Текст книги "Zagubiona Przyszłość"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 20 (всего у книги 29 страниц)
Lecz oto po kilku minutach oczekiwania w słuchawce odezwał się znajomy głos Toma Malleta:
– Jack, to ty?
– Ja – wyszeptał z przejęciem chłopak.
– Tu Tom. Słuchaj. Musisz poszukać Letta Cornicka. Znasz go?
– No, chyba. To ten, co robił u Frondy'ego, a potem u Kuhna?
– Ten sam. Znajdziesz go i powiesz mu, żeby zadzwonił o jedenastej pod numer tej budki. Nie nawal, Jack, bo to bardzo ważna sprawa.
– Zrobi się – zawołał ochoczo chłopak. – A ty skąd dzwonisz?
– Dowiesz się niedługo. Teraz koniecznie zawiadom Letta Cornicka, no i nikomu ani słowa o tym wszystkim.
Jack chciał jeszcze o coś zapytać, lecz oto w słuchawce zabrzmiał jakiś męski nieznany głos:
– Jack. Pamiętaj, że czasami lepiej jest wiedzieć jak najmniej. Dlatego rób tylko to, co ci mówi Tom. Czy nie ufasz Tomowi?
– Gdzieżby!… Ale…
– Jeszcze jedno, Jack – odezwał się znów głos Toma. – Gdyby ci Cornick coś polecił, to go słuchaj. Ale nikomu z naszych chłopaków nic nie mów, że rozmawiałeś ze mną.
– To się rozumie.
– No, pędź!
Trzask w słuchawce obwieścił, że rozmowa została przerwana.
Znalezienie Cornicka nie było zadaniem łatwym. Od pamiętnego publicznego wystąpienia na zebraniu niewolników był on poszukiwany przez policję i musiał się ukrywać. Wszystko wskazywało, że policja uważa go za jednego z Nieugiętych i w razie aresztowania grozi mu kara śmierci. Rozumiał też, że wobec niedużych rozmiarów Celestii wpadnięcie w ręce agentów Godstona było tylko kwestią czasu. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz zdecydowany był nie dać się wziąć żywcem.
Aresztowanie Malleta i kilku innych przywódców oraz zerwanie łączności z Horsedealerem sparaliżowało w poważnym stopniu kierownictwo związku. Cornick nie stracił jednak głowy. Wspólnie z kilku pozostałymi jeszcze na wolności przywódcami Nieugiętych powołano nowe tymczasowe kierownictwo. Przewodnictwo objął inżynier Smith. Jakoś dotychczas policja nie wpadła na trop, że znany kierownik techniczny zakładów chemicznych Morgana był jednym z założycieli i przywódców spiskowej organizacji „szarych”. Działając z ukrycia pospiesznie gromadzili rozproszone szeregi, przygotowując organizację do walki. o tym wszystkim Jack, oczywiście, nie mógł wiedzieć. Słyszał jednak, że Cornicka poszukuje policja, i wiedział, iż zwykłe dopytywanie się o niego do niczego nie doprowadzi. Użycie chłopców do zdobywania informacji było ryzykowne, niemniej jednak, po krótkim namyśle, Jack postanowił skontaktować się z Fritzem, którego ojca również poszukiwała policja. Złożywszy sobie wzajemnie „przysięgę tajemnicy” chłopcy ustalili, że Fritz w jak najkrótszym czasie postara się dowiedzieć coś o Cornicku. Jack nie powiedział jednak koledze, że rozmawiał z Tomem, lecz oświadczył ogólnikowo, że „ma dla Cornicka wiadomość od Malleta”, co mogło odnosić się również do aresztowanego ojca Toma. Wkrótce kontakt został nawiązany, tym łatwiej że nie mogło być podejrzenia, aby Jack działał na polecenie policji.
Późniejsze wypadki potoczyły się jak na ekranie telewizyjnym. Jack czuł, że wokół niego dzieją się wielkie sprawy, a świadomość, że uczestniczy w przygotowaniach do jakiegoś wielkiego spisku, napełniała go dumą. i oto teraz wracał z grupką kolegów po wykonaniu tajemniczego rozkazu Letta. „Dlaczego zamknięcie drzwi do śluzy odgrywało tak wielką rolę?” – głowił się bezskutecznie.
Szybko też błysnęła mu myśl, typowa dla jego piętnastu lat i życia, jakie wiódł niemal od chwili, gdy posiadł sztukę chodzenia. Cóż prostszego jak przekonać się naocznie, na co potrzebne jest zamknięcie drzwi do śluzy. Po prostu „spławi” kolegów i wróci sam na górę.
Wprowadzenie w czyn postanowienia nie było trudne przy tym autorytecie, jakim cieszył się Jack-prezydent wśród kolegów.
Po kilkunastu minutach znalazł się sam na górze.
Z drżeniem przeszedł przez właz prowadzący do ubieralni i rozejrzał się wokół. Nic się nie zmieniło w otoczeniu. Poczuł się nieswojo. Po co tu właściwie przyszedł? Może wynik zamknięcia drzwi będzie znany dopiero za parę godzin? A może to wywoła eksplozję?
Przez plecy przebiegł mu dreszcz. Choć nic nie wskazywało, aby miało nastąpić jakieś nadzwyczajne wydarzenie, pusta salka budziła w nim rosnące uczucie lęku.
– Wracać, koniecznie wracać! – powtarzał sobie.
Przesunął się ku włazowi, gdy nagle metaliczny szczęk dobiegł jego uszu. Zamarł w oczekiwaniu. Szczęk powtórzył się. Teraz wiedział już, że pochodzi on spoza zamkniętych drzwi śluzy.
Strach mieszał się z ciekawością.
Ktoś znajdował się w śluzie. Ale kto? Oczywiście człowiek z zewnątrz. Może Tom albo konstruktor Kruk, który podobno tędy uciekł? Tak, to z pewnością Kruk. Dlaczego jednak policja nie pilnuje wyjścia?
Głuchy szum motoru wdarł się w ciszę. Co to? Jack poczuł, że cierpnie mu skóra. Co to się dzieje?.
Szum kompresora ustał raptownie. Jack instynktownie skoczył w drugi koniec ubieralni i ukrył się pod szeroką półką, obok szafy ze skafandrami.
Jednocześnie owalne drzwi prowadzące do śluzy poruszyły się i cicho rozwarły.
Jack spojrzał i zmartwiał.
To, co zobaczył, było tak niesamowite, że przekraczało swym nieprawdopodobieństwem wszystko, co drukował Green w swych sensacyjnych książeczkach. Oto jeszcze przed kilkudziesięciu minutami kpił z kolegów, mówiących o rzekomym pojawieniu się diabłów, a teraz sam na własne oczy ujrzał to i lodowate zimno strachu ogarnęło całe jego ciało.
„Diabeł” nie był duży, nie przewyższał wzrostem pięcioletniego dziecka. Nie miał też przerażającej paszczy ani płonących ogniem oczu, tak często rysowanych w książeczkach obrazkowych. Po prostu nie miał w ogóle ani paszczy, ani oczu. Wielka w porównaniu z resztą „ciała”, przekraczająca kilkakrotnie swymi rozmiarami głowę ludzką błyszcząca kula z krótkim, matowym walcem u spodu, wsparta na pięciu cienkich, ruchliwych łapach – nic więcej. Lecz właśnie przez to samo, że „diabeł” różnił się tak znacznie od tego, co wytworzyła wyobraźnia ludzi zamieszkujących Celestię, wygląd jego musiał budzić nieprzezwyciężone uczucie lęku.
Głośny okrzyk odwrócił uwagę Jacka w inną stronę. We włazie prowadzącym z warsztatu do ubieralni ukazała się postać Deana Roche'a. Oczy jego wyrażały osłupienie, a nerwowe drżenie rąk opartych o krawędź włazu wskazywało, że siłą woli przezwycięża uczucie strachu.
Tymczasem potwór posunął się kilka kroków naprzód, na moment zamarł w miejscu, po czym cofnął się ku śluzie. Jedno z ramion uniosło się w górę i przywarło końcem stożkowo zakończonej „stopy” do ściany, tuż przy otworze wyjściowym.
Ogłuszający trzask, podobny do wystrzału pistoletu, wstrząsnął ścianami pomieszczenia. Potem nastała nerwowa, dzwoniąca w uszach cisza. Jack zacisnął powiek! nie mogąc opanować panicznego lęku. Zdawało mu się, iż za chwilę cała Celestia rozleci się na strzępy.
– Czy to ty jesteś Dean Roche? – wpadł niespodziewanie w ciszę męski głos.
– Tak, ja – rozległ się zalękniony głos astronoma.
– Nie obawiaj się! To przecież tylko maszyna.
Jack otworzył oczy i ze zdziwieniem ujrzał, że potwór zbliżył się do Roche'a, który blady jak płótno wpatrywał się w niego szeroko rozwartymi oczami.
– No, proszę się nie lękać. Prowadź! – odezwał się znów „diabeł”.
– Trzeba zejść niżej – wyszeptał astronom.
– Czy tu wszędzie almeralitowe ściany i podłogi?
– Nie. Jeszcze tylko ta podłoga. Później tylko miejscami.
– No, to schodzimy.
Roche zniknął w otworze, „diabeł” zaś zbliżył się do włazu i przez chwilę badał łapami grubość podłogi.
Znów rozległ się głuchy trzask.
– Co pan robi? – dobiegł z dołu zalękniony głos astronoma.
– Nic groźnego. Po prostu buduję sobie linię przesyłową z rezonatorów wielozakresowych, gdyż almeralit odbija fale elektromagnetyczne.
Lśniąca kula przez chwilę chwiała się nad otworem, po czym znikła we włazie.
– Tędy! – Jack znów usłyszał głos Roche'a.
– Zaraz. To, zdaje się, almeralit?
– Tak.
Trzask… Przez chwilę panowała cisza, potem znów przeciął powietrze dźwięk podobny do strzału. Jeden, drugi. Rozległ się metaliczny szczek jakby zatrzaśniętych drzwi windy… i cisza.
Upłynęło kilka minut, zanim Jack ochłonął na tyle, że odważył się podejść do włazu. Ostrożnie przykucnął nad otworem i spojrzał w dół. Pomieszczenie warsztatowe było puste. Czyżby wszystko to, co widział i słyszał przed chwilą, było przywidzeniem?
Pochylił się nad otworem opierając dłoń o podłogę.
Naraz odskoczył gwałtownie. Jego ręka, przesuwając się po zimnej, metalowej powierzchni, natrafiła nagle na rozgrzane, niemal gorące miejsce. Spojrzał i uczuł, jak strach znów poczyna chwytać go za gardło.
Na chropowatej, pokrytej grubą warstwą pyłu i smaru podłodze ujrzał błyszczący guzik, podobny do łebka dużej szpilki. Po drugiej stronie, z sufitu pomieszczenia warsztatowego, wystawał ledwo dostrzegalny, cienki koniuszek długiej igły, wbitej jakąś potworną siłą w twardą płytę almeralitu.
Zaciskając pięści Summerson krążył po swoim gabinecie jak w klatce. Im dalej posuwał się wieczór, tym więcej ciosów spadało na jego głowę.
Bunt niewolników, rozruchy w dzielnicach mieszkalnych, uszkodzenie miotacza i wreszcie ostatnie druzgocące odkrycie, że Kruk żyje i kieruje z pewnością buntem – wszystko to zupełnie wytrąciło Summersona z równowagi. Najboleśniej jednak odczuwał zdradę swej córki. Świadomość, że Stella uczestniczyła w spisku skierowanym przeciw niemu, napełniła go zgrozą. „Musi umrzeć” – powtarzał sobie. – „Nie jest już moją córką”. Lecz nie mógł się zdobyć na podjęcie ostatecznej decyzji. Bijąc się z myślami szukał rozpaczliwie jakiejś drogi wyjścia.
Rozruchy w dzielnicy „szarych” przybrały charakter powszechny. Akcja policyjna nie zdołała ich stłumić ani ograniczyć, do czego Godston przyznawał się otwarcie. Jedynym osiągnięciem policji, którym usiłował on zatuszować niepowodzenie, była ochrona pięciu poziomów wokół siedziby głównych potentatów Sialu. Godston zapewniał, że są one całkowicie bezpieczne, ale prezydent traktował to jako gwarancję wymuszoną strachem. Reszta Celestii ukazywała się jego wyobraźni jak wzbierający ropień, wobec którego zawodziły nawet najostrzejsze środki zapobiegawcze. Specjalnie niepokoiła Summersona przyniesiona osobiście przez Godstona wiadomość o opanowaniu przez zrewoltowany tłum stacji rakiet. Nie mógł dodzwonić się do Jima Bradleya, a resztki włosów jeżyły mu się na myśl, że może także i młody konstruktor znajduje się poza zasięgiem jego woli i groźby.
Na odgłos dzwonka w hallu prezydent otrząsnął się z ponurego zamyślenia. Do gabinetu wszedł Godston.
– No i co zeznała? – niecierpliwie rzucił prezydent.
– Niestety, na razie nie udało się jeszcze niczego z niej wycisnąć. Widocznie była zbyt osłabiona upływem krwi, bo zemdlała podczas badań.
– Cucicie ją?
– Tak. Felczer energicznie się uwija.
– Skoro wróci do przytomności, zajmiesz się nią osobiście. Musisz wydobyć z niej, co potrzeba. To kobieta, istota słaba, nie obdarzona ani siłą woli, ani stanowczym charakterem. Poza tym możesz nie przebierać w środkach. Nic mnie nie obchodzi, co z nią zrobisz. Gdy wydostaniesz z niej wiadomość o miejscu pobytu Kruka i Roche'a, postaraj – się, dopóki będzie żywa i zdolna do dalszego indagowania, stwierdzić prawdomówność jej zeznań. Sądzę, że dasz sobie z nią radę. Zresztą, ty lubisz takie zajęcia… Teraz drugie, nie mniej ważne zadanie: musisz skontaktować się z Jimem Bradleyem. Byłoby najlepiej, gdyby on mógł osobiście zameldować się u mnie.
– Wybacz… – Co?
– W obecnej sytuacji jest to niemożliwe. Po pierwsze nie wiem, co się dzieje na nadpoziomie, bo przyległe okolice są opanowane przez tłum. Prócz tego Bradley nie przedarłby się przez osiemdziesiąt poziomów. Zbyt wielu ludzi go zna i tłum ryczy jednogłośnie, że nie pozwoli przebudować miotacza. Mówią, że miotacz ma służyć zgładzeniu jakichś ludzi, którzy lecą w rakiecie. Nie sposób wytłumaczyć im, że są to idiotyczne brednie.
– Spróbuj jednak wysłać kogoś na stację rakiet. I zajmij się tą Brown. No, jazda. Godston wyszedł.
Summersona nie mogły tak łatwo zmiażdżyć niepowodzenia. Przypominał kota, który spada zawsze na cztery łapy. Tym razem jednak cios był bardzo silny. Summerson kochał Stellę. Było to uczucie bardzo szczególne: w silnej, samolubnej miłości do córki kochał swoją krew, przedłużenie swojego „ja”.
Teraz zastanawiał się jeszcze nad innym palącym problemem: jak prędko Daisy Brown wyda zbiegów? Dawniej uważałby to pytanie za bezsensowne: wiadomo, że słaba, zastraszona kobieta wszystko wyzna podczas pierwszego przesłuchania. Nie mogło być inaczej! Ale obecnie dawne pojęcia poczęły w jego oczach nabierać nowych wymiarów. Doświadczenie paru ostatnich dni wskazywało, że fakty podważały wiele prawd dotąd niewzruszonych, uświęconych autorytetem Biblii i jego osobistego przekonania. A co najgorsze, prawdom tym zaprzeczał tłum, jego nieposłuszeństwo, jego śmiała postawa…
Prezydent ciężko opadł na fotel. Myślał teraz znów o Stelli. Bał się, że jeżeli spojrzy na nią, może ulec podszeptom ojcowskich skrupułów i nie zachować się tak, jak dyktuje mu rozum.
Szamotał się dłuższą chwilę z własnym niezdecydowaniem, ze słabością, której sam się przed sobą wstydził. Z ciężkim sercem udał się wreszcie do pokoju córki.
Lokaj strzegący drzwi jej pokoju usłużnie się odsunął.
Dziewczyna podniosła się z fotela. Stali teraz naprzeciw siebie przypominając zapaśników, którzy lustrują się nawzajem przed walką. Prezydent wysilił się na uśmiech, opadł na kanapę i ręką wskazał córce miejsce naprzeciwko.
– Siadaj!
Chwila męczącej ciszy.
– Gdybyś wiedziała… – rzekł z westchnieniem. – Gdybyś wiedziała, jak mnie boli to wszystko. To, że właśnie ty… No, bo kogóż ja mam bliższego na świecie? Teraz, kiedy rozzuchwalone szumowiny podnoszą łeb przeciwko mojej władzy i boskim prawom, na kogóż mogłem liczyć, jak nie na własną córkę?
Stella spuściła wzrok. Milczała uparcie. Summerson sam się wzruszył swoją szczerością.
– Zostałaś otumaniona, moje dziecko – ciągnął łagodnie. – Różni oszuści, wrogowie moi, Boga i prawowitej władzy, wpadli na szatański plan wciągnięcia ciebie do tej piekielnej roboty. A ty, zamiast uprzedzić ojca o knowaniu łotrów – ty, moja córka, przystałaś do nich. Czyż serce nie powiedziało ci ani razu, że jest to wielki grzech?
No, powiedz, Stello… Przecież wiem, że stoczenie się w odmęt tej podłej roboty kosztowało cię z pewnością bardzo wiele. Dlaczego uległaś tym podszeptom? No, powiedz…
Stella powoli ulegała elokwencji ojca. Zaczynała żałować, że go skrzywdziła. Nie wiedziała, co począć, i czuła się bardzo nieszczęśliwa.
– Dałaś się opętać ludziom, którzy za doliody usiłują sprzedać Celestię – ciągnął dalej prezydent. – Czy twoje sumienie nie powiedziało ci, że pomagając im zdradzasz nie tylko ojca, nie tylko boskie przykazania, lecz i cały świat, w którym żyjesz; że zdradzasz Celestię?… I dla kogo? Dla kogo popełniłaś zdradę? Czy Kruk wart jest twojej miłości? Przecież chyba zdajesz sobie sprawę, że opętał cię tylko dlatego, aby użyć jako narzędzia swych perfidnych planów. Zabiegał o twe względy nie dla ciebie, lecz dla twego posagu, dlatego, że jesteś moją córką. Szkoda, że nie byłaś świadkiem, gdy on, jak brudny handlarz z targowiska, kłócił się ze mną o twój posag. A teraz zdradza Celestię, bo mu te diabły obiecały więcej, niżby zarobił na małżeństwie z tobą. W tym miejscu Summerson popełnił fatalny błąd – błąd, który podważył wszystkie jego dotychczasowe argumenty. Nie wiedział bowiem, że Stella była poinformowana o treści rozmów Kruka z ludźmi z Astrobolidu. – Nieprawda! – przerwała mu hardo. Prezydent zaniemówił na chwilę.
– A, więc to tak! – wyrzucił wreszcie z pasją. – Więc więcej wierzysz temu podłemu zdrajcy niż własnemu ojcu! Nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia jesteś zaślepiona. Biedna, głupia dziewczyno! Może również mu wierzysz, że jesteś pierwszą i jedyną dla niego – chwycił się ostatniego argumentu. – Mógłbym dostarczyć ci niemało dowodów, jak nikczemnie cię oszukiwał. Choćby taka Brown…
– Nieprawda! – padło stanowczo i chłodno.
– Porozmawiamy więc inaczej.
Na myśl, że Stella jako córka prezydenta wierzy w swoją bezkarność, Summersona poniosły nerwy.
– Otóż wiedz – cedził wolno każde słowo – że są prawa wyższe nad miłość ojcowską. Jako prezydent świata rozkazuję ci powiedzieć, gdzie ukrywają się Kruk i Roche!
Stella poruszyła się niespokojnie na fotelu. Nic więcej.
– Milczysz? Otóż oświadczam ci, że powiesz. Jeśli nie mnie, to w dyrekcji policji. Dziewczyna zbladła:
– Tego nie zrobisz! Jak by to wyglądało? Dopuścić do takiego skandalu! Słowa te prezydent uznał za ironię.
– Mów natychmiast, gdzie oni są! No! Prędzej, bo nie mam czasu. Widzisz to? – pokazał jej pierścionek. – Pamiętaj więc, że wiem więcej, niż przypuszczasz.
Odpowiedziało mu milczenie.
– Przekażę cię policji! Nie żartuję! Cisza.
Doprowadzony do ostateczności Summerson położył rękę na słuchawce telefonu. Spojrzał groźnie na córkę.
– No?
Nie doczekał się odpowiedzi. Połączył się więc z dyrekcją policji, każąc sobie przysłać inspektora śledczego.
– Wiedz, że prezydent jest dość potężny, aby nikt nie odważył się uważać za skandal tego, co zarządzi – wyrzucił z pasją. – No, powiedz wreszcie, gdzie oni są. Jeszcze masz czas…
Stella zacięła się. Minuty upływały. W drzwiach stanął inspektor Clips.
– No? – rzucił prezydent jeszcze raz w stronę córki. – A więc dobrze – zawyrokował, z wysiłkiem hamując gniew. – Będzie pan towarzyszył mojej córce do dyrekcji policji – oznajmił inspektorowi. I podchodząc do Stelli rzucił jej w ucho: – Tam z ciebie wycisną!
Dziewczyna poszła z inspektorem nie próbując stawiać oporu, milcząca, zastygła w nagłym osłupieniu.
Tymczasem Summerson połączył się z dyrekcją policji.
– Fred? Słuchaj! Przekazałem ci Stellę na przesłuchanie. Chodzi o to, że ona pewno wie, gdzie się ukrywa Kruk. Oczywiście nie rozmawiaj z nią sam, bo ciebie dobrze zna i to osłabiłoby wrażenie śledztwa. Wybierz kogoś inteligentnego. Masz Milda pod bokiem? Aha, no dobrze, to nie odrywaj go od pracy. A kogo proponujesz? Dwóch? Dobrze. Tak, oni się nadadzą. Uprzedź ich: mają do czynienia z córką prezydenta. Nie śmią, ma się rozumieć, ani jej uderzyć, ani zachowywać się tak, jak wy to umiecie. Niech działają tylko na wyobraźnię. Mogą badać przy niej tamtą, żeby wiedziała, co jej grozi. No, muszą pokazać swoją inteligencję. W razie powodzenia i awans, i premia. Skoro Stella albo ta reporterka coś wyśpiewają, donieś mi natychmiast.
Położył słuchawkę. Był trochę zły na siebie, że nie kazał Godstonowi zameldować sobie o przebiegu wypadków z okresu ostatnich 20 minut, dzielących go od poprzedniej rozmowy. Jednocześnie ważył w myślach jeszcze coś innego.
Wreszcie zdecydowanym ruchem sięgnął do telefonu i wezwał Godstona do siebie. Minęło jednak kilkanaście minut, a dyrektor policji się nie zjawiał. Coraz większy niepokój ogarniał prezydenta.
Nagle brzęczyk telefonu poderwał Summersona z fotela.
– Halo! Kto? Aha, z dyrekcji policji. Tu Summerson.
– Ekscelencja pozwoli, że złożę meldunek – rozległ się głos w słuchawce.
– Mów pan.
– Badanie Daisy Brown nie dało na razie wyników. Znów zemdlała podczas chłosty. Odbywało się to zgodnie z instrukcją dyrektora Godstona, w obecności córki jego ekscelencji. To wywarło na niej silne wrażenie.
– Do rzeczy. Przesłuchiwał pan moją córkę?
– Tak jest. Miałem ten zaszczyt.
– I co powiedziała?
– Zeznanie wręcz rewelacyjne. Po prostu trudno mi uwierzyć. Panna Stella oświadczyła, że zbiegowie, to znaczy Kruk, Roche…
Słowa urwały się nagle.
– Halo, halo! Mów pan dalej! No, no – gdzie jest Kruk?! Halooo!…
Nie było odpowiedzi. Prezydent uderzył gwałtownie w widełki, raz, drugi, trzeci. Sygnału nie było. Rzucił słuchawkę i sięgnął do drugiego aparatu. Ten również był nieczynny. Czyżby centrala uległa uszkodzeniu?
Naraz stanęła mu przed oczyma scena sprzed dwóch dni, gdy również w najbardziej krytycznym momencie została przerwana pewna rozmowa telefoniczna. Tylko że wtedy stało się to za jego wolą i udziałem.
Zerwał się z fotela i podszedł do ściany, gdzie wielki plan Celestii patrzył na niego groźnym okiem stu pierścieni-poziomów.
Odsunął ruchomą część ramy i palce szybko raz po raz przebiegły po trzech guzikach.
Zamarł w oczekiwaniu. Ściana jednak nie rozsuwała się. Zdziwiony ponowił próbę. Znów bez rezultatu.
Czoło pokryły mu krople zimnego potu.
Siląc się na spokój jeszcze raz położył palce na guzikach. Naciskając począł wolno powtarzać w pamięci cyfry klucza:
– 2, 3, l, l, l, 3, 2, 2, l, l, 3, 3, 3…
Nie dokończył. Sączące się dotąd jednostajnie z sufitu białe światło zamigotało i zgasło.
W pierwszej chwili uczuł, że ogarnia go strach. Opanował się jednak. Może przyczyną tego wszystkiego jest jakieś uszkodzenie w sieci?
Podszedł po omacku do fotela i usiadł. Nagle przypomniał sobie przerwaną rozmowę. Zapragnął wstać i biec przed siebie. Dokąd? Zapewne do dyrekcji policji, a stamtąd wprost do kryjówki Kruka, którą Stella zdradziła.
„Oni tam wiedzą, skąd ten drab działa. A ja nic, nic, nic…”
Miał wrażenie, że już znajduje się w piekle. Otworzył oczy jak najszerzej, ale wszędzie panowała grobowa ciemność.
Wstał powoli i podążył w kierunku drzwi. Znalazł się w hallu. Tam również panowała ciemność. Udało mu się dotrzeć wreszcie do wyjścia. Przyłożył ucho do metalu. Dość jednostajny szum dochodził z tamtej strony jakimś złowrogim dźwiękiem.
Naraz usłyszał odgłos przyśpieszonych kroków, krótką wymianę słów za drzwiami i gwałtowne pukanie.
– Otwórz! To ja, Kuhn. Otwórz, na miłość boską, szybko. Przynoszę ważne wiadomości. Summerson przeraził się.
– Co się stało?
– Wpuść mnie natychmiast. Najważniejsza wiadomość z centrali energetycznej – główny stos atomowy przestał pracować. Wpuść mnie!
Summerson otworzył drzwi. W półmroku ujrzał przestraszone twarze trzech dozorujących policjantów, a w dali coś jak obłok świateł. Nim zamknął drzwi za Kuhnem, z hałasu ^podobnego do szumu pędzącej wody wyłowił wyraźne:
– Śmierć Summersonowi!
…i wówczas Allan Summerson przedstawił Radzie TORCH wniosek uzgodniony poprzedniego dmą na poufnej konferencji ze mną, generałem Morganem i Williamem Frondym. Opór był mniejszy niż przypuszczaliśmy. Jedynie Herbert Dalton i John Williams wystąpili z kategorycznym sprzeciwem, zresztą z odmiennych powodów: Dalton ciągle jeszcze trzyma się swej teorii o szybkim krachu gospodarczym i upadku rządu „czerwonych republikanów”, Williams zaś obawia się zbyt wielkich strat energii i materii wyrzucanej przez silniki. Twierdzi on, że w czasie manewrowania przy wyjściu z Układu Słonecznego konieczne zużycie cennych substancji może być katastrofalnie wielkie. Nie ma on racji. Możemy bardzo dokładnie obliczyć stopień zużycia paliwa i wybrać najdogodniejszy moment we wzajemnym położeniu Celestii oraz innych ciał niebieskich do opuszczenia Układu Słonecznego, gospodarując paliwem jądrowym i masą roboczą jak najoszczędniej. Tak więc 16 głosami przeciw dwom zatwierdzony został plan budowy silników. Zakłady Centrum przystąpiły 21 kwietnia 1991 roku do pracy. Trzeba przyznać, że decydującym czynnikiem był tu rosnący opór części załogi, domagającej się zezwolenia na opuszczenie naszego sztucznego księżyca. Widocznie pułkownik Brown nieumiejętnie dobierał ludzi. Otrzymał przecież wyraźne dyrektywy od Morgana, że załoga powinna się składać z pierwszorzędnych fachowców, i to nie tylko pewnych politycznie, ale obawiających się powrotu na Ziemię. Tymczasem nie minął jeszcze rok, a ponad pięćdziesiąt procent tych ludzi chce wracać. Niemały wpływ miały tu wiadomości o amnestii dla byłych uczestników puczu Wintera, ale sam fakt, że nasi ludzie wierzą waszyngtońskiej klice, nie jest dla nas pocieszający… Oczywiście, o zwolnieniu ich nie ma mowy, bo skąd weźmiemy nowych? Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że jedynym sposobem przekreślenia możliwości buntu jest postawienie niezadowolonych przed faktem dokonanym.
– Przekreślenia możliwości buntu… – rzucił z ironią w głosie Dean.
Bernard podniósł głowę znad pożółkłych kart pierwszego tomu kroniki rządowej i jakby odpowiadając przyjacielowi, rzekł w zamyśleniu:
– Tak. Czterysta piętnaście lat… Czterysta piętnaście lat ciągłej, ustawicznej walki tłumionej krwawym terrorem i najpodlejszymi metodami, lecz ciągle odradzającej się i wybuchającej z nową siłą. Mimo zbrodni i gwałtu, mimo kłamstw i tumanienia umysłów bzdurnymi bajkami zamazującymi obraz świata – bunt wybucha za buntem.
– Nikt – i nic nie stłumi tęsknoty człowieka do wolności – popłynął kobiecy głos spod błyszczącej kuli „Łazika”, siedzącego na biurku.
– Tak… – Bernard spojrzał w bok. – Nikt i nic nie zgasi w ludziach tęsknoty do wolności i prawdy.
Przymknął nerwowo powieki. Mimo że już ponad pięć godzin spędził w towarzystwie niezwykłego gościa, nie mógł się jeszcze przyzwyczaić do jego obecności. Rozumiał, że „Łazik” to wyłącznie cud techniki, niezwykle udoskonalony, zdalnie sterowany manipulator, zdolny wykonywać skomplikowane czynności, ale nic poza tym. A jednak wygląd jego budził w konstruktorze uczucie lęku. Łączyło się to z kontrastem, jaki stanowiło „ludzkie” zachowanie się robota, spotęgowane zwłaszcza głosem, w zestawieniu z jego kształtami. Gdy na dźwięk słów wypowiedzianych przez Suzy lub Władka Bernard podnosił odruchowo wzrok, aby spojrzeć w oczy rozmówcy, widział przed sobą tylko jednostajną, błyszczącą powierzchnię kuli.
Podobne uczucie przeżywali również Dean i Tom. Ten ostatni zwłaszcza, mimo obszernych wyjaśnień ludzi z Ziemi dotyczących zasad funkcjonowania robota, nie mógł sobie ani rusz wyobrazić, że nie jest on żywą istotą.
– Spójrzcie! – przerwał milczenie Dean przerzuciwszy kilkadziesiąt kartek foliału. Już ponad osiem godzin studiował przeszłość Celestii, wertując zwłaszcza pierwszy tom tajnej kroniki. Wynotował na kartce numery stron zawierających ciekawsze zdarzenia. – Okazuje się, że jeszcze przed zakończeniem budowy silników doszło do pierwszego większego buntu. Pod datą 17 sierpnia 1992 r. „mądry i przewidujący” prezes Hartley, późniejszy pierwszy prezydent Celestii, zapisuje:
26 techników i monterów zastrajkowało, odmawiając podłączenia przewodów wodnych do silników. Zarządziłem stan wojenny, gdyż termin jest krótki, a nieukończenie montażu silników na czas oznaczałoby opóźnienie startu co najmniej o rok. Jestem nieco zaniepokojony zachowaniem się inżyniera Georga Sandersa. Przedwczoraj w czasie przyjęcia wydanego przez Davidow głosił po pijanemu takie niebezpieczne poglądy, że musiałem go osobiście przywołać do porządku. Nie przypuszczałem, że taki zdolny i energiczny fachowiec może być aż taką babą. Każdy z nas oczywiście tęskni za krajem, ale żeby aż do tego stopnia się zapomnieć? Może zresztą Sanders zostawił kogoś na Ziemi i dlatego tak go tam ciągnie.
– Sanders! – siadając na biurku Bernard przechylił się na bok i chwycił za ramię Roche'a. -To chyba ten, który później został przywódcą Partii Powrotu?
– Skąd wiesz? – zdziwił się Dean. – Przecież jeszcze tego tomu nie przeglądałeś.
– Słyszałem o tym od Horsedealera.
– O czym mówicie? – zapytała obsługująca robota Suzy nachylając głowę „Łazika” nad księgą.
– Ten Sanders, o którym przed chwilą czytałem, po ucieczce Celestii zorganizował stowarzyszenie zwane Partią Powrotu – wyjaśnił Roche. – Partia ta odradzała się zresztą stale w ciągu następnych trzystu lat, mimo terroru, niszczenia książek i zapisków oraz wypuszczania coraz to nowych, specjalnie spreparowanych wydań Biblii, całkowicie zniekształcających obraz Ziemi. Ostatni wielki ruch za powrotem na Ziemię zakończył się potworną masakrą 450 ludzi. Było to około roku 2250. Jest jeszcze wzmianka o „Stowarzyszeniu Badaczy” Tobiasza Greena, ale to, zdaje się, już mniejsza sprawa. Później już się o Partii Powrotu nie słyszy.
– Jednak prawdy nie udało się zniszczyć! – wtrącił Kruk. – Dowodzą tego odkrycia Rosenthala i Horsedealera.
– Co się stało z tym Sandersem? – padło pytanie Suzy.
– Zginął. Zginął wraz z kilkudziesięcioosobową grupą swych zwolenników podczas pierwszego wielkiego buntu w 2007 r. Udało im się opanować urządzenia kierownicze silników rakietowych i wówczas… Zresztą słuchajcie, co pisze Hartley:
Buntownicy zebrali się na dużym skwerze, gdzie wysłuchali przemówienia Sandersa, który nawoływał, by siłą zmusili rząd do powrotu. Dowiedziawszy się, że nakazałem demontaż urządzeń centrali pilota, Sanders pognał tam na czele rozwścieczonego tłumu. Ludzie pułkownika Browna zostali pobici, demontaż przerwany, Sanders obsadził centralę i wysłał drugą grupę, aby pilnowała zbiorników paliwa. Wydawało się zdrajcy, że jest już panem Celestii, w chwili jednak, gdy zgromadziwszy kilkudziesięciu swych najbardziej zagorzałych zwolenników w centrali pilota przygotowywał się do obalenia rządu, dosięgła go ręka sprawiedliwości. Za wolą Bożą gniazdo buntu przestało istnieć.
– Wiem – kiwnął ponuro głową Bernard. – Zniszczono centralę jakimiś wybuchowymi pociskami wystrzelonymi z pojazdu rakietowego.
– Z pojazdu rakietowego? – zdziwił się Dean. – Nic o tym Hartley tu nie pisze.
– Nie ma się czym chwalić.
– Jakie to wszystko ponure i straszne – wyszeptała Suzy. – Najpotworniejsze z tego wszystkiego jest to, że i dzisiejsza wasza rzeczywistość niewiele się różni od tej sprzed wieków.
– Może teraz wreszcie rozpocznie Celestia nowe życie – westchnął Bernard patrząc w zamyśleniu na pożółkłe karty kroniki.
Drzwi otwarły się gwałtownie i do archiwum wpadł jak bomba Tom.
– Panie Kruk! Cornick pana wzywa!
Bernard zerwał się z biurka i pobiegł za chłopcem do centrali. Szybko nasunął słuchawki na uszy.
– Halo, tu Kruk – rzucił w mikrofon. – Tak. Co? Zaczęli? Barykadują się? Cóż, stało się. To niedobrze. Mamy w tej chwili 21.40. Przynajmniej dwie godziny za wcześnie. Przecież nie zdążycie… Oczywiście. Tak… Nie! Nie wolno dopuszczać do przedwczesnego rozlewu krwi… To źle! Ten Summerson ma jednak nosa… Co? Tak. Ale niech nie ujawniają zbyt wcześnie, że dysponują reflektorem… Słusznie! Jeśli policja usiłowałaby wedrzeć się siłą do dzielnicy murzyńskiej lub użyła gazów, dobrze byłoby przyśpieszyć atak na więzienie. To zdezorientuje Godstona. Co o tym sądzi „S”?… Tak. Przede wszystkim trzeba uwolnić Johna. Zaskoczeniem można dużo zdziałać… Co? Morgan?… A to ciekawe! Uważam, że pertraktować można. Tylko bardzo ostrożnie… No, tak. Chyba „S” wie najlepiej… Staraj się utrzymać stały kontakt ze mną. Można zostawić Jacka. Niech pilnuje telefonu…