355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Zagubiona Przyszłość » Текст книги (страница 17)
Zagubiona Przyszłość
  • Текст добавлен: 5 октября 2016, 00:33

Текст книги "Zagubiona Przyszłość"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 29 страниц)

– Ciekawe, po co zainstalowano te otwory?

– To zdaje się zupełnie jasne. Chodzi o zachowanie całkowitej ostrożności przy wchodzeniu do gabinetu. W ten sposób można sprawdzić, czy ktoś niepożądany nie znajduje się po tamtej stronie ściany. O, spójrz! – przesunął ręką po pionowej szczelinie dzielącej ścianę na dwie równe płyty. – Ta część ściany jest prawdopodobnie ruchoma, tędy więc powinna prowadzić droga do mieszkania prezydenta. Na prawo znajduje się przełącznik i tablica z napisem: Strzeż tajemnicy! Czerwona strzałka wskazuje w kierunku wizjera. Chyba jasne.

Astronom skinął głową.

– Teraz trzeba ustalić plan działania. Mamy w tej chwili godzinę l.30 po północy – rzekł Bernard spoglądając na zegarek. – Nie wiem, czy Summerson po odejściu Godstona nie zechce, zamiast iść spać, zajrzeć tu jeszcze.

– A wtedy? – ręka Roche'a sięgnęła odruchowo do kieszeni, gdzie spoczywał pistolet. Kruk pokręcił przecząco głową.

– Jeszcze za wcześnie na nasz atak. Musimy wpierw zbadać dokładnie centralę i archiwum. Proponuję, abyśmy podzielili się funkcjami. Ty, Dean, zajmiesz się badaniem archiwum, lecz przedtem musisz znaleźć jakiś katalog. Istnieje z pewnością – bo kto by połapał się w tak wielkiej liczbie ksiąg i materiałów archiwalnych. Ja zaś dokładnie zbadam urządzenia centrali. Tom! – zwrócił się do chłopca, który z niecierpliwością oczekiwał, by również spojrzeć przez wizjer. – Ty otrzymasz bardzo odpowiedzialną funkcję: będziesz obserwował gabinet prezydenta. Gdy Godston wyjdzie…

– Już poszedł! – zawołała przyciszonym głosem Daisy. – Teraz Summerson telefonuje. O, już skończył. Zdaje się, że czeka na kogoś. O, wstaje. Uwaga! Idzie prosto na nas.

– Prędko do windy! – zakomenderował Kruk.

Niemal biegnąc dopadli otwartych drzwi dźwigu. Roche, podtrzymując Daisy, wskoczył ostatni do wnętrza i zatrzasnął drzwiczki. Przez okrągłe oszklone okienko widać było długą salę archiwum z ostro rysującym się na jej końcu ciemnym prostokątem biurka.

Z zapartym oddechem Dean wpatrywał się w przeciwległe wejście. Przyjdzie czy nie przyjdzie?

Upłynęła dłuższa chwila.

Naraz maleńkie drzwiczki rozsunęły się cicho. W progu ukazała się wysoka, nieco przygarbiona postać Summersona. Szybkim krokiem podszedł do biurka i usiadł w fotelu. Otworzył boczne drzwiczki i wysunął szufladę. Przez chwilę szperał nachylony, wreszcie wyciągnął jakiś kartonik i począł mu się z uwagą przyglądać.

W pewnej chwili podniósł głowę i rozejrzał się po salce. Z cichym szumem podniosły się rolety kryjące bibliotekę. Summerson szybko wstał i ruszył ku wysokiej drabince na kółkach.

– Schylić się! – szepnął nerwowo Roche kurcząc się, aby idący środkiem sali prezydent nie zauważył jego oczu w owalnym otworze.

Summerson nie zwracał jednak uwagi na windę, lecz przesunął drabinę, wszedł na nią i z górnej półki zdjął niedużą książkę. Kilka minut przeglądał ią, po czym wsunął na poprzednie miejsce. Zszedł z drabiny i przeciągnął ją pod przeciwległą ścianę. Tym razem wydobył gruby foliał i znów począł go uważnie przeglądać, jakby czegoś szukając.

Tymczasem Dean podniósł ostrożnie głowę i spojrzał przez otwór. Widząc, że Summerson zajęty jest czytaniem, odetchnął z ulgą. Więc jednak niczego nie podejrzewa.

Minuty upływały. W maleńkiej windzie stawało się coraz bardziej duszno. Powietrze zdawało się gęstnieć. Krople potu poczęły występować na czoła stłoczonych ciasno ludzi.

Na szczęście prezydent wrócił do biurka i wyciągnął grubą księgę. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, wreszcie wyjął pióro. Drganie ręki wskazywało, że coś zapisuje. Znów się zamyślił.

Gorąco w windzie stawało się nie do zniesienia. Wyczerpana upływem krwi i głodem Daisy poczęła słabnąć.

– Jeszcze trochę… Jeszcze trochę… – szeptał Bernard podtrzymując słaniającą się dziewczynę. – Chyba zaraz skończy.

– Już nie mogę! Nie wytrzymam! – oddychała ciężko dziewczyna. Wodziła błędnym wzrokiem po ścianach windy, jakby szukając tam ratunku.

– Cóż robić? Daisy! – W oczach Deana pojawiła się desperacja. – A może jednak pojechać na górę?

– A tam czeka policja – syknął Bernard siląc się na spokój.

– A więc co robić? Przecież ona nam tu umrze!

– Poczekamy jeszcze parę minut. Jeśli Summerson się nie wyniesie, to wyjdziemy z windy i…

– Już wstał!

W Daisy wstąpiły nowe siły.

– Wstał? – zapytała wpijając palce w ramię Bernarda.

– Tak. Już wychodzi – relacjonował Dean w podnieceniu. – Zamknął drzwi.

– Otwórz na chwilę windę i zamknij – rozkazał Kruk. – Można wpuścić trochę powietrza, ale z wyjściem musimy jeszcze chwilę poczekać.

Minęło jednak pięć minut, a prezydent nie wracał do archiwum. Zachowując jak największą ostrożność Dean podszedł do drzwi prowadzących do centrali i odsunął je. Tam również prezydenta nie było. Astronom przeszedł szybko przez salkę i zajrzał do przedsionka. Byli sami. W gabinecie też nie było Summersona.

– Widocznie poszedł spać – stwierdził z ulgą.

Wygląd Daisy przeraził go. Dziewczyna siedziała na progu windy z zamkniętymi oczyma, opierając głowę o zimną powierzchnię metalowych drzwi. Na twarz jej wystąpiły wypieki. Oddychała ciężko.

– Niedobrze – zwrócił się do przybyłego Kruk. – Zaczyna gorączkować. Rana i porażenie robią swoje.

– Co ci jest, Daisy? – Roche nachylił się i ująwszy gorącą rękę dziewczyny głaskał ją delikatnie.

Uśmiechnęła się do niego nie otwierając oczu.

– Nic. Nic mi nie jest. To przejdzie. Tylko ta rana boli.

– Może przewinąć bandaż?

– Nie. Nie trzeba. Tak mi się chce pić! – westchnęła.

– Ciężka sprawa – mruknął ponuro konstruktor.

– Wiem… – skinęła z rezygnacją głową.

– Skąd tu wziąć wody?

– A jakby – wtrącił Tom nieśmiało – zrobić wyprawę do Summersona? Oczy Roche'a zabłysły.

– Tak! Ale w jaki sposób?

– Trzeba jeszcze odczekać z godzinę, aż dobrze zaśnie – rzekł Bernard. – Znam mniej więcej rozkład mieszkania, więc może uda nam się zdobyć coś do picia i jedzenia, a może nawet jakieś lekarstwo dla Daisy. Byle tylko nie natknąć się na psa, bo to byłaby katastrofa.

– A ta twoja Stella? – rzucił pytanie Dean. – Mogłaby nam pomóc.

– Stella?

Bernard zamyślił się.

– No co? Przecież pomogła nas odbić ze szpitala Bradleya, więc chyba i teraz nas nie zdradzi.

– Stella… – powtórzył Kruk. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu przekreślił grubą linią wszystkie nadzieje, przyrzekł sobie, że więcej nie spotka się z córką prezydenta, okłamywał siebie, że zapomni o niej tak, jak nakazywał mu rozsądek.

A teraz ma ją znów zobaczyć, ma usłyszeć jej głos, w jakże jednak zmienionych warunkach!

Był pewien jej miłości nie tylko dlatego, że świadczyły o niej ostatnie wydarzenia… Czyż więc nie ma prawa prosić ją o pomoc?

„Ani ja dla Stelli, ani ona dla mnie” – powtórzył słowa, które przed dwudziestu godzinami przecięły jego decydującą rozgrywkę z Summersonem. – Tak. Lepiej nie widzieć Stelli.

Otrząsnął się z zamyślenia.

Nie. To nie jest już tylko jego sprawa. Tu chodzi o życie Daisy.

– A więc – zwrócił się do towarzyszy – na wyznaczone miejsca! Ja zabieram się do badania centrali. Tom niech pilnuje wejścia do gabinetu. Dean zajmie się archiwum, no i niech dalej opiekuje się Daisy. Za godzinę, jeśli się nic nie zmieni, zrobimy wyprawę w głąb mieszkania.

Postąpił parę kroków i zatrzymał się.

– Aha, jeszcze jedno. Trzeba zobaczyć, co on. tam napisał. To może być bardzo ważne. Wyjął księgę z biurka i otworzył w założonym miejscu

12.02.2406

Zaszły nieprzewidziane okoliczności, lecz sytuacja jest opanowana. Green i Mellon usiłowali bruździć. Wydawało im się, że wykorzystają niepokoje dla siebie. Rozpoczęli wyraźnie przygotowania do akcji przeciw rządowi. Ale przeliczyli się. Musiałem, niestety, użyć siły w stosunku do Greena. Choć on mądrzejszy od swego pradziadka, lecz zbyt szybko odsłonił karty.

Drugą, znacznie ważniejszą przeszkodą w realizacji moich planów było to, iż konstruktor rządowy Bernard Kruk próbował uniemożliwić przebudowe miotacza. Jeszcze raz potwierdza się teza, że nie należy wyznaczać na odpowiedzialne stanowiska ludzi pochodzących z wrogiego środowiska. Początkowo myślałem, że Kruk inspirowany jest przez Agro, ale wszelkie dane wskazują, że zdołał on nawiązać kontakt z Czerwonymi i działał na ich polecenie. Akcja ma charakter zorganizowany, przy czym znalazła oparcie wśród najbardziej buntowniczych elementów białego i czarnego motłochu. Śledztwo wykazało, że działające grupy nawiązały do terrorystyczno-wywrotowego Stowarzyszenia Nieugiętych, co może być szczególnie niebezpieczne wobec poważnych oznak wrzenia. Dzięki sprawnej akcji policji spisek został zlikwidowany i prawdopodobnie wszyscy ważniejsi przywódcy są pod kluczem. Próba zamachu na nowo mianowanego konstruktora rządowego udaremniona. Kruk i jego bezpośredni wspólnicy zostali odbici przez bandę, lecz policji udało się szybko ich osaczyć w centralnych pomieszczeniach. Wobec zastosowania gazów wyszli oni w skafandrach na zewnątrz. Los ich jest przypieczętowany, gdyż nie mają innej drogi powrotu do wnętrza Celestii jak przez śluzę, której strzeże policja.

Przebudowa miotacza została dokonana. Czerwoni używają iście diabelskich sztuczek, lecz nie unikną swego losu.

– Co to ma znaczyć? – zdziwił się Roche. – Przecież on to pisał przed chwilą?

– No właśnie. Dlaczego nie wspomina nic o zniszczeniu rakiety?

– Może jeszcze nie zostało to stwierdzone?

– Eeee… Od tego ma Lunowa.

– Mówi, że robią diabelskie sztuczki… – podsunął Tom.

– A jakby tak przyjąć, że jest więcej rakiet? – rzucił Dean.

– To też nic nie wyjaśnia.

– A może to jednak diabły? – ponowił uwagę chłopiec, lecz zajęci swymi myślami Kruk i Roche nic nie odrzekli.

– Tak – powiedział kategorycznym tonem Bernard. – Jedynym wyjaśnieniem może być to… – zawahał się —…że oni jeszcze nie zostali zniszczeni.

– Nie zostali zniszczeni? – słaby okrzyk dziewczyny zmusił ich do odwrócenia głów. Daisy uniosła się z trudem z ziemi i podeszła chwiejąc się do biurka.

– Dean! Ber! Tam jest radio – mówiła, łapiąc z wysiłkiem powietrze. – Może oni żyją! Może uda ci się… – urwała i przybladła. Nagle jęknęła i zatoczyła się usiłując wesprzeć zdrową rękę o krawędź blatu.

Dean pochwycił ją w ramiona. Osunęła mu się na ręce. – Ona tu umrze… – podniósł wzrok na Kruka. – Daj pistolet! Idę! – powiedział Bernard.

Głuche, gardłowe ujadanie poderwało Stellę z posłania. Przecierając zaspane powieki usiłowała uświadomić sobie, co się z nią dzieje. Gwałtownie przerwany sen mieszał się w chaotyczną gmatwaninę z rzeczywistością.

Co się właściwie stało? Jeszcze przed chwilą widziała w marzeniu sennym uśmiechniętą do niej twarz Bernarda. Trzymając się za ręce, dążyli gdzieś długim korytarzem. Było jej tak dobrze… Naraz jakiś bezkształtny, czarny cień zagrodził im drogę. Rosnąc w ludzką postać rozpostarł dwie postrzępione płachty – ręce. Ujrzała wykrzywioną szyderczym uśmiechem twarz starej wiedźmy, tak często występującej w opowieściach Greena.

Stella czuła, jak ogarnia ją gniew. Rzuciła się naprzód chcąc zetrzeć w proch staruchę. Lecz oto zamiast pomarszczonej twarzy ujrzała przed sobą gniewne oblicze ojca.

„Chodź ze mną! – zagrzmiał jego głos. – Los Kruka jest przesądzony”.

Cofnęła się z przestrachem kryjąc twarz w ramionach Bernarda.

„Chodź ze mną!” – uderzył głucho w uszy głos ojca. Zadrżała. Uczuła na ramieniu uścisk ręki. Spojrzała z przerażeniem. Bernarda nie było już obok niej. Jego mała, skurczona postać spadała gdzieś w przestrzeń kosmiczną.

„Chodź ze mną! – rozkazał ojciec. – Dlaczego zdradziłaś Celestię?”

Ogarnęła ją miażdżąca wolę niemoc. Opuściła z pokorą głowę.

„Dlaczego zdradziłaś Celestię?!”

Padła na kolana. Usłyszała nad sobą głuchy stuk, który zmienił się raptownie w ujadanie Gree.

Majaki senne rozpłynęły się w przyćmionym świetle sypialni. Usiadła na tapczanie i przez dłuższą chwilę rozglądała się błędnie po pokoju, nim udało się jej na tyle skupić myśli, że mogła odróżnić rzeczywistość od snu.

Za drzwiami miotał się Gree uderzając raz po raz łapami w cienką sigumitową płytę. Stella wstała z tapczanu. Chwiejąc się z lekka, postąpiła parę kroków ku drzwiom.

Nagły okrzyk przerażenia zmieszał się z ujadaniem psa. Oto jakaś ludzka ręka dotknęła jej ramienia.

Stella skoczyła ku drzwiom, lecz w tej samej chwili rozległ się dobrze jej znany głos.

– Nie bój się. To ja…

Odwróciła się gwałtownie i ujrzała tuż przed sobą w półmroku wysoką postać.

– Ber!

Objęła go gwałtownie i tak jak we śnie, mocno, bardzo mocno przytuliła się do niego. Ich usta spotkały się.

Głuche ujadanie Gree, które ustało na moment, znów wdarło się brutalnie w ciszę. Wróciła świadomość niebezpieczeństwa. Bernard odsunął delikatnie ramiona dziewczyny i ściskając jej rękę powiedział szeptem:

– Stello! Każda chwila jest droga… Możesz uciszyć psa? Oprzytomniała.

– Co si? stało? Dlaczego Gree tak ujada? – zawołała ze strachem.

– Jeśli psa nie uciszysz, będę musiał go zabić.

– Idź tam… – wskazała małe drzwi prowadzące do łazienki.

Skoczył ku nim, otworzył i zawahał się. Wepchnęła go lekko do środka i zasunęła drzwi.

Rozejrzał się wokoło. Oślepiająco białe kafle, którymi wyłożone było całe wnętrze łazienki, przypominały do złudzenia dno Jeziora. Dyskretne, zielonkawe światło, sączące się z sufitu, jeszcze bardziej potęgowało to wrażenie. Przed nim w odległości kilku metrów biegły w dół schodki prowadzące do wnętrza przestronnej wanny umieszczonej w podłodze.

Naraz uwagę jego przykuły niewielkie drzwiczki w ścianie. Otworzył. Była to szafka. Dolne jej półki zapełniały różne środki kosmetyczne, górne – buteleczki, słoiki i pudełka z lekarstwami.

„Daisy”… – przypomniał sobie cel wyprawy.

Czy ona jeszcze żyje?

Przebiegł niepewnie wzrokiem rzędy pudełek i flaszek. Co właściwie miał wybrać? Słabo się orientował. Zauważył jakąś buteleczkę, której wygląd wydał mu się znajomy. Wyciągnął po nią rękę, lecz oto rozległo się ciche pukanie.

Odsunął drzwi i zatrzymał się w progu. Na środku pokoju stała Stella, trzymając za obrożę cętkowanego doga. Pies zjeżył się na widok Bernarda, ale spokojne, pieszczotliwe słowa dziewczyny robiły swoje:

– Cicho, Gree, cicho. Co ty, stary, nie poznajesz Bera? Spokój, Gree! To przecież Ber. No, zobacz. Czegoś się tak rzucał?

Pies spoglądał raz po raz w oczy swej pani, to znów na Kruka, jakby się zastanawiał, co robić. Bernard wyciągnął rękę i podszedł do psa.

– Czegoś taki zły, Gree? Uspokój się. No, już! Dobrze? Położył dłoń na łbie doga. Pies wyszczerzył kły, cofając się.

Przekonawszy się jednak, że przybyły nie boi się go, odwrócił niepewnie łeb i, spoglądając spod oka, warczał z cicha.

– Gree, połóż się! – rozkazała Stella puszczając obrożę. Pies postąpi! parę kroków i przywarował na dywanie nie spuszczając wzroku z intruza,

– Chciałam go zamknąć w gabinecie ojca, ale się rzucał i robił straszny hałas. Nie było wiec innej rady, jak zawrzeć przyjaźń – uśmiechnęła się do Bernarda.

– Ojca nie ma?

– Nie. Gdzieś wyszedł. Jesteśmy sami.

Ujęła Bernarda za rękę i patrząc mu prosto w oczy powiedziała:

– Tak o tym marzyłam, Ber… Usiedli na brzegu tapczanu.

– Zostaniesz. Tu cię nikt nie znajdzie – wyszeptała. – Gree uspokoił się, a ojca nie wpuszczę. Tu najbezpieczniej. Drzwi się zamykają. Prawda, że zostaniesz? Znajdziemy razem jakieś wyjście z tej okropnej historii.

Oparła głowę na jego piersi. Począł okrywać pocałunkami jej twarz i szyję. Nagle przed oczyma stanęła mu papierowobiała twarz Daisy Brown. „Co ja robię? Przecież tam na mnie czekają! Każda chwila to kwestia życia”. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Gdzie chcesz iść? Nigdzie stąd nie pójdziesz!

– Muszę, Stello. Zrozum, tarn na mnie czekają. Chodzi o życie Daisy Brown!

– Daisy Brown?

– Ona jest ranna i gorączkuje. Parę razy mdlała. Miałem znaleźć dla niej jakieś lekarstwo. Właśnie dlatego tu przyszedłem…

– To nie dla mnie przyszedłeś? – pedantycznie poprawiła potargane włosy. – Więc idź sobie do niej!

– Ależ Stello, co ty mówisz? Źle mnie rozumiesz.

– Sam powiedziałeś, że przyszedłeś nie do mnie! – przerwała mu oschle.

– Zrozum, ona może umrzeć! Przyszedłem do ciebie, aby prosić o pomoc. No i oczywiście, żeby cię zobaczyć.

– Gdzie ona jest?

– Niedaleko stąd – odrzekł wymijająco. Wahał się, czy słuszne będzie, aby Stella wiedziała wszystko.

– Gdzie? – padło ponowne pytanie. – Lekarstwo zaniosę sama. Nie było możliwości ukrywania dalej prawdy.

– Czy wiesz, że w waszym mieszkaniu są tajne pomieszczenia, do których dostęp ma tylko twój ojciec?

Skinęła głową.

– Różnie ludzie o tym mówią. Ale ja nie wiem, którędy można się tam dostać. Zdaje się, że droga prowadzi przez gabinet ojca. Nic tu jednak nie pomogę.

– Nie o to chodzi. Daisy, Dean i Tom Alallet znajdują się właśnie w tych tajnych pomieszczeniach za gabinetem prezydenta.

– Więc tam jest też Roche? – spojrzała nieco cieplej na Bernarda. – On… On zdaje się kocha tę Brown?

– I ona jego – skwapliwie potwierdził Kruk. – Dean pewno się tam miota w rozpaczy, a my tu…

– Ja im zaniosę lekarstwo! – rzuciła stanowczo dziewczyna.

– Nie wpuszczą cię beze mnie. Zrozum. Zresztą ja tam muszę być, od dokładnego zbadania tych pomieszczeń zależy wszystko. Proszę cię więc o wodę, trochę żywności, a przede wszystkim o jakieś lekarstwo przeciwgorączkowe, wzmacniające… prawdę mówiąc, nie wiem jakie… – poruszył się niespokojnie. – Nigdy bym sobie tego nie darował, gdyby przeze mnie umarła. Widzisz więc…

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– A wrócisz tu?

– Wrócę. Wkrótce tu wrócę.

– Kiedy? – nie ustępowała.

– No… za parę godzin.

Podeszła do drzwi i otworzywszy je kluczem wyjrzała na korytarz. Nikogo nie było. Pobiegła do kuchni i za kilka minut wróciła przynosząc dwie butelki wina i spore zawiniątko z żywnością. Wybrała kilka lekarstw z apteczki i zwróciła się do Bernarda:

– Poczekaj, zobaczę, czy ojciec nie wrócił. Skinął w milczeniu głową.

Wyszła. Gree podniósł się z dywanu i stanął przy drzwiach nasłuchując. Dłuższa chwila oczekiwania – i drzwi otworzyły się gwałtownie. Stella obróciła klucz w zamku i przyciemniwszy światło podbiegła do Kruka.

– Co się stało? Wrócił? – zapytał z niepokojem.

– Tak… – wyszeptała ledwo dosłyszalnie. – Musisz poczekać. Musisz jeszcze tu zostać – powiedziała z naciskiem. Oczy jej błyszczały.

Dean podniósł wspartą na zaciśniętych dłoniach głowę. Spojrzał na leżącą u jego nóg na podłodze wpółprzytomną Daisy, za drzwiami rozległy się czyjeś kroki.

Poruszył się nasłuchując, choć w ciągu blisko trzech godzin, które minęły od opuszczenia kryjówki przez Kruka, zdążył już pogodzić się z myślą, że Bernard został aresztowany i lada chwila do archiwum wejdzie policja, jednak serce zabiło mu gwałtownie.

Drzwi otwarły się. Dean spojrzał i odetchnął. Przed nim siał Bernard trzymając w ręku białe zawiniątko, z którego wystawały szyjki butelek z winem.

– Jesteś! Więc cię nie schwytali? Ach, pani tu? Dopiero teraz zauważył, że za Bernardom stoi Stella.

– Co z Daisy? – spytał Kruk pochylając się nad chora. – Widzę, że gorączka wzrosła.

– Niedobrze. Trzeba koniecznie lekarza. Boję się, żeby nie było zakażenia. Chociaż – zastanawiał się – chyba nie. zrobiłem jej przecież na górze zastrzyk.

Stella uklękła przy Daisy i dotknęła jej rozpalonej ręki. Dziewczyna otworzyła przymknięte powieki i wyszeptała z lękiem:

– Gdzie Dean?

– Jestem, kochana – odezwał się Roche.

– Daj pić. Wody.

Obok podłożonej pod głowę Daisy zwiniętej marynarki Deana-stała płaska butelka z koniakiem. Astronom sięgnął po nią.

– Skąd to wziąłeś? – zdziwił się Kruk.

– Nie wracałeś tak długo, a z Daisy było coraz gorzej. Na szczęście Tom zaczął szperać po gabinecie prezydenta i znalazł to w biurku.

Roche otworzył butelkę i przytknął jej szyjkę do ust chorej.

– Nic. Nie chcę już tego… Wody… Nie masz wody? – szeptała dziewczyna.

– Przynieśliśmy wino – rzekł Bernard. – Mamy też lekarstwo na wzmocnienie serca.

– Dopiero teraz to mówisz? – zawołał z wyrzutem Dean prawic wyrywając z rąk Stelli małą buteleczkę. – Tak! To dobre! – stwierdził spojrzawszy na etykietę.

Po zażyciu lekarstwa Daisy przymknęła oczy, jakby chciała zasnąć. Przeszli do centrali zostawiwszy Toma przy chorej.

– Dlaczegoś tak długo nie przychodził? – zwrócił się Dean do przyjaciela. – Myśleliśmy, że cię aresztowali.

– Jak mogłem wrócić, kiedy Summerson…

Stella spuściła nagle oczy w dół i przerwała Bernardowi oznajmiając tonem wielkiego odkrycia:

– Słuchajcie! Jej tu nie można tak zostawić. Ona potrzebuje opieki, a tu przecież… Roche rozłożył bezradnie ręce.

– Wiem, ale co robić? Jak tu sprowadzić lekarza?

– Trzeba ja natychmiast przenieść do mego pokoju. Teraz służba śpi, więc nikt nie zauważy, Gree siedzi zamknięty w łazience i kłopotu z nim nie będzie, zresztą łatwo się oswaja.

– Kto to ten Gree? – zaniepokoił się Roche.

– To pies ojca. U mnie pańska narzeczona będzie bezpieczna – zaakcentowała ostatnie słowa, ciekawa, jak zareaguje Dean na to określenie, lecz astronom tak był przejęty projektem, że nie zwrócił na ten zwrot uwagi.

– Pani byłaby tak dobra? Przecież to niebezpieczne…

– Cóż mi może grozić? Jestem córką prezydenta. I Daisy też u mnie będzie bezpieczna – powtórzyła. – Przypuszczam, że ta cała historia z miotaczem zakończy się za parę dni, a wtedy będzie łatwiej znaleźć jakieś wyjście. Najważniejsze zresztą w tej chwili jest to, że tam mogę sprowadzić pewnego felczera, który zajmie się chorą.

– Ale on jej nie wyda?

– To człowiek zaufany. Za pieniądze zrobi wszystko. I język dobrze trzyma za zębami. Szkoda czasu na dłuższą naradę, bo jeśli ojciec wróci, to się wszystko skomplikuje. No więc?

Dean wahał się chwilę, lecz rozumiał, że Stella ma rację.

Jednak nie mógł opanować niepokoju, gdy opuszczał wraz z Bernardem sypialnię Stelli, gdzie ułożono na tapczanie chorą.

Na palcach przebiegli długi hali i minąwszy szybko wąski korytarz znaleźli się w gabinecie prezydenta. Dean trzykrotnie uderzył w ścianę poniżej oprawionego w grube ramy planu Celestii.

Zamarli w oczekiwaniu.

Ściana rozsunęła się bezszelestnie. W przedsionku oczekiwał Tom.

– Ciekawe, jak się otwiera tę ścianę od strony gabinetu? – mruknął Bernard, gdy znaleźli się w centrali. – Trzeba będzie to zbadać.

– Co mówisz? – zapytał Dean wyrwany z zamyślenia.

– Musimy dokładnie zbadać mechanizm otwierający wejście do gabinetu. Najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli w jakiś sposób zamknąć te drzwi, nim uda się nam dokładnie zbadać archiwum i centralę.

– A jak będziemy się kontaktować z Daisy i Stellą?

– Telefonicznie. Ta centrala jest czynna – wskazał ręką na pulpit. – Ja zaznajomię się dokładnie z tymi urządzeniami, ty zaś z Tomem zbadasz archiwum. Oczywiście na razie Tom musi jeszcze pilnować drzwi.

Wrócił do przedsionka, gdy raptowne przygaśnięcie światła zatrzymało go w miejscu.

– Raz, dwa, trzy… cztery, pięć, sześć… siedem, osiem, dziewięć – liczył szeptem.

– Miotacz! – zawołał Dean. – Czyżby?

– Równe odstępy – zauważył Kruk. – To chyba jakieś sygnały. Wtedy trzy, a teraz trzy razy po trzy.

Podbiegł do aparatury nadawczo-odbiorczej. Przez chwilę badał urządzenie, potem obrócił przełącznik. Lampka na pulpicie zapłonęła. Bernard manipulował nerwowo gałkami.

– Dlaczego chcecie użyć miotaczy przeciwko naszemu statków i?! – uderzył nagle w ściany centrali kobiecy głos. – P o w t a r z a m y Mieszkańcy CM – 2! Nie obawiajcie się nas!

– To te diabły! – wykrzyknął Tom głosem pełnym uniesienia.

– Tak. To oni! – potwierdził z przejęciem Dean. – Nawet ten sam głos, który słyszałem na zewnątrz.

– Halo! Halo! – zabrzmiały znów w głośniku słowa. – Wzywamy CM – 2 do natychmiastowego nawiązania łączności! W z y w a m y…

Głos urwał się nagle, aby w kilka sekund później odezwać się ponownie:

– Halo! Tu Astrobolid! Słyszymy was! Tu Astrobolid! Nie obawiajcie się nas! Dlaczego milczycie?

Widocznie kobieta powtarzająca wezwanie oczekiwała nawiązania łączności z równym jak Bernard, Dean i Tom napięciem, bo w głosie jej wibrowało podniecenie.

– Halo! Tu mówi Celestia! Mówi Celestia! – rzucił Kruk jednym tchem w mikrofon.

– Tu Astrobolid! Dlaczego milczeliście tak długo? Dlaczego nie odpowiadaliście na nasze wezwania?

– Kto wy? – głos Bernarda drżał wzruszeniem. – Czy wy… czy wy jesteście… Nie dokończył. Biblijna nazwa nie mogła mu przejść przez gardło.

– Nie obawiajcie się nas – rozległ się znów kobiecy głos. – Jesteśmy ludźmi takimi samymi jak wy.

– Ludźmi? A skąd? Skąd… wy… lecicie?

– Z Ziemi. Z tej samej Ziemi, z której wylecieli wasi przodkowie.

– Z Ziemi? – powtórzył Bernard.

– Przecież tam… jest… piekło – dodał drżącym głosem Tom.

– Ciiicho – syknął mu w ucho Dean. Widocznie słowa Toma wywołały konsternację również wśród przybyszów z Ziemi, bo przez chwilę panowała cisza.

Lecz oto nagle – odezwał się znów ten sam głos:

– Więc wy myślicie, że na Ziemi jest… pieklą? l dlatego uważacie nas za „nieczyste siły”? Bernard skonstatował ze zdziwieniem, że w głosie rzekomego „diabła” przebijała nuta wesołości.

– Słuchajcie! Mieszkańcy Cele s t ii! – ciągnął dalej kobiecy głos. – Przemawiają do was tacy sami ludzie jak wy! Ziemia nie jest piekłem! Żyją na niej ludzie tak jak przed wiekami, kiedy budowano waszą Celestię.

– Więc to nieprawda, co mówi Biblia o Ziemi? – nie wytrzymał Roche. – Więc wy jesteście ludźmi?

– Powtarzam: jesteśmy ludźmi, lecimy z Ziemi, która nie tylko nie jest żadnym legendarnym piekłem, ale stała się jeszcze piękniejsza, niż była przed czterema wiekami, gdy wasi przodkowie opuszczali Układ Słoneczny. Stoją jak stały Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Moskwa, Londyn, Warszawa…

– Waszyngton? – przerwał gwałtownie Kruk. – Więc to prawda, co mówił… – urwał nagle. Straszna myśl zgasiła nagły przypływ radości. Oni tu spokojnie rozmawiają, a tam Summerson może już w tej chwili wydaje wyrok zagłady na tych ludzi. Bo że są to ludzie, Bernard zdawał się już nie mieć wątpliwości.

– Uciekajcie od Celestii! – zawołał takim głosem, że aż Dean poderwał się z miejsca. – Nie zbliżajcie się do nas. Grozi wam zagłada! Summerson chce zmylić waszą czujność, cofając strefę dezintegracji!

– Kto to jest Summerson? – w głosie rozmawiającej z Krukiem kobiety nie wyczuwało się niepokoju.

– To prezydent Celestii. Chce was zniszczyć! Nie wchodźcie w strefę dezintegracji poniżej 6000 km! Jeśli już weszliście, to uciekajcie natychmiast! Natychmiast!

I z jakimś wzruszeniem pomieszanym z lękiem dodał ciszej:

– Wy nie możecie zginąć! Nie możecie! My musimy poznać prawdę o Ziemi! Właśnie teraz… Właśnie teraz…

Bez maski

Policjant skurczył się pod badawczym wzrokiem Summersona. Wyraz twarzy prezydenta nie wróżył nic dobrego.

– No i…? Udajesz wariata?

Szczękając nerwowo zębami Edgar Brown jeszcze bardziej skulił się w pałąk i więcej z bojaźni niż z namysłu wybełkotał:

– Ja… widziałem diabła.

– Kto ci zapłacił za to, żebyś mi bzdury plótł? I ile zapłacił? Bo rozumiesz, że dla takiego chama, jak ty, kłamać prezydentowi znaczy to samo, co skazać się na śmierć. No, słucham!

Groźba odniosła ten skutek, że policjant nie był w stanie przemówić ani słowa. Łypał tylko błędnie wypukłymi, rybimi oczami.

– Przebaczę ci – ciągnął Summerson po chwili milczenia – jeśli wszystko szczerze wyjawisz. Ty jesteś głupi, pieniędzy masz mało… Myślałeś, że się uda. Tymczasem ja chcę wiedzieć, kto ciebie poszczuł. Zapłacę tyle, ile ci obiecali. Więc gadaj.

– Ale ja… Ja naprawdę… ja nic – policjant trząsł się jak w febrze.

– Daisy Brown to twoja bratanica?

– Nie. Gdzieżby tam! Mało Brownów w Celestii?

– Masz rodzinę?

– Żonę.

– Jeśli nie powiesz prawdy, i ty, i twoja żona pójdziecie do kotła. Natychmiast! Czekam najwyżej pół minuty!

Dla spotęgowania wrażenia spojrzał na zegarek.

– Ja… ja – jąkał się przerażony Brown – wszystko powiem… Przysięgam na żonę, na Boga, na wszystko – wyrzucał pośpiesznie z siebie, jak gdyby się bał, że nie zdąży powiedzieć słowa, zanim upłynie pół minuty.

– A więc mów. Bez obawy – zachęcał prezydent. – Ja poznam, czy mówisz prawdę. Masz tu na zadatek pięć doliodów.

Summerson niedbale położył metalowy krążek na stole i pstryknięciem palca popchną! go w stronę policjanta. Ten spojrzał jakoś niepewnie, ale zdobył się na odwagę i szybko schował monetę do kieszeni. Ośmielił się trochę.

– Może ja kłamałem, że diabeł… – zaczął. – Ale mnie się naprawdę tak wydawało…

– Mów dokładnie, co widziałeś. Więcej nie wymagam. Pełniłeś wtedy wartę na zewnątrz, przy drzwiach śluzy, tak?

– Tak, ekscelencjo.

Policjant oprzytomniał i choć wciąż jeszcze był wytrącony z równowagi strasznymi przeżyciami dnia, rozpoczął nieco chaotyczną opowieść:

– To było jakieś – zastanowił się – trzy godziny temu. Pan Bradley pracował na miotaczu, a ja byłem przy wejściu, kiedy tamci bandyci…

– Wiem – przerwał Summerson. – Chcieli porwać konstruktora.

– No tak. Patrzę, jeden stanął koło mnie na pomoście…

– Kto?

– No, ten… bandyta. Summerson rozgniewał się.

– Znam przebieg napadu. Mów, kiedy zobaczyłeś to „coś”, co ciebie przeraziło. Spokojnie, bez nerwów.

– Kiedy tamci bandyci gonili pana Bradleya, to zacząłem mierzyć do nich z elektrytu…

– Mów dalej – ponaglał Summerson. Pilno mu było dowiedzieć się czegoś konkretnego o tej istocie, o której plotka zdążyła już stworzyć legendy, wcale z sobą nie powiązane.

– Wtedy zobaczyłeś tego diabła? – podsunął Summerson.

– Tak. ”

– Gdzie był i jak wyglądał? Dokładnie!

– Leciał przez powietrze jak ptak…

– Dureń jesteś. Tam nie ma powietrza. Jak to? On nie łaził po płaszczu Celestii?

– Ależ nie, ekscelencjo. Leciał, tak jak mówię. Leciał wprost na mnie.

– No i doleciał? – ironicznie zapytał prezydent.

– Nie. Zatrzymał się w miejscu. Wtedy kiedy broń wypadła mi z ręki. To nie była moja wina – pośpiesznie usprawiedliwiał się policjant. – Zresztą parę minut wcześniej zabiłem jednego bandytę. Mam świadków. Inspektor zapisał mi to w kartotece.

– Hm… to ty zabiłeś napastnika? A więc powinienem ci wierzyć. Ale skup się teraz. Uważaj, o co pytam, i rzeczowo odpowiadaj. A więc: kiedy pierwszy raz zobaczyłeś tego diabła?

– Zobaczyłem go, gdy mierzyłem do bandytów. Przykucnąłem w cieniu i mogłem ich wszystkich po kolei powystrzelać. Obracali się w świetle reflektora jak tarcze na ćwiczeniach. Przecież mnie nie pierwszyzna strzelać…

– Do rzeczy! – przerwał prezydent. – Jak daleko było to coś, kiedy je zauważyłeś?

– Blisko. Może dwadzieścia metrów, może dziesięć. To podlatywało bardzo szybko. Strzeliłem do niego…

– No i co? – zaciekawił się prezydent. – Spudłowałeś ze strachu?

– Chyba nie. Był niedaleko. Widocznie też poczuł uderzenie, bo zaraz się odwrócił i wali wprost na mnie. Straszny był! Wtedy uwierzyłem, że to diabeł. To było okropne!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю