Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 29 страниц)
– Fale Green-Bolta…
– Tak. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to takiego. Zaciąłem zęby i stoję. A on jeszcze z uśmiechem zachęca: „Mówcie dalej, słucham…” czy coś w tym rodzaju. Myślałem, że to można wytrzymać, ale nie, nie można, trzeba mieć nerwy ze stali, aby to przypiekanie znieść. Nie wytrzymałem, zacząłem się cofać. Spychał mnie tak ukrytym gdzieś reflektorem aż do drzwi. Nie wytrzymałem – westchnął. – To jego ślad – Kuhna.
Podniósł nogawkę spodni pokazując czerwoną bliznę jak po oparzeniu.
Kruk patrzył ponuro na bliznę.
Wkrótce po zdarzeniu, którego obraz wydobył Mallet z kręgu wspomnień, ojciec Bernarda rzeczywiście umarł. Dorastający chłopiec i wdowa spodziewająca się dziecka stanęli oko w oko z tym, co Summerson z wyżyn prezydenckiego tronu pompatycznie zwykł był nazywać losem: z podłością ludzi rządzących w Celestii. Mary Kruk z trudem, tylko dzięki pomocy kolegów zmarłego męża, znalazła zajęcie. Jako niewykwalifikowana robotnica pracowała ponad siły w Sial, żeby zarobić bodaj na suchy chleb dla syna.
Wkrótce też zabrakło jej sił. Wyrzuceni z mieszkania, tułali się wówczas po starych składach na 73 poziomie. Bernard opuścił matkę nie chcąc być dla niej ciężarem. Dołączył się wtedy do grupy bezdomnych dzieci żyjących z kradzieży i żebractwa. Ten stan nie trwał na szczęście zbyt długo. W krytycznej chwili, przed samym urodzeniem Jamesa – młodszego brata Bernarda – przyszedł im z pomocą Mallet. Skromny zasiłek, pochodzący podobno z jakiejś „tajnej kasy”, nie mógł wystarczyć jednak na długo. John wystarał się dla piętnastoletniego Bernarda o zajęcie w warsztatach Frondy'ego.
To szczęście dziesięciogodzinnej harówki za porcję zupy i pięć doliodów tygodniowo zawdzięczał chłopiec nie tylko Malletowi. Był bardzo zdolny – stale też coś majstrował i dłubał. Cały dzień kręcił się koło warsztatów, przepędzany przez techników i nadzorców. Jeszcze za życia ojca, gdy miał lat dwanaście, skonstruował zabawkę, która później stała się prototypem dźwigu talerzowego. Frondy kupił wówczas od niego tę zabawkę za pięć doliodów.
Inżynier Toddy…
Z nazwiskiem specjalisty budowy maszyn wiązał się ściśle szczęśliwy zwrot w ponurym, zdawałoby się bez żadnych widoków na lepszą, przyszłość życia, podrastającego Bernarda. Inżynier Toddy był tym, który jako rzeczoznawca oceniał jego zabawkę. Pewnie rozumiał, że biednemu chłopcu coś więcej się należy niż 5 doliodów, ale jak miał to powiedzieć współwłaścicielowi jednego Z największych przedsiębiorstw Celestii, który już przecież zapłacił?
Po roku pracy w warsztatach Frondy'ego życie Bernarda wkroczyło w nowy etap. Toddy zajął się nim. Jemu zawdzięczał Bernard swoje 600 doliodów, jemu także zawdzięczał, że nie nabawił się tej okropnej choroby, która mieszkańców górnych poziomów przygarbiała przedwcześnie. Inżynier był samotny i chciał prawdopodobnie przekazać spadkobiercy swoją wiedzę. A może pragnął także wyrównać niesprawiedliwość zagrabienia przez Frondy'ego dziecinnej zabawki?
„Z tą jego śmiercią też nie była czysta sprawa – rozmyślał Bernard. – Trudno uwierzyć, żeby poszedł na basen w nocy i ni stąd, ni zowąd utopił się. Przecież pływał świetnie. Pewnie naraził się komuś dostojnemu albo za dużo wiedział. Oni takich diabelnie nie lubią”.
Bernard ocknął się z zadumy i spojrzał głęboko w oczy Malleta.
Mallet poruszył się.
– Może wydaje ci się, że wyciągam sprawy, które były i nie wrócą – zaczął z wolna.
– Właśnie dobrze, że przypomniałeś mi tamto – przerwał Bernard. – Teraz zwłaszcza… Mów dalej. To sprowadza człowieka na ziemię. Trzeźwo mówisz.
– Cóż dziwnego? Trzeźwy jest świat, w którym żyjemy. Cholernie trzeźwy. Ale ty się śpieszysz, a ja przyszedłem w innej sprawie. Jeśli napomknąłem o rzeczach, które dobrze znasz, to nie dlatego, żeby winszować ci bądź co bądź kariery, i nie dlatego, żeby ją potępiać. Chciałem po prostu przypomnieć ci, kim byłeś ty, kim był twój ojciec…
Przysunął się bliżej.
– Chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy – rzucił ściszając głos.
– Przejdźmy do pracowni – rzekł Bernard wstając.
– Czy nie ma tu gdzie aparatów podsłuchowych? – Mallet rozejrzał się podejrzliwie po ścianach i podłodze.
– Wykluczone. Moja w tym głowa i interes. Czego się obawiasz?
– To, co powiem, nie powinno przesiąknąć poza te ściany. Wiem, że ty umiesz trzymać język za zębami, ale „sprawiedliwcy” mają nie tylko długie ręce, ale i dobre uszy. To, co powiem, jest sprawą może nawet i gardłową.
– Nie obawiaj się. Więc co takiego się stało?
– Nic się nie stało, mam tylko do ciebie pewną prośbę. A właściwie dwie prośby.
– Wiesz, że zrobię wszystko, co będę mógł.
– Że będziesz mógł, to wiem, ale chodzi o to, abyś chciał.
– No mów wreszcie, o co chodzi – zniecierpliwił się Bernard.
– Znasz Korlę? Franciszka Korlę? Tego, którego zwolnili ze Sial, gdy się rozchorował na reumatyzm?
– Znam. Chcesz, abym mu w czym pomógł? Oczywiście. Zrobię, co będę mógł.
– Nie o to chodzi. Korla ma osiemnastoletniego syna, Will mu na imię. Niezwykle zdolny chłopak. Stary Horsedealer uczył go matematyki i fizyki, inżynier Smith uczył go chemii. Dużo też od Hartleya skorzystał. Otóż dobrze by było, gdybyś się nim zajął.
– Ja? – zdziwił się Bernard.
– Tak, ty. Wiem, że twoim asystentem jest Jim Bradley. Na oficjalne przyjęcie drugiego ucznia, zwłaszcza z „szarych”, Summerson ci nie pozwoli. Nie o to nam zresztą chodzi, aby dawać „sprawiedliwcom” jeszcze jednego wybitnego fachowca, który będzie im służył. Chodzi o to, abyś ty wykształcił Willa na wysoko wykwalifikowanego specjalistę, i to nie w jednej dziedzinie. Chodzi o to, abyś mu dał swą wiedzę. Oczywiście o tym, że ty go uczysz, nie może nikt wiedzieć. Wiesz najlepiej, jak „sprawiedliwcy” dbają o tajemnicę wszystkich urządzeń.
Bernard był zaskoczony propozycją. Cóż za dziwne pomysły ma ten Johnny…
– Po co mam go uczyć, jeśli nadal będzie tak jak jego ojciec klepał biedę? Mallet skrzywił się niechętnie.
– Więc odmawiasz?
– Nie odmawiam, ale nie rozumiem celu tej całej kombinacji.
– Chcemy mieć swego człowieka, wybitnego fachowca, który będzie znał na wylot Celestię, a jednocześnie będzie jednym z nas – „szarym”. Takim jak jest Horsedealer.
– Ale po co, u diabła?
– Po to, aby było nam lepiej – odrzekł John ukrywając z trudem niezadowolenie, w które wprawiała go indagacja Kruka.
– No i w czym ci taki specjalista bez stanowiska pomoże?
– Pomoże i to bardzo. Dam przykład. Jest to właściwie moja druga prośba. Wiesz sam, jaki zaduch panuje w dzielnicy niewolników. Morgan ogranicza im stale procent tlenu, oszczędza, jak mówią: „na ostatnią godzinę”…
– Nigdy nie posądziłbym o to Franka Morgana…
– Nieważne, skąd wyszła inicjatywa. Niewykluczone, że któryś z dyrektorów Morgana dogadał się z kierownictwem innych przedsiębiorstw, do których należą niewolnicy. Nie bardzo jednak wierzę, aby to odbywało się bez wiedzy Morgana. W każdym razie ktoś na tym nieźle zarabia. Chodzi o to, aby pomóc czarnym. Otóż Will razem z kilkoma zaufanymi technikami opracował projekt pewnych urządzeń. Taki aparat będzie można ustawić w jakimś niewidocznym miejscu. Powiedzmy, na polach Mellona, aby wyciągał tlen z powietrza tam, gdzie go jest w nadmiarze. Później przeniesie się tę substancję chłonną na dolne poziomy i wyciągnie z niej tlen. Urządzenie to jest oparte na tej samej zasadzie, co pochłaniacze Morgana. W ten sposób damy trochę więcej tlenu czarnym.
– Ależ to kradzież!
– Mówisz, że kradzież? Przecież tu chodzi o powietrze – rzecz niezbędną do życia. Czy ty wiesz, co to za tortura, gdy się pozbawi kogoś dostatecznej ilości tlenu? Dowiedziałem się o tym, gdy mnie przed trzema laty przesłuchiwały zbiry Godstona. Zresztą, to nie kradzież, a po prostu odebranie złodziejom łupu.
– Tak. Masz rację. Ale… – zawahał się Bernard. – No więc, czego chcesz „de mnie?
– Abyś pomógł rozwiązać pewne trudności techniczne.
– Nie chcę się mieszać do tej historii.
– Wystarczy, że przejrzysz szkice i poczynisz poprawki. Więc jak?
Bernard toczył z sobą walkę. Czuł, że Mallet ma rację i jego, Kruka, obowiązkiem jest pomóc w ratowaniu tamtych z dołu. A jednak… Był przecież generalnym konstruktorem rządowym, miał wkrótce stać się udziałowcem Sial i zięciem wszechwładnego prezydenta Summersona.
– Teraz sam rozumiesz, dlaczego chcemy mieć swego własnego wybitnego specjalistę – rzekł z westchnieniem Mallet. – Ty, niestety, już zbyt daleko odszedłeś od nas. Za wcześnie zginął Toddy…
Słowa Malleta zastanowiły Bernarda. Czyżby Toddy stał się jego mistrzem nie tylko z własnej inicjatywy? Chciał teraz wiedzieć wszystko. Natychmiast…
– Powiedz mi, Johnny, szczerze. Czy to, iż zostałem asystentem Toddy'ego… – nie dokończył, wpatrując się z napięciem w twarz Johna.
– Tak. Toddy, choć nie pochodził z „szarych” jak ty, był jednak nasz. Tyś miał być jego następcą nie tylko na stanowisku konstruktora rządowego… Zginął jednak zbyt wcześnie. Potem tamci, „sprawiedliwcy”, potrafili przewrócić ci w głowie.
– Ależ Johnny! Jak możesz tak mówić? Mallet nie odpowiedział. Patrzył tylko ze smutkiem w oczy Bernarda. Kruk jednak nie wahał się już dłużej.
– Czy masz te szkice przy sobie?
– Mam – Mallet sięgnął do bocznej kieszeni kombinezonu i wyciągnął duży notes. – Tu są odręczne szkice i obliczenia Willa. Znajdziesz tam również projekty kilku innych aparatów i pomysły ulepszeń. Zorientujesz się, co chłopak umie.
Kruk począł machinalnie przerzucać kartki. Naraz uwagę jego przykuł jakiś rysunek. Na twarzy konstruktora odbiło się zdziwienie.
– Przecież to…
– Tak – uśmiechnął się John. – To reflektor Green-Bolta. I tym też trzeba się interesować. Teraz Bernard zrozumiał, dlaczego Mallet przypomniał mu ponurą scenę z lat młodości.
– Czy… czy… Czy to prawda, że stowarzyszenie Nieugiętych działa nadal? – zapytał ściszając odruchowo głos. – Podobno…
– A więc, jak się umawiamy? – przerwał John. – Mówiłeś, że jesteś bardzo zajęty, ale chyba trochę czasu znajdziesz, aby zająć się tym notesem.
– Za parę dni będę miał więcej czasu. Dam ci znać. Ustalimy wówczas również zasady kontaktu z Willem. Proszę cię jednak, pamiętaj, że niezależnie od tego, jak potoczą się moje losy, pozostanę zawsze sercem z wami – dodał uświadamiając sobie, jakie wrażenie może wywrzeć na Mallecie wiadomość o jego małżeństwie ze Stellą Summerson i udziale w Sial.
– Oj, Ber! – odrzekł z westchnieniem John. – Serce to jeszcze bardzo niewiele. Czy mogę na ciebie liczyć?
– Możesz – potwierdził Bernard z przejęciem. Nagle dał się słyszeć krótki dzwonek.
– Wracajmy do pokoju – rzucił nerwowo Bernard chowając pośpiesznie notes do szuflady. W chwilę później do jadalni wszedł inspektor z teczką. Obrzucił Malleta nieprzyjaznym spojrzeniem i podchodząc do konstruktora powiedział:
– Ja w służbowej sprawie do pana… Kruk ruchem ręki wskazał drzwi do pracowni. Gdy znaleźli się sami, funkcjonariusz policji otworzył teczkę i wysypał jej zawartość na stół.
– Dwadzieścia dwie kopie – oświadczył. – Wszystkie. Niech pan sprawdzi. Kruk usiadł i zaczął przeliczać. Pomylił się, zaczął liczyć od początku, wreszcie wykrztusił „w porządku”, niepewnie spojrzał na inspektora i machinalnie podpisał podsunięte mu pokwitowanie.
Po wyjściu inspektora wrócił do jadalni, lecz nie zastał już Malleta.
Stał chwilę z kopiami planów w rękach. Jeszcze raz wpatrzył się w nie, jak gdyby oczom nie wierzył.
Summerson poobcinał rogi. I to tylko tam, gdzie była owa zagadkowa pieczęć – porównywał niedawne spostrzeżenia poczynione bezpośrednio przed zabraniem planów przez inspektora… Niezrozumiała treść pieczęci, tajemniczy wyraz i zaraz dalej data. Data sprzed przeszło czterystu lat! To wszystko utkwiło mu wyraźnie w pamięci. Niejasne, ale gwałtowne wątpliwości rosły w jego umyśle. Nigdy nie dowierzał Summersonowi. Teraz postanowił dociec prawdy za wszelką cenę.
– Waszyngton 23.03.1982… – wyszeptał w zamyśleniu. Wyciągnął notes i na wyrwanej kartce napisał:
Biuro Studiów Wojny Kosmicznej. CM-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r.
Tajemnica przestaje być tajemnicą
Kruk nerwowym ruchem odgarnął włosy. U jego stóp leżała plaża otaczająca wąską podkową basen. Przemywany co kilka dni jasnokremowy piasek, którego wszystkie ziarenka były jednakowe kształtem, miligramową masą i prostym składem chemicznym, stwarzał złudzenie, że dopiero co wyrzuciła go prądem wody natura, by w tej dziewiczej formie ujrzeli go ludzie i nazwali plażą. Ale tylko około stu mieszkańców posiadało przywilej korzystania z tego komfortowego kąpieliska, zwanego od niepamiętnych czasów Jeziorem.
Konstruktor wszedł wprost na piasek omijając prawidłową drogę wiodącą przez szklaną kulę, w której znajdował się bufet i szatnia. Portier znał go dobrze, więc nie zapytał o kartę wstępu.
Powietrze było tu wyjątkowo świeże i przepojone delikatnym zapachem bzu, unoszącym się z wody basenu. Kruk rozebrał się szybko i stanął nad brzegiem. Spojrzał z zadowoleniem w białe, świecące lustro dna, które wydawało mu się o wiele bliższe, niż było w rzeczywistości.
Rozpostarł ręce i skoczył w czystą toń. Wypłynąwszy na środek odpoczywał patrząc w górę. Ogromne malowidło, dzieło nieprzeciętnego artysty, przedstawiało piękną, młodą kobietę z długimi złocistymi warkoczami. Jedną nogą kobieta oparła się o coś przypominającego płaski, symetrycznie pofałdowany talerz.
Kruk przypomniał sobie, że stary nauczyciel Horsedealer mówił mu kiedyś, iż treścią obrazu jest jakaś bajka, której nikt już nie potrafi opowiedzieć, to zaś malowidło stanowi podobno kopię dawno zaginionego, sławnego ongiś obrazu.
Ludzie podziwiali malowidło, podziwiali piękność młodej kobiety, dziwili się jej niezwykle harmonijnym proporcjom ciała i gładkiej cerze, a zwłaszcza smukłej, kształtnej szyi, jakże różnej od szyi niemal wszystkich mieszkańców Celestii, zdeformowanych zaburzeniami tarczycy. Niektórzy mówili, iż tak będą wyglądać kobiety na Juvencie – ziemi obiecanej ludziom przez Boga.
Kruk czuł się rześko i świeżo, był zadowolony, iż pomimo aż tak naglącej roboty, a raczej właśnie dlatego, przyszedł na basen. W najbliższych dniach będzie musiał zrezygnować z rannej kąpieli. Wiedział, że minuty jego są drogie, wierzył, że wyścig z czasem, zwycięski wyścig, uczyni go panem wielkiego szczęścia, które narzuciło mu się samo. Patrzył wciąż w górę, coraz słabiej dostrzegając zaklęte pędzlem mistrza piękno. Oddawał się marzeniu.
Kąpiących się o tak wczesnej porze było niewiele. Nie spostrzegał ich zresztą. Nie widział też zgrabnej, czarnookiej dziewczyny o figlarnie zadartym nosku, która ulokowała się obok jego ubrania.
Daisy Brown – reporterka telewizyjna – położyła się na piasku i sięgnęła do małej torebki z żółtego plastyku. Wyjęła lustrzaną puderniczką, zdjęła czepek i rozczesywała włosy. Szybko przerzuciła wnętrze torebki – papierosów nie było. Do bufetu iść jej się nie chciało. Rozejrzała się wokoło. Spostrzegła Kruka – płynął wzdłuż basenu, wolno, nie patrząc na brzegi. Wiedziała, że Bernard zawsze nosi przy sobie papierosy. Potoczyła się po piasku do miejsca, w którym leżała jego bluza. Szybkim ruchem rozsunęła zamek błyskawiczny.
Nie była to kradzież. Znali się od dzieciństwa i miała pewność, że kiedy poczęstuje go „Old Mellonem”, a później wyjaśni, skąd ma papierosy, Bernard roześmieje się tylko i powie: „możesz częściej”.
Lecz oto Daisy, zamiast pudełka papierosów, wyciągnęła mały portfelik, z którego wypadła na piasek złożona w czworo kartka papieru. Wydało się jej, że to los prezydenckiej loterii. Postanowiła zobaczyć numer i powróżyć, czy wygra. Była przesądna: wierzyła w szczęśliwe i pechowe skojarzenia cyfr.
Rozwinęła papier. Zaciekawienie jej wzrosło na widok dużej owalnej pieczęci, której artystyczne walory mogła parokrotnie podziwiać. Była to tradycyjna pieczęć osobista prezydenta.
Daisy szeroko otworzyła oczy. Jej zaciekawienie ustąpiło miejsca osłupieniu: pieczęć była jeszcze niczym w porównaniu z treścią pisma, która podziałała na reporterkę jak wstrząs elektryczny.
Daisy lubiła swój zawód, w którym pracowała od trzech lat. Będąc zdolną i pracowitą wierzyła w swoją przyszłość, nie miała jednak wielkich szans na to, żeby się wybić: brakowało jej pieniędzy i oparcia w średniej sferze. Pamięć ludzka łatwo sięgała czasów, kiedy ojciec jej był dozorcą magazynów w zakładach włókienniczych van Moore'a. Później, kiedy z ciułanych latami oszczędności założył nędzny sklepik z zabawkami, wypominano mu tamto. Niejeden dwuznacznie kręcił głową: skąd ten „szary” dorobił się na tyle, żeby móc uniezależnić się od van Moore'a?
Daisy jako kobiecie było jeszcze trudniej: nie tylko zmniejszało jej to pensję o połowę w stosunku do kolegów. Dogmat biblijny o umysłowej niższości kobiet towarzyszył jak zmora każdej, która chciała zdobyć niezależność, własną pracę, własne pieniądze. Wyjątek stanowiły piękności, pod warunkiem, że nie narażały się szefom niemiłą obojętnością, niewdzięcznością – jak oni to nazywali zazwyczaj. Daisy nie zaliczała się do nich.
Pole do działania miała dość ograniczone. Pisała i mówiła o rzeczach powszednich, o tym, co inni wiedzieliby i bez jej audycji. Że ubierała to w ładną formę, że miała zacięcie do pióra – utrzymywała się jakoś na powierzchni. Parokrotne pochwały Greena, głównego właściciela i dyrektora węzła telewizyjnego, pozwalały jej snuć jaką taką nadzieję na przyszłość, o ile czyjaś nieoczekiwana podłość lub intryga nie zwichnie jej drogi życiowej.
W tej chwili trzymała w ręku klucz, który powinien otworzyć przed nią drogę do kariery.
– Kariera!!! – zaszumiało jej w uszach.
Uprzytomniła sobie, że przecież nie może ukraść tego, co znów dla kogoś jest karierą i czymś o wiele droższym.
Odwróciła się plecami do wody i rozłożyła kartkę na piasku tak, aby to nie zwróciło niczyjej uwagi. Otworzyła notes i słowo po słowie, wiersz po wierszu rzucała na papier zawrotnie szybki, ale dokładny stenogram.
Kruk podpływał do brzegu, gdy reporterka schodziła już z piasku. W okamgnieniu znalazła się w szatni, byle jak najszybciej stanąć przed Greenem, zapoznać go z wiadomością, jakiej mu nigdy nie przyniósł żaden z dziennikarzy.
– Kariera!!! – stuknęła winda unosząc Daisy tam, dokąd ją pchnęła żądza powodzenia.
Wychodząc od prezydenta Kruk miał głowę zaprzątniętą łańcuchem dziwnych spraw, którego poszczególne ogniwa rwały się, nie tworząc logicznej całości. Najbardziej ciekawił go tajemniczy napis usunięty przez Summersona z planów miotacza, ale Kruk nie mógł indagować o to prezydenta. Krótka rozmowa dotycząca szczegółów technicznych przebudowy, zakończona akceptacją planów opracowanych przez Kruka, nie przyniosła rozwiązania zagadki.
Konstruktor zjechał windą na dwunasty poziom do biur Sialu, gdzie szybko załatwił formalności i otrzymał zapewnienie, iż zakłady przystąpią niezwłocznie do wykonania zamówienia. Zaopatrzony w odpowiednie zlecenia postanowił natychmiast udać się do dzielnicy przemysłowej. Właśnie skręcił w korytarz prowadzący do windy centralnej, gdy niespodziewanie wyłoniła się przed nim wysoka, chuda postać i rozkrzyżowawszy ręce w milczeniu zagrodziła mu drogę. Był to mężczyzna niewiele starszy od Bernarda, o ogromnym wolu i wyłupiastych oczach. Na ramiona miał narzucony żółty, poplamiony koc, z którego brzegów zwieszały się poprzyczepiane różnobarwne wstążki.
– Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię genialnego ojca naszego, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona! – zawołał ochryple. – Niech będzie otoczone szacunkiem imię jego wiernego sługi, konstruktora Kruka! Zbliża się dzień ich triumfu!
– Dobrze, już dobrze, Harry – Bernard usiłował uwolnić się z oplatających go ramion. – Puść mnie. Bardzo się spieszę…
Twarz Harry'ego wyrażała rozpacz.
– Nie puszczę cię!
– Ależ Harry, uspokój się. Wszystko będzie dobrze… Konstruktor postąpił krok naprzód.
– Nie wolno! – zawołał obłąkany rozdzierająco.
– Dlaczego mnie nie chcesz puścić?
– Bo tam… – oczy Harry'ego stały się jeszcze bardziej wyłupiaste. – Tam piekło!
Nachylił się gwałtownie do ucha Bernarda i szeptem, jakby zdradzając mu jakąś wielką tajemnicę, wyrzucił z siebie:
– Lochowi zdechły trzy zielone kozy.
– Zielone?
– Tak. Sam widziałem, jak wyciekały im z rogów. To były aktualne, małe, żółte Greeny. A ty jesteś przeciwny?
– Ależ skąd? – zaprzeczył pośpiesznie Kruk. – Zgadzam się z tobą zupełnie. Ale, niestety, teraz nie mam czasu. Przyjdę do ciebie do domu, to porozmawiamy.
– Idziesz? – zapytał obłąkany nie wypuszczając go z objęć.
– Muszę!
– No to idź! Ale nie tędy! Nie tędy! – tu grozi ci śmierć. Śmierć! Piekło!
Puścił Kruka zagradzając mu jednak drogę. Ten wahał się chwilę, wreszcie doszedłszy do wniosku, że nie warto drażnić wariata, rzekł:
– No, to do widzenia – i zawrócił ku bocznej, krótkodystansowej windzie. Już dochodził do zakrętu, gdy rozległ się za nim okrzyk:
– Ber!
– Czego chcesz?
– Pamiętaj! Unikaj starego diabła! Koniecznie! Z zielonymi nogami… sto-ło-wy-mi!
– Dobrze! Dobrze!
Bernard przyśpieszył kroku. Jeszcze zza rogu dobiegło go ochrypłe wołanie:
– Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię naszego genialnego diabła, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona, i jego wiernego sługi, konstruktora Kruka!
Bernard pojechał na 18 poziom, aby dojść najkrótszą drogą do windy centralnej.
Przed wejściem do siedziby prezydenta stało dwóch strażników z elektrytami przewieszonymi przez ramię. Strażnicy wyprężyli się na widok głównego konstruktora rządowego.
„Gdybym mógł teraz spotkać się ze Stellą – pomyślał Kruk. Ileż tajemnic, do niedawna najskrytszych, miałby jej dziś do wyznania! Co ona teraz powie, po oficjalnie wyrażonej zgodzie ojca na ich małżeństwo? Jeszcze wczoraj wydawać się to mogło baśnią z rzędu tych najbardziej niedorzecznych”.
Mimo prezydenckiego przyrzeczenia i znacznej dozy pewności, że powierzoną sobie pracę wykona w terminie, Bernard czuł jednocześnie jakby lęk przed tym spotkaniem. Wiedział, że w zakłopotaniu nie otworzy ust, w przeciwieństwie do dotychczasowych spotkań na basenie, tylekroć wypełnianych beztroskim śmiechem obojga. Śmiech ten na pewno nie był miły Summersonowi, gdy wszędobylskie „wierne oczy” i „wierne uszy” informowały go w wieczornym uniżonym raporcie o jednym więcej dniu Celestii, który odpłynął w przeszłość.
Na plantach otaczających siedzibę rządu panował jak zwykle w tych godzinach niewielki ruch. Jednostajnie mrugał mieniący się wszystkimi barwami tęczy wielki napis na suficie: „Niech żyje najmędrszy, najsprawiedliwszy ojciec wszystkich ludzi, prezydent Edgar Summerson!”
Bernard spojrzał odruchowo na napis i uczuł nieprzyjemny dreszcz. Przypomniały mu się słowa Harry'ego.
Podszedł do windy i miał zamiar pojechać w górę, gdy w otwartych drzwiach ukazały się dwie postacie.
Profesor Schneeberg wysunął się naprzód z wyciągniętymi rękami. Za nim podążał Williams, sekretarz osobisty prezydenta.
– Nareszcie cię mamy!
– Powinszować! – wtórował Williams.
Kruk odczuł serdeczność powitania, ale nie rozumiał, o co chodzi. Przybysze popatrzyli na siebie ze zmieszaniem. Byli zaskoczeni.
– Czyżbyś się nie cieszył? – zapytał Schneeberg.
– Z czego?
– No, jak to? Nie ma człowieka, który by nie zazdrościł ci wielkiego losu. To wszystko brzmi wprost fantastycznie!
Konstruktor oniemiał. To, co przeżył w ciągu ostatnich godzin, rzeczywiście wyglądało na baśń, ale skąd ci dwaj mogą o tym wiedzieć? Z pewnością tylko zbieg okoliczności. Summerson przecież nakazał bezwzględną tajemnicę, wszelkie zaś pisma i plenipotencje dotyczą budowy jedynie pewnych przyrządów lub części, nie wspominając, do czego mają służyć. Kruk nie wyobrażał sobie, jaką drogą to wszystko mogłoby przedostać się poza ściany prezydenckiego gabinetu.
– Nie rozumiem. Williams obruszył się.
– Po co chcesz robić durniów z ludzi, którzy ci dobrze życzą? Żenisz się z córką prezydenta… Dostałeś jakąś ekstra-pracę do wykonania, której nie powierzono nikomu, tylko właśnie tobie. Cieszysz się, człowieku, jak młody bóg, a nie chcesz tego przyznać.
Kruk poczuł zawrót głowy.
– Ale… skąd wy to wiecie? Czy prezydent mówił wam?
– Przestań dziwaczyć. Przed pięcioma minutami telewizory w całej Celestii ogłosiły o tym.
– Te-le-wi-zo-ry? Bredzisz, człowieku. Skoro wiesz, to wiesz, ale nie ode mnie. To przecież miała być najściślejsza tajemnica!
– Słuchaj uważnie – rzekł Schneeberg powoli. – Jakieś dwadzieścia minut temu nadawano audycje brzmiącą prawie dosłownie tak:
„Dowiadujemy się z kół dobrze poinformowanych, że pan prezydent Edgar Summerson wręczył wczoraj w południe konstruktorowi rządowemu Bernardowi Krukowi na prywatnej audiencji dokument następującej treści: Zobowiązuję się wyrazić zgodę na małżeństwo mojej jedynej córki, Stelli Summerson, z konstruktorem rządowym Bernardem Krukiem, jeżeli ten w terminie 3 dni, licząc od dziś, godziny szesnastej, opracuje, zmontuje i przysposobi do praktycznego działania urządzenie pozwalające na ręczne kierowanie miotaczami i dwuzakresowe regulowanie strefy dezintegracji w granicach… ” Później następowały liczby i jeszcze jakieś wymaganie pod twoim adresem. Tak mnie to zelektryzowało, przyznaję, że nie pamiętam zakończenia.
Kruk słuchał tego ze wzrastającym niepokojem.
Pierwszym jego odruchem było sięgnąć do kieszeni.
Otworzył portfel. Gdy uczuł pod palcami prezydenckie zobowiązanie, nie rozumiał już zgoła nic. A więc nie wykradziono mu go? Kto w takim razie opublikował treść dokumentu? Summerson? Ktoś z jego najbliższego otoczenia? Raczej wykluczone. A więc ktoś od Greena. Ale kto? Przypomniało mu się, że widział Daisy na plaży. Czy możliwe, aby ona popełniła takie świństwo?
– Może byśmy się przespacerowali? – zaproponował Williams. – Sądzę, że mamy o czym pogadać.
– Jestem strasznie zajęty – odparł Bernard szczerze. – Nie myślcie, że unikam rozmowy z wami, przeciwnie, bardzo pragnąłbym podzielić się z kimś wątpliwościami, które mnie gnębią. Bo ja z tego wszystkiego bardzo mało rozumiem. Prawdę powiedziawszy nic. Ale, wierzcie mi, przede mną cała noc harówki.
Odmowa, chociaż umotywowana, nie odniosła skutku.
– Źle rozumujesz – podjął Schneeberg. – Te piętnaście minut, które chcemy urwać z twego czasu, na pewno cię nie zbawią. Skoro podjąłeś się, to znaczy, że zdążysz, taki już jesteś. Ta sprawa nasuwa nam wątpliwości różnego rodzaju. Obawiam się, że to nie jest rzecz błaha. Proszę cię, Ber, chodź z nami.
Nie czekając odpowiedzi ściągnął windę.
Po chwili drzwi stacyjki zamknęły się za nimi. Wagon centralnej windy pneumatycznej cicho i lekko unosił ich w górę. Minęli okręg handlowy, dalej instytuty rządowe, średniozamożną dzielnicę mieszkalną, ogrody warzywne i sady na 34 poziomie, skupiony na dwóch poziomach przemysł chemiczno-spożywczy, aż przebijając sufit za sufitem wjechali w strefę pól uprawnych.
Trzy poziomy należące do syndykatu Agro, na którego czele stali Mellon i Green, następnie 55 i 56 poziom Edgara Summersona. Zaraz za nimi rozciągała się reszta olbrzymich posiadłości grupy Agro.
Poziom 56 stanowił, jak i wszystkie inne, zamknięty pierścień otaczający oś wirowania małego świata. Znaczna, ponad 400-metrowa średnica tego pierścienia sprawiała, że krzywizna „ziemi” oraz rozlewającego życiodajne promienie „nieba-sufitu” nie rzucała się tu zbytnio w oczy.
Każda piędź urodzajnej gleby, zabranej z Ziemi i bogato nawożonej, była tu wyzyskana z wielką pieczołowitością.
Szli wąziutką, ledwie dostrzegalną ścieżynką. Na lewo kłosiła się blisko ziemi pszenica o bladozielonych, krótkich liściach, z których strzelały promienisto zapowiedzi bliskiego urodzaju. Naprzeciwko bielało prawie już dojrzałe żyto. W gąszczu kłosów kryły się skarłowaciałe, pełzające po ziemi, zżółkłe listeczki.
Idąc gęsiego trzej mężczyźni nie zdradzali najmniejszego zainteresowania tym widokiem. Nie zauważyli też rozśpiewanego kanarka, który w wolnym locie omal że otarł się żółtym skrzydełkiem o Schneeberga. Fizyk szedł pierwszy i odwróciwszy się do Kruka przerwał ciszę:
– Co sądzisz o tej przebudowie?
– Nic – odparł Bernard. – Prezydent nie wtajemniczył mnie w jej cele. Kazał robić i milczeć.
– To jest niezwykłe i niepokojące. Niepokojące chociażby przez tę niezrozumiałą tajemniczość – głośno myślał Williams. – Summerson nikomu nic nie powiedział. Cicho, sza… A teraz znów, dla odmiany, głośniki trąbią o tej rzekomej tajemnicy. Co u licha? Powiedz mi – zwrócił się do Kruka – co jeszcze polecił ci przebudować? Nie popełnisz niedyskrecji, bo i tak ogłoszono już całą treść dokumentu. Tak brzmi pismo, jak mówiliśmy, czy inaczej?
– Mniej więcej tak. Druga część zleconego mi zadania to, jak już wspomniałeś, przystosowanie miotacza do pracy na dwu zakresach.
– Wszystko to bardzo dziwne – odparł Schneeberg. – Trudno przypuścić, aby Summerson dla jakichś tam przywidzeń miał obiecywać córkę człowiekowi, który, wybacz Ber taką szczerość, w jego oczach nie posiada żadnych „kwalifikacji” na zięcia… To mi zupełnie nie trafia do przekonania. Wiem, że w rządowych sferach panowało dotąd przekonanie, że ten, komu Summerson odda rękę Stelli, będzie jego następcą.
– Uważam, że w naszym interesie, w interesie wszystkich ludzi – poprawił się Williams – jest poznać prawdę. Jeżeli miotacz ma być używany tak, jak to sobie wyobrażam… Nie, ja sobie tego nie wyobrażam realnie. Przecież, żeby to przeprowadzić, trzeba na pewien czas, wcale niekrótki, wyłączyć miotacze, a to znaczy narazić Celestię na śmiertelne niebezpieczeństwo. Dlatego cel, którym się Summerson powoduje, musi być ogromnej wagi. Wciągnęliśmy cię w rozmowę, bo to nie jest błahostka… Są sprawy, których bagatelizowanie może się okazać nieobliczalne w skutkach.
– Prezydent każe nam wierzyć – zauważył Kruk.
– Nie! Po stokroć nie! – obruszył się Schneeberg. – My chcemy wiedzieć! My, to znaczy prawie 5000 mieszkańców, którzy żyją, chcą żyć, którzy mają prawo…
– Jednak – przerwał Williams – postępowanie prezydenta, jak dotąd, nie przekracza jego uprawnień.
Schneeberg przystanął tak gwałtownie, że na moment oparł się o Kruka. Rozejrzał się wokoło. Wielkie kolby kukurydzy stały gęsto i równo, nieruchome w otaczającej ich ciszy.
– Nie przekracza uprawnień! – zawołał w podnieceniu. – Jak dotąd! A kto mu zabroni je przekroczyć? Albo nie, powiedzmy, że nie przekroczy, że pozostanie w zupełnej zgodzie z konstytucją. A mimo to stanie się coś, co będzie końcem wszystkiego? Nas, jego, świata! Czy może być pociechą dla skazańca świadomość, że wyrok na niego zapadł prawidłowo, według procedury sądowej? A jeśli prezydent zwariował? Choroby psychiczne nie omijają i „wielkich rodów” Nie, my musimy wiedzieć wszystko. Musimy wiedzieć teraz, zanim sprawa dojrzeje do groźby zagłady, zanim chwilowe wyłączenie miotacza spędzi sen z powiek wszystkim tym, którzy w pełni zdają sobie sprawę z wagi niebezpieczeństwa. Czy sądzicie inaczej? No, powiedzcie! Mam prawie pewność, że pola prezydenta nie są jego uszami, że chyba nie ma tu aparatów podsłuchowych. Ja zresztą w niczym nie uchybiam jego osobie – dodał spoglądając niepewnym wzrokiem po ścianach. – Poważam go, jak zwykle, a że widzę niebezpieczeństwo, z którego być może prezydent nie w pełni zdaje sobie sprawę, moim prawem, więcej: moim obowiązkiem, jako doradcy prezydenta, jest strzec go przed błędami.