355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Zagubiona Przyszłość » Текст книги (страница 22)
Zagubiona Przyszłość
  • Текст добавлен: 5 октября 2016, 00:33

Текст книги "Zagubiona Przyszłość"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 22 (всего у книги 29 страниц)

– Tłum wyłamuje drzwi twego mieszkania!

Dopiero teraz groza sytuacji dotarła do świadomości prezydenta.

– Cooo?!

– Kuhn, Mikę i reszta moich i twoich ludzi barykadują główne wejście.

– Barykadują wejście? – przeraził się Summerson. – Dlaczego nie włączyli Green-Boltów i zautomatyzowanych elektrytów?

– Jak mogli włączyć?! Przecież nie ma prądu!

Rozległ się jakiś hałas… W świetle latarki ukazał się Kuhn przesuwający z pomocą lokaja ciężki fotel. Summerson wraz z Godstonem gorączkowo chwycili za drugi.

Barykada z niewielu sprzętów, wzniesiona naprędce w hallu, była bardzo słabym zabezpieczeniem. Prezydentowi wydawało się, że widzi już twarze rozpalone gniewem, usta plujące okropne wyrazy, roziskrzone oczy i ręce wzniesione przeciwko niemu… Gdy słyszał coraz wyraźniej powtarzający się jak hasło, gardłowy okrzyk: „śmierć Summersonowi!” – musiał uwierzyć, że to rzeczywistość. Świadomość śmiertelnego niebezpieczeństwa wyzwoliła w nim jednak nowe siły. Opanował lęk i zmusił umysł do trzeźwej, realnej oceny sytuacji. W tej chwili nie mógł już liczyć na policję i członków rządu, ale przecież nie wszystko jeszcze było stracone… Góra sprzętów zatrzęsła się. Jakiś przedmiot spadł z trzaskiem, potrącając Mike'a.

– Koniec świata – zapiszczał cienko Godston.

Usłyszawszy okrzyk siostrzeńca Summerson spojrzał na niego z pogardą. Ogarnęło go obrzydzenie na widok tak jawnie okazywanego tchórzostwa.

– Ty niedowiarku! Celestia nie może zginąć! Ani my! Zaraz was wyprowadzę.

– Już wywalają drzwi!… – jęknął Mikę.

– Ty tu?! Marsz! Pod barykadę!

Lokaj postąpił krok w stronę hallu, gdy oto rozległ się grzmot spadających mebli i triumfujący stugłosy krzyk.

A więc koniec… Nie ma żadnego ratunku! Koniec wszystkiego…

Już dwie godziny minęło od chwili, gdy wzburzony tłum zniósł ustawioną w hallu barykadę i buszował bezkarnie po prezydenckich apartamentach. Brak prądu elektrycznego unieruchomił wszystkie zautomatyzowane stanowiska ogniowe i urządzenia obronne, które miały działać za naciśnięciem guzika w gabinecie prezydenta. Co więcej – odciął go od tajnych pomieszczeń, stanowiących w tej chwili jedyną prawdziwą kryjówkę i bastion obronny.

Jeszcze niedawno wszechwładny Summerson, osaczony teraz z Godstonem, Kuhnem, lokajem i dwoma policjantami w czterech ścianach swego gabinetu, nasłuchiwał z trwogą dźwięków rozlegających się wokół. Od gniewu tłumu broniły go w tej chwili tylko almeralitowe drzwi, zamknięte sztabami, które przezornie kazał wmontować jeden z jego poprzedników.

Summerson siedział w fotelu wyprostowany, z przymkniętymi oczyma. Ciemność wydała mu się teraz siostrą śmierci. Bezsilność i wzbierający strach dławiły człowieka, który przez całe życie przywykł gnieść każdy opór żelazną ręką. Po raz pierwszy w życiu zdał sobie tak jasno sprawę z tego, że może nadejść kres jego władzy i życia. Ujrzał białe karty w archiwalnej księdze. Tyle ich jest, nie zapisanych, wyczekujących na niewiadome dzieje. Kto zapełni je po nim?

Nagle otrzeźwiał. Od drzwi rozległ się przenikliwy świst piły, potem głuche uderzenia młotów. Wśród nich prędkie, urywane okrzyki przecinały powietrze jak pociski.

Na dźwięk pękającego metalu Summerson jednym susem znalazł się przy planie Celestii.

– Trzymajcie drzwi! – zawołał ochryple do Godstona i Kuhna. – Ja was stąd wyprowadzę! Za minutę, może za dziesięć minut. Potrzebuję trochę czasu. Trzeba za wszelką cenę powstrzymać ten motłoch. Niech policjanci strzelają przez drzwi!

Ale zawsze posłuszny siostrzeniec tym razem zdawał się go nie słyszeć. Summerson przerwał w połowie kolejną próbę otworzenia zakonspirowanego przejścia.

– Każ strzelać!

Godston podniósł na niego przerażone oczy. Trzymana przez niego latarka poczęła drżeć.

– Boję się – jęknął jakoś dziwnie.

Summerson odwrócił się, szybko postąpił trzy kroki, zacisnął pięść i przystanął.

– Ty się boisz? Każ policjantom strzelać albo…

Godston spojrzał w oświetloną latarką, zeszpeconą gniewem i strachem twarz wuja i cofnął się ku drzwiom. Czuł, że jest między młotem a kowadłem.

– Strzelać! – wrzasnął znów prezydent.

– Oni nie będą strzelali – postać Kuhna wyrosła pomiędzy Godstonem a Summersonem. -Przecież to rozjuszy tłum!

– Precz! Ja tu rządzę! Ód tej chwili nie jesteś ministrem! – ryknął Summerson.

– Nie pozwolę!

Fakt, że dymisja nie wywarła żadnego wrażenia na Kuhnie, doprowadził Summersona do szału. Rzucił się na Kuhna z pięściami, lecz ten zgasił raptownie latarkę i w gabinecie zapanowała ciemność.

Tylko przez wąską szparkę w pękniętych drzwiach migotało światło płonących za nimi pochodni.

– Dobrze! Dobrze! – dyszał Summerson. – Tchórze! Jeśli się boicie, to ja sam… Wyciągnął z kieszeni elektryt i przyskoczył do szpary. Wąska smuga światła załamała się na oksydowanej powierzchni pistoletu. Nim jednak zdążył wystrzelić, Godston podbił mu raptownie rękę.

Pistolet potoczył się na ziemię.

– Ty, chłystku! – Summerson uderzył dyrektora policji pięścią w twarz.

Lecz stało się coś, czego prezydent zupełnie się nie spodziewał. Godston skurczył się, podskoczył i trafił go głową w brzuch.

Summerson runął jak długi na ziemię, lecz nim zdążył wstać, posypały się na niego nowe ciosy.

To zdegradowany minister ochrony zewnętrznej śpieszył z pomocą Godstonowi. Trzy ciała skłębiły się na podłodze.

Wrzask, przekleństwa i głuchy odgłos ciosów zmieszały się z nową serią uderzeń w drzwi. Zgrzyt żelaza – i rozsadzana łomem szpara poszerzyła się.

– Drzwi! Drzwi pękają! – wrzasnął Mikę.

Lokaj i policjant skoczyli, by rozdzielić tarzających się po ziemi dygnitarzy.

Ostatni podniósł się prezydent. Nie było go stać nawet na jedno słowo groźby pod adresem „profanatorów najwyższej władzy”. Podbiegł do planu i gorączkowo począł stukać w guziki. Nie wierzył już, że to odniesie skutek, a tylko w obłędnym zapamiętaniu trzymał się kurczowo tej ostatniej deski ratunku.

Nieoczekiwanie zapłonęło zielonkawe światło. Ściana rozsunęła się cicho. Blask oświetlonego przedsionka raził w oczy.

Prezydent z radosnym okrzykiem skoczył naprzód. Za nim Godston, Kuhn, Mikę i policjanci.

Summerson pośpiesznie zatrzasnął ścianę. Nie było chwili do stracenia, bo tuż za nią rozległ się tupot nóg.

Poczuł się zupełnie bezpieczny. Gniewało go natomiast, że aż tylu niepowołanych ma wprowadzić do tajnych pomieszczeń, tak skrupulatnie maskowanych i strzeżonych. Ale musiał zdobyć się na ten krok.

„Trzeba jak najszybciej przeprowadzić ich do archiwum – myślał. – Nie powinni poznać tajemnicy centrali. Szafy archiwum są zamknięte, więc nie ma niebezpieczeństwa”.

– Za mną! – zakomenderował i pchnąwszy szybko drzwi przebiegł pośpiesznie przez centralę.

Otworzył małe drzwiczki, wszedł i nogi ugięły się pod nim. Zdało mu się, że oszaleje.

Stał u wejścia do archiwum jak skamieniały, blady jak płótno, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

Zaledwie o parę kroków przed nim, w jego fotelu, przed jego biurkiem „siedział” stwór, o którym opowiadał mu Edgar Brown.

Więc i jemu, na starość, pewnie przed samą śmiercią, przyszło uwierzyć w diabła?

Wrzask przerażenia rozległ się za jego plecami.

To reszta zbiegów zauważyła „Łazika”.

Tymczasem „diabeł” przemówił po angielsku młodym, śpiewnym głosem Kaliny:

– Złóżcie broń! Mieszkańcy Celestii nie chcą waszych rządów.

Mikę wyjął pistolet z rozdygotanej dłoni Godstona i położył na biurku odwracając się z zabobonnym strachem, żeby nie patrzeć na potwora.

W tej samej chwili w drugim końcu archiwum otwarły się drzwi.

Summerson spojrzał i zadrżał.

Z windy wychodził Bernard Kruk z Greenem i jakimś starszym mężczyzną ubranym w kombinezon noszony przez techników Sial Celestian Corporation…

Na spotkanie przyszłości

W tę długą, niezwykłą noc, gdy nieustanny tupot czyichś nóg na korytarzu budził na przemian to nadzieję, to znów zwątpienie, William Horsedealer leżał samotnie w jakimś nieznanym miejscu. Serce ściskał bezsilny żal. Oto teraz, gdy nadeszła tak długo oczekiwana chwila, nie dane mu jest stanąć do walki o sprawę, która od wielu lat była jedyną treścią jego życia.

Na próżno usiłował przezwyciężyć bezwład ciała. Wiedział, że nie będzie mógł uczynić o własnych siłach nawet kroku.

– Gdzie ja jestem?

Na próżno wytężał wzrok: ciemność nie pozwalała mu zorientować się w otoczeniu.

Chociaż każdy ruch powodował dotkliwy ból, chciał jednak choć po omacku zbadać miejsce, w którym się znalazł.

Wyciągnął rękę. Natrafił na jakąś metalową rurę, która wydała mu się tak zimna, że odruchowo cofnął dłoń.

Znów za ścianą rozległy się kroki. Skupił myśli usiłując odtworzyć wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin. Pamiętał, że późnym wieczorem zwlókł się z posłania i ruszył chwiejnym krokiem wraz z falą postaci, dziwacznie pstrych w migotliwej łunie pochodni.

Tempo rozwoju wydarzeń sprawiło, że stracił kontakt z Malletem i innymi przywódcami Nieugiętych. Rozpoczęli akcję bez niego.

Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie dlatego, aby podejrzewał, iż zapomnieli o nim. Od Margaret dowiedział się o aresztowaniu Malleta i zajściach w dzielnicy murzyńskiej. Widocznie sytuacja wymagała natychmiastowego działania. Horsedealer rozumiał, że w pewnych wypadkach nie ma czasu na porozumiewanie się. Prócz tego po korytarzach krążyły patrole policyjne, co utrudniało łączność.

Jednak jego obecność wśród przywódców powstania była w tej chwili niezbędna. Czy Smith i Cornick potrafią dać sobie radę bez niego i Malleta? Każda minuta zwłoki może mieć ogromną wagę.

W przejściu, prowadzącym przez kręte schody na skwer Greena, powstał zator. Potrącany, śpieszący się, aby nie zostać w tyle, Horsedealer nagle stracił równowagę i runął ze znacznej wysokości. Przelotne oparcie się o zbitą ludzką masę osłabiło upadek, mimo to jednak doznał silnego wstrząsu i potłuczenia. Mógł być stratowany, ale dwóch robotników idących przed nim, których trochę poturbował spadając, podniosło go i ułożyło prawdopodobnie w jakimś magazynie.

Przeleżał tak w odrętwieniu wiele godzin, jak długo – nie wiedział.

Uniósł się nieco i uczuł piekący ból stłuczonego ramienia.

Raz po raz opanowywała go rozpacz, że leży w tym ciemnym lochu samotny i bezużyteczny. Horsedealer wmawiał w siebie, że jest zdrów i pełen sił, ale ból i wyczerpanie za każdym zrywem okazywały się silniejsze. Na domiar złego dokuczało mu coraz bardziej pragnienie.

Tupot na korytarzu znów wzmógł się, dały się słyszeć jakieś donośne męskie głosy, ale Horsedealer nie mógł zrozumieć, o czym mówią. Wydawało mu się, że ktoś kogoś woła. Miał ochotę zawołać na cały głos – może go usłyszą. Ściana korytarza jest cienka, pewnie blaszana, jak przeważnie na tych poziomach Celestii. Ale kto otworzy te drzwi? Jeśli policja? Co by się stało, gdyby spotkał agentów Summersona?

Po chwili tumult przycichł, jak gdyby, rozpłynął się w zapadającej ciszy.

„Jeszcze gorzej” – pomyślał Horsedealer. Dopiero teraz uczuł cały ciężar samotności. Już nawet krzyk nie pomoże, bo nikt go nie dosłyszy. Umrze sam w tej złowrogiej ciszy i ciemności. Umrze wtedy, kiedy tak bardzo powinien żyć i pomagać ludziom.

Czyimś pośpiesznym krokom zawtórował stuk otwieranych drzwi i snop jasnego światła wpadł z korytarza do wnętrza.

W otworze niskich drzwi ukazała się głowa.

– Jest tu kto? – zapytał mocny glos. Filozof przetarł oczy. Pośpiesznie, jak gdyby w obawie, że się spóźni, zawołał:

– Stephen! Stephen Brown postąpił parę kroków.

– Nareszcie! – odetchnął z ulgą. – Szukaliśmy cię wszędzie już od wczoraj. Leżałeś tu ze 20 godzin. Dopiero Bili powiedział, że widzieli, jak spadłeś ze schodów, i że gdzieś ci? tu położono. Ale miejsca dokładnie nie pamiętał. Jest ciężko ranny… Nie wiadomo, czy wyżyje. Nie było mowy, aby szukał z nami. Szukaliśmy chyba ze dwie godziny. I dopiero tu… No, to się Johnny ucieszy! Ale, ale, muszę dać znać chłopcom, żeby przerwali poszukiwania i przynieśli nosze.

To mówiąc Stephen wyskoczył na korytarz i zagwizdał w umówiony sposób. Po chwili kilku powstańców było już przy nim. Powiedziawszy każdemu, gdzie i co ma robić, z jednym z nich powrócił do filozofa.

– Masz, wypij wina, to cię wzmocni – powiedział przysuwając szyjkę płaskiej, niedużej butelki do ust chorego. – Czy jesteś mocno potłuczony?

Horsedealer przez cały czas uśmiechał się do przybyłych jak dziecko, które spotkała wielka radość.

– Mam stłuczone ramię. W głowie mi się kręci… Nie mogłem iść… Ale to głupstwo. Już jestem z wami. Powiedzcie, co się dzieje w Celestii? Czy nasi trzymają się? Przecież ja nic nie wiem.

– Jesteśmy górą! – w głosie Stephena brzmiała radosna nuta triumfu. – Summerson i Godston aresztowani, Kuhn i Harrimann także pod kluczem. Kruk ogłosił się prezydentem.

– Bernard Kruk?

– Właśnie on. Zajął tajną centralę prezydencką. Summersonowi nawet do głowy nie przyszło… Cały czas porozumiewał się z tej centrali z nami, to znaczy z Cornickiem – poprawił się.

– Kto? Summerson? – Horsedealer nic już nie rozumiał.

– Ależ mówię, że Kruk – sprostował Stephen. – Potem jeszcze dołączył do niego Green, to znaczy do Kruka, i bojówki Agro uderzyły razem z nami na policję. Tymczasem Kruk, Green i Johnny schwytali Summersona.

– Czy walki z policją jeszcze trwają?

– Już dawno po wszystkim. Dyrekcja jest w naszych rękach. Jak już mówiłem, z pomocą przyszli nam ludzie Agro. Przyłączyli się do nas z doskonałym uzbrojeniem. To bardzo ważne, bo z bronią było kiepsko. Właściwie z całym Sialem poszło łatwiej niż myśleliśmy. Nie mogli użyć Green-Boltów, bo Kruk wyłączył reaktor. Policja zupełnie straciła głowę…

Stephen zamyślił się.

– To, że diabeł jest z nami, dużo pomogło.

– Diabeł? – zdziwił się niepomiernie filozof.

– Co? Więc ty nic nie wiesz?

– To nasz diabeł – wtrącił się do rozmowy stojący obok chudy wyrostek. – Przyleciał stamtąd – pokazał ręką w dół. – Ani gazy, ani elektryty nic mu nie mogą zrobić. A jaki okropnie mądry…

Horsedealer czuł zamęt w głowie.

– Jaki diabeł? – zniecierpliwił się.

– A od tamtych, z Towarzysza Słońca, których Summerson chciał zniszczyć miotaczem. Filozof nic już nie rozumiał. A więc rzeczywiście przyleciała jakaś rakieta? Ale skąd diabły? To absurd!

– Kto przyleciał z Towarzysza Słońca? Chyba ludzie?

Stephen zastanowił się. Sprawa ludzi, których nie widział na oczy, chociaż słyszał o nich już niemało niezwykłych opowiadań, była dla niego wciąż jeszcze abstrakcją.

– No tak. Niby ludzie. Mądrzy ludzie. Tylko że do nas przysłali jakiegoś diabła na pięciu nogach.

Filozof zrozumiał, że od Browna nie dowie się wiele więcej.

– Nieście mnie do Malleta.

Brown nie zastał Malleta w dyrekcji policji. Okazało się, że Johnny wezwany został na naradę do nowego prezydenta i prosił, aby go natychmiast zawiadomić, jeśli Horsedealer będzie odnaleziony.

– Kruk tworzy nowy rząd – oświadczył Cornick witając się serdecznie z leżącym na noszach filozofem – i chcemy, abyś ty tam był koniecznie. Inaczej Kruka obsiada i nic się w świecie nie zmieni na lepsze…

Horsedealer uniósł nieco głowę i wpatrując się z niepokojem w twarz Letta zapytał:

– Czy to prawda, że przybył ktoś z Towarzysza Słońca?

– Jeszcze nie.

– Nie… – oczy Horsedealera przygasły.

– Green jest zdania, że najpierw powinien polecieć tam ktoś od nas.

– Tam polecieć? – filozof zmarszczył brwi. – Nie rozumiem. Przecież odległość…

– Odległość jest nieduża – przerwał Cornick. – Jakieś 500 kilometrów. Rakieta znajduje się wewnątrz strefy dezintegracji.

– Rakieta?! A mówiłeś, że nikt nie przybył?

– No, bo z ludzi nikt nie przybył. Jest tylko „metalowy diabeł”.

Nim Horsedealer zdążył zadać nowe pytanie, do Cornicka podeszła czarnooka dziewczyna wzywając go do telefonu. Wrócił wkrótce podniecony i dobrej myśli.

– Dzwonił Williams. Mamy cię zaraz dostarczyć na 18 poziom. Bradley czeka. Już powołano nowy rząd. Kruk chce cię prosić, abyś został jego pierwszym doradcą. To już dobrze. Bardzo dobrze.

Uniesiono nosze z ziemi i ruszono ku windzie.

– Czy Johnny wszedł do rządu? – zapytał chory.

– Tak. Powołano nowe ministerstwo – odrzekł Cornick idąc obok noszy. – Ma się ono zajmować różnymi sprawami ważnymi dla nas – „szarych”. No i również dla Murzynów. Chodzi o to, aby „sprawiedliwcy” nie pozwalali sobie za wiele.

– A inne stanowiska?

– Dean Roche, przyjaciel Kruka, został ministrem ochrony zewnętrznej. To porządny chłopak.

– Dobrze. A dalej?

– Mellon ma być od gospodarki, Loch został jego zastępcą. Utworzono poza tym jeszcze jedną, nową funkcję – wiceprezydenta. Po dłuższych targach został nim David.

– David? – Horsedealer skrzywił się niechętnie.

– Sekretarzem prezydenta jest po staremu Williams.

– A Green?

– Green nie chciał być żadnym ministrem, choć go Kruk namawiał. Powiedział, że wystarczy mu funkcja drugiego doradcy prezydenta. Trzecim doradcą jest Schneeberg.

– Mówisz, że Green nie chciał przyjąć żadnego kierowniczego stanowiska?

– Tak.

– To ciekawe… Filozof zamyślił się.

Weszli do windy. Lett nacisnął guzik.

– Czy wyznaczono nowego dyrektora policji? – zapytał Horsedealer.

– Z tym to najtrudniejsza sprawa. Najpierw Mellon wysunął Locha, ale się Kruk, Mallet, a nawet Green nie zgodzili. Johnny chciał, aby był Smith, ale Mellon i David sprzeciwili się. Green wysunął Daltona. Kruk już się zgodził, ale Johnny stawia twardo sprawę, że musi to być ktoś, kto nie będzie zależał od nikogo. I że policję trzeba werbować od nowa.

– Ma rację. To bardzo ważne.

– Zdaje się jednak, że przepchają Daltona albo ostatecznie Williams zostanie dyrektorem. W tej chwili zresztą kieruje on strażą prezydencką.

– Co to za straż? Czy są tam nasi chłopcy?

– Jest paru. Ale najwięcej od Greena i z dawnej policji. Wyszli z windy na skwer otaczający siedzibę rządu.

– Bradley czeka w hallu – wyjaśnił Lett.

Przed głównym wejściem do apartamentów prezydenta pełniło wartę czterech uzbrojonych strażników.

– Do prezydenta Kruka – oznajmił Cornick podchodząc do strażników.

– Prezydent nikogo nie przyjmuje – odrzekł jeden ze strażników zagradzając sobą wejście.

– Przychodzimy z polecenia ministra Malleta. Musicie nas wpuścić! – zdenerwował się Lett.

– To się dopiero okaże. Nam może rozkazywać tylko pan Williams albo sam prezydent. Strażnik kiwnął na kolegę, aby go zastąpił, i znikł we drzwiach.

– A tego po co tu taszczycie? – zapytał pogardliwie drugi strażnik wskazując palcem na leżącego na noszach Horsedealera.

– Mili! Mógłbyś mówić z większym szacunkiem o pierwszym doradcy prezydenta! – zawołał Lett.

Strażnik podszedł bliżej do noszy. Obrzucił rozbawionym wzrokiem wynędzniałą postać filozofa, podarte, poplamione ubranie i nie goloną od wielu dni brodę chorego.

– Nie lubię głupich żartów. Nie będziecie tu ze mnie idioty robić. „Doradca prezydenta!” A może minister? Znam tego starego dobrze…

Letta ogarnęła wesołość. Już chciał sprowokować strażnika do dalszych niefortunnych wynurzeń, gdy drzwi rozwarły się bezszelestnie i stanął w nich Williams.

– Witam pana w imieniu prezydenta – powiedział tonem nieco uniżonym i zbliżywszy się do noszy uścisnął z szacunkiem dłoń Horsedealera.

John Mallet odłożył cygaro.

– Mogę się zgodzić na kandydaturę Daltona pod warunkiem, że jego zastępcą będzie Lett Cornick – powiedział głosem spokojnym, lecz zdecydowanym.

– A któż to taki ten Cornick? – zapytał Mellon. – Ja go nie znam.

– Ani ja – dorzucił David.

– Cornick odegrał poważną rolę w obaleniu Summersona – wyjaśnił Green. – To bliski współpracownik ministra Malleta. Nie bez znaczenia jest tu również fakt, że on to właśnie uwolnił obecnego prezydenta, gdy był uwięziony i skazany na śmierć…

– Zdaje się, że uwolnił i ciebie? – wtrącił David.

– Tak. A ściślej – jego ludzie. Sądzę, że Cornick w pełni zasługuje na zaufanie rządu. Chociaż nie ma przygotowania do trudnej funkcji wicedyrektora policji, uważam jego kandydaturę za godną poważnego rozważenia. Co sądzisz o tym, Bernardzie? – zwrócił się do Kruka, z którym w ciągu ostatniej nocy zdążył już przejść na „ty”.

– Sądzę, że… również Dalton nigdy nie był dyrektorem policji.

Zapanowała na chwilę cisza, jak gdyby w oczekiwaniu dalszych słów nowego prezydenta, którą przerwała dopiero uwaga Davida:

– Na stanowiskach kierowniczych fachowość nie jest najważniejsza. Jednak uważam za niezbędne obsadzenie średnich i niższych stanowisk ludźmi wykwalifikowanymi.

– I ja tak sądzę – kiwnął głową z aprobatą Mellon.

– Czyli proponują panowie przejęcie całego aparatu policyjnego w spadku po Godstonie? – sprecyzował Kruk.

– Powiedzmy, nie całego – zastrzegł się pośpiesznie David.

– Elementy zdemoralizowane przez Summersona, szczególnie znienawidzeni szpicle, brutale, łowcy łapówek, zausznicy Godstona i agenci – nadzorcy w zakładach – nie powinni wrócić do policji – rzekł Green. – Jednak wielu policjantów to ludzie karni, sprężyści, zdyscyplinowani, którzy jeśli znajdą się pod właściwym kierownictwem, będą z pełnym oddaniem pracować dla nowego rządu.

– Póki nie zjawi się inny… – dorzucił z ironią Mallet, otaczając się kłębami dymu.

– Dlatego trzeba, oprócz funkcjonariuszy starej policji, powołać również nowych ludzi – odparł natychmiast Green. – Byliby to ludzie moi i Mellona, jak również pańscy ludzie, panie Mallet. Sądzę, że zaraz potem można powołać czarną policję.

– Co ty pleciesz? – ofuknął go Mellon.

– Stworzenie policji murzyńskiej zostało już zatwierdzone przez prezydenta Kruka – powiedział spokojnie John, z satysfakcją obserwując piorunujące wrażenie, jakie wywierają jego słowa na Mellonie i Davidzie.

– Kiedy?

– Trzy dni temu. W czasie pierwszych starć, na godzinę przed wyłączeniem centralnego reaktora – wyjaśnił Roche.

– Ależ wówczas jeszcze Summerson był u władzy!

– To nie zmienia sytuacji – rzekł Bernard oschle. – Przyrzekłem czarnym wolność. Między innymi również prawo do własnej policji. Decyzja moja jest nieodwołalna.

Mellon zgasił gwałtownie papierosa i wstał z fotela. Twarz mu spąsowiała.

– Wobec tego nie mamy co tu dyskutować – wyrzucił z siebie ochryple. – Nie po to obalaliśmy Summersona, aby…

Ale Green nie pozwolił mu dokończyć.

– Uspokój się! Jeśli będziemy się obrażać wzajemnie na siebie – do niczego nie dojdziemy. Morgan tylko czeka, abyśmy zaczęli się kłócić. W warunkach wyjątkowych przyszły prezydent miał prawo dawać przyrzeczenia. I powinien je dotrzymać, choćby to chodziło o Murzynów. Przejdźmy lepiej do konkretów. Nie sądzę, aby prezydent miał zamiar powoływać policję murzyńską jako zupełnie oddzielny aparat. Raczej chyba będzie ona podlegać wybieranemu właśnie teraz dyrektorowi całej policji. Czy tak? – zwrócił się do Kruka.

Bernard skinął głową.

– No, na to w ostateczności można się zgodzić – rzekł Mellon siadając znów w fotelu. – W żadnym jednak przypadku nie można dawać czarnym broni do ręki.

– Niech i tak będzie – rzekł pojednawczo Kruk, unikając gniewnego spojrzenia Malleta. -Zresztą wszystkie szczegóły omówimy i ustalimy z Daltonem i Cornickiem, których kandydatury uważam za przyjęte.

Nie było sprzeciwu.

– Do organizowania policji trzeba przystąpić jeszcze dziś – ciągnął Bernard. – Musimy się śpieszyć, gdyż Morgan kategorycznie odmawia rozwiązania swych bojówek, dopóki inne grupy nie oddadzą broni. A przecież nie możemy liczyć tylko na straż prezydencką. Nieugięci zdadzą broń w ten sposób, iż do policji włączona będzie uzbrojona grupa, która zbierze następnie resztę broni od swych kolegów. To samo, sądzę, powinni zrobić ludzie Agro. Murzyni zdadzą broń na ręce Nieugiętych, którzy przekażą ją policji. Jutro rano zatelefonuję do Morgana. Zaproponuję mu, jak to uzgodniliśmy, stanowisko pierwszego wiceprezydenta i ustalę z nim sprawę złożenia broni i rozwiązania bojówek. Myślę, że wystarczy trzydniowy termin.

– A jeśli odmówi? – zapytał David.

– Nie widzę powodów. Wykazujemy maksimum dobrej woli.

– Sądzę, że dobrze będzie dać mu do zrozumienia, że jeśli nie rozwiąże bojówek, będziemy zmuszeni wydać z powrotem broń grupom Agro i Nieugiętych – zaproponował Dean. – A może nawet Murzynom…

– Murzynom? Wykluczone! – zaprotestował ostro Mellon. Dzwonek telefonu przerwał rozmowę. Kruk podniósł słuchawkę.

– Horsedealer? Prosić!… Oczywiście!…

Po chwili w rozsuniętych drzwiach ukazała się pochylona postać filozofa. Prowadził go pod ramię Williams.

Poprzedniego dnia, gdy przywieziono Horsedealera do siedziby rządu, Kruk widział się z nim tylko przez krótką chwilę. Doktor Bradley po zbadaniu filozofa natychmiast zabrał go do kliniki.

Horsedealer jednak, nie mogąc znieść bezczynności, wytrzymał tam zaledwie półtora dnia. Nowa energia wstąpiła w jego wycieńczone chorobą i głodem ciało. Z godziny na godzinę wracały mu siły – pierzchły dolegliwości. Niemałe znaczenie miała seria zastrzyków i złożonych zabiegów lekarskich, jednak doktor Bradley zdawał sobie w pełni sprawę, że filozof nie tylko medycynie zawdzięcza szybki powrót do zdrowia.

Drugiego dnia odwiedził go w szpitalu Williams. Kruk przeprosił filozofa, że sam nie może przybyć, gdyż trwa właśnie niezmiernie ważna narada. Williams wyjaśnił, że mają być rozstrzygnięte sprawy zaproszenia Morgana do udziału w rządzie, organizacji policji i rozwiązania grup powstańczych oraz ostatecznie ustalony termin i skład delegacji, która ma odwiedzić tajemniczy statek międzygwiezdny przybyły z Ziemi.

Te wiadomości postawiły Horsedealera dosłownie na nogi. Nie zważając na protesty Bradleya i Williamsa postanowił natychmiast udać się do siedziby prezydenta.

Teraz, gdy stanął w progu gabinetu prezydenta Celestii i ujrzał wpatrzonych w siebie sześć par oczu, ogarnęło go uczucie niepokoju i zmieszania. Ale trwało to tylko krótką chwilę.

Bernard Kruk podszedł do Horsedealera z szeroko rozwartymi ramionami, objął go i ucałował serdecznie.

– Jakże się cieszę! – zawołał Green szczerze, ściskając dłonie filozofa.

Również David i Mellon przywitali się z Horsedealerem, jednak bardzo powściągliwie i zimno. Horsedealer nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż raczej krytycznie lustrują niezbyt dobrze dopasowane nowe ubranie filozofa, niż patrzą na niego.

Roche i Mallet przywitali^ się z Horsedealerem na końcu. John tylko położył mu dłoń na ramieniu i rzucił półgłosem krótkie, ale wymowne zdanie:

– Dobrze, że już jesteś…

Zasiedli w fotelach. Bernard pokrótce poinformował Horsedealera o dotychczasowych wynikach narady. Filozof słuchał w skupieniu, kiwając głową. Z wyrazu jego twarzy nie można było wyczytać, co myśli o postanowieniach rządu.

Gdy Kruk skończył, Horsedealer poprosił o głos.

– Przepraszam, że zamiast mówić o tym, co usłyszałem przed chwilą, odbiegnę nieco od tematu. Trudno zabierać głos w sprawach zasadniczych, nie znając wszystkich elementów, z których składa się nasza obecna sytuacja. Łatwo pomylić się w ocenie tej czy innej sprawy. Otóż chciałbym się dowiedzieć konkretnie z waszych ust, dlaczego Summerson z takim uporem dążył do zniszczenia owego niezwykłego statku z Towarzysza Słońca? Choć słyszałem już wiele fantastycznych plotek na temat wyglądu samej rakiety i zamieszkujących ją istot, jednak na to pytanie nigdzie nie znalazłem odpowiedzi. Przecież nie posądzam Summersona o taką naiwność, by wierzył w diabły. A jednak postawił wszystko na jedną kartę…

– Nie przypuszczam, aby to miało jakieś szczególne znaczenie – odrzekł niechętnie David. -W ostatnich miesiącach Summerson zdradzał wyraźnie objawy psychopatii. To był początek obłędu. Tak niezwykłe wydarzenie, jak pojawienie się rakiety z Towarzysza Słońca, było wstrząsem wyzwalającym kryzys. Łatwo wówczas o najabsurdalniejsze urojenia w rodzaju groźby zagłady świata przez diabły. Przebudowa miotacza była już tylko naturalną konsekwencją maniactwa.

– Prosta sprawa – dorzucił Mellon lekceważąco.

– Tak. Prosta sprawa – powtórzył Horsedealer. – Zbyt proste jest to wszystko, co pan powiedział, aby mogło być prawdziwe.

– Nie rozumiem. Przecież Summerson zdradza wyraźnie objawy choroby umysłowej.

– Teraz. W więzieniu – rzucił ironicznie Mallet.

– Chyba nie posądzacie mnie o sprzyjanie Summersonowi?! – oburzył się David. – Badał go doktor Roth.

– Niech się pan nie denerwuje – rzekł z uśmiechem Horsedealer. – Nie chodzi mi bynajmniej o wyjaśnienie, czy Summerson naprawdę zwariował, czy też tylko udaje wariata. O to niech martwią się sędziowie. Mnie interesuje istotna przyczyna przedstawiania ludzi zamieszkujących kolebkę ludzkości jako uosobienia zła i przewrotności. To sprawa wcale niebłaha!

– Chciałbym właśnie – podchwycił Kruk – aby pan, mistrzu, tym się zajął. Archiwum rządowe jest do pana dyspozycji.

Oczy filozofa jakby zwilgotniały. Patrzył dłuższą chwilę na młodego prezydenta, wreszcie powiedział cicho:

– Gdybyż Rosenthal dożył tej chwili…

– Archiwum nie rozproszy jednak wszystkich wątpliwości – odezwał się Green. – A przede wszystkim wymaga dłuższych badań. Tymczasem wyjaśnienie do końca, kim są przybysze z Towarzysza Słońca, to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Dlatego proponuję przyspieszyć termin naszej wyprawy.

– Czy ustalono już, kto weźmie w niej udział? – zapytał Horsedealer.

– W zasadzie… tak – odrzekł Kruk. – Panowie David, Green i Roche. Przewodniczyć delegacji będzie wiceprezydent David. Właśnie chcemy ustalić dzień wizyty.

– Proponuję, abyśmy wylecieli pojutrze rano – podjął Green. – Trzeba jak najszybciej położyć kres plotkom i domysłom. Są dowody, że pewnym ludziom zależy na rozpuszczaniu bardzo tendencyjnych wiadomości, które mają podważyć zaufanie do rządu.

Słowa Greena docierały z trudem do świadomości Horsedealera. Ogarnęło go okropne uczucie żalu, że Green, David i Roche polecą… a on zostanie… Zostanie i umrze zwyczajnie, jak jego ojciec i dziad, w nieświadomości spraw ogromnych i ciekawych, z myślą uwięzioną w kole kłamstw.

– W rakietce są, zdaje się. cztery miejsca? – zapytał, patrząc uparcie w oczy Bernarda.

– Tak. Cztery. Czyżby pan, mistrzu, chciał?…

– …polecieć do nich!… – dokończył z błyskiem w oczach filozof.

– Ale czy zdrowie panu na to pozwoli? – odezwał się Mellon.

– To jest oczywiste, że przestępstwem byłoby narażać pana na takie trudy – dorzucił David.

Filozof drżał o swoje szczęście, które zdało się przeciekać mu przez palce.

– O moje zdrowie się nie martwcie! – zawołał niemal opryskliwie.

Roche uruchomił pompy wtłaczające powietrze ze stacji rakiet do wnętrza Celestii. Gdy ciśnienie spadło niemal do zera, samoczynnie otwarła się brama oddzielająca śluzę od przestrzeni kosmicznej. Rakieta wypełzła powoli, zaczepiając się o dwa stalowe uchwyty umieszczone w płycie startowej. Naciśnięciem guzika Dean uruchomił płytę, która zaczęła się obracać w kierunku przeciwnym ruchowi wirowemu Celestii. Z chwilą gdy prędkości zrównały się – zniknęło przyśpieszenie wywołane rotacją sztucznego księżyca. Niebo zamarło w bezruchu – ogromny, czarny klosz nabijany złotymi gwoździami gwiazd.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю