem opanowuje gniew.

– Bardzo dobrze rozumiem pańskie intencje, ekscelencjo i… właśnie dlatego uważam, że nic nie będzie z mego małżeństwa z pańską córką.

Prezydent wpił kurczowo palce w okrągłą poręcz krzesła, o które opierał się podczas rozmowy z Krukiem. Usta mu drgały nerwowo.

– A więc? – powiedział wolno, siląc się na spokojny ton. – Nie dokończy pan przebudowy miotaczy?

Teraz dopiero Bernard zrozumiał, że posunął się za daleko, że dając się unieść nerwom postawił wszystko na jedną kartę.

W trakcie rozmowy począł w umyśle Kruka krystalizować się plan, aby wobec coraz wyraźniejszych oznak, że przebudowa miotaczy służy zbrodniczym celom, grać raczej na zwłokę i czekać, aż sam bieg wypadków wyjaśni sprawę rakiety. Należało więc udawać, że się godzi na warunki Summersona, i przystąpiwszy do pracy opóźniać przebudowę, mając w ręku plany, a tym samym zasadniczą broń przeciwko prezydentowi.

Ujawniając wrogość Bernard przekreślił swój plan. Należało przypuszczać, że jeśli obecnie wyrazi gotowość przystąpienia do pracy, to prezydent nie tylko nie będzie mu ufał, lecz może zorientować się, że pozycja Kruka nie jest tak mocna, jak sądził. Nie mając czasu na głębsze zastanawianie się Bernard czuł jednak instynktownie, że jedynym wyjściem jest okazywanie nadal pewności siebie i sugerowanie Summersonowi, że młody Bradley nie da sobie sam rady.

– Jak już mówiłem – rzekł spokojnie – dalsze kontynuowanie przebudowy uzależniam od tego, jakiemu celowi będą miotacze służyły.

– Chyba dość jasne przedłożyłem argumenty?

– Chcąc być szczery, muszę stwierdzić, że nie uważam, aby były one wystarczające. Nie wiem na przykład, co zrobiono w kierunku porozumienia się z przybyszami.

Pytanie było tylko pretekstem do wykonania możliwie bezpiecznej wolty. Bernard spodziewał się, że prezydent znajdzie tu łatwo wygodną dla siebie odpowiedź. Gotów też był udać, iż przyjmuje takie, choćby najbardziej wykrętne wyjaśnienie za dobrą monetę. Stało się jednak inaczej.

Summerson począł znów nerwowo przechadzać się po pokoju. Widać było, że szykuje się do decydującego ataku.

Odezwał się w końcu. Głos jego zmienił się nie do poznania. Był świszczący i złowrogi.

– Myślałem, że mam przed sobą uczciwego i rozsądnego człowieka. Myślałem, że w tych ciężkich chwilach, jakie przychodzą na Celestię, kto jak kto, ale ten, który tak wiele zawdzięcza Sialowi, rządowi, i mnie przede wszystkim, posiadając choćby trochę honoru i poczucia wdzięczności nie może nas zdradzić. A jednak – myliłem się. We własnym domu wychowałem wściekłego psa. Miast być pomocą w krytycznych chwilach, gotów on jest kąsać rękę, która go karmiła. Lecz mylisz się! Mylisz się, że możesz deptać odwieczne prawa rządzące Celestią. Mylisz się sądząc, że zdrada i szpiegostwo ujdą ci bezkarnie. Ty i twoi wspólnicy nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin.

Bernard zbladł.

– Powtarzam! Nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin! – syczał Summerson pochylając pełną złości twarz nad Krukiem. – Mam dosyć tego wszystkiego i jeśli natychmiast nie przystąpisz do zakończenia przebudowy miotacza, zginiesz nie tylko ty, lecz i twoi wspólnicy.

Bernard milczał. Zdawał sobie sprawę, że sam zapędził się w ślepy zaułek. Nienawiść i pogarda, bijące ze słów Summersona, stek obelg i wymysłów, którymi obrzucił Kruka, były nie do zniesienia. Bernard rozumiał, iż jeśli coś odpowie – nie wytrzyma i wybuchnie. A to by mogło zupełnie pogrążyć jego sprawę. Gdyby jeszcze chodziło tu tylko o niego samego, to nie wahałby się spojrzeć śmierci w oczy. Ale czy miał prawo ryzykować życie Roche'a i Daisy Brown, a może również tamtych zbliżających się gdzieś z głębi kosmicznych ku Celestii?

Summerson spojrzał na zegarek.

– No więc?! – zawołał ochryple. Bernard nic nie odpowiedział.

– A więc dobrze. Pożałujesz tego… – wycedził wolno prezydent. Widocznie jednak nie stracił jeszcze nadziei, że Kruk zmięknie, bo kierując się ku drzwiom dodał: – Daję ci ostateczną szansę. Za piętnaście minut oczekuję odpowiedzi. Masz wystarczająco dużo czasu do namysłu.

Gwałtownym ruchem rozsunął drzwi i wyszedł z pokoju.

Bernard został sam. Nie mógł pojąć, w jaki sposób znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji. Przecież właściwie wszystko, co robił, było słuszne – utrzymał do końca Summersona w mniemaniu, że jest niezastąpiony. Gdyby nie ten jeden fałszywy krok.

Teraz powinien był skapitulować, choćby pozornie, aby tylko odzyskać wolność ruchów, a może znalazłby jakieś wyjście. Nie łudził się, że przebudowanie miotacza usunie groźbę wiszącą nad ich trojgiem. Od początku rozmowy wiedział, że Summerson, nawet jeśli plany jego w pełni się powiodą, będzie chciał usunąć niewygodnych świadków. Dlatego też stawiał na jedną kartę. Tu jednak chodziło nie tylko o życie. Najgorsza ze wszystkiego była wątpliwość, czy będzie mógł zahamować budowę i nie dopuścić do zniszczenia rakiety. Przecież prezydent będzie czynił wszystko, aby temu zapobiec.

Mijały – minuty. Kruk począł już z niepokojem nasłuchiwać, czy nie nadchodzi prezydent. Wiedział, że musi się zgodzić na dalsze prowadzenie przebudowy miotacza, aby tylko zyskać na czasie, lecz czuł, jak ciężka będzie dlań kapitulacja.

Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Stanęła w nich pielęgniarka ze strzykawką. Bernard, który spodziewał się, że to prezydent, odetchnął z ulgą.

– Doktor kazał panu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, gdyż prezydent mówił, że czuje się pan po rozmowie niedobrze.

Podał bez słowa ramię.

Pielęgniarka wyszła i znów pozostał sam. Wiedział już, że skapituluje, i przygotował się do tego.

Już chyba minęło piętnaście minut… Dlaczego prezydent się nie zjawia?

Usiadł na łóżku. Uczuł lekki zawrót głowy. „Czyżbym był jeszcze aż tak wyczerpany? A jeśli prezydent zorientował się, że młody Bradley sam potrafi zmontować miotacz? Jeśli ten zastrzyk to… to samo, co z Rosenthalem?” – przypomniała mu się rozmowa z Horsedealerem.

Z rosnącym przerażeniem stwierdził, że poczyna go ogarniać jakaś nienaturalna senność i zmęczenie.

Sięgnął do dzwonka i nacisnął go gwałtownie.

Nikt się nie zjawił.

Nie był już w stanie siedzieć i opadł ciężko na poduszkę.

– To samo, co z Rosenthalem… – wyszeptał wpółprzytomnie.

Pierwsze uderzenie

Nieznośne, piekące uczucie pragnienia… Stary człowiek z wysiłkiem otwiera opuchnięte powieki. Ciemność… Straszliwa, czarna jak smoła, dusząca za gardło ciemność spowija wszystko wokół!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю