355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Zagubiona Przyszłość » Текст книги (страница 19)
Zagubiona Przyszłość
  • Текст добавлен: 5 октября 2016, 00:33

Текст книги "Zagubiona Przyszłość"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 19 (всего у книги 29 страниц)

– I ty mi nic nie mówiłeś? Wyciągnąć z ciebie nie można było…

– Bo zdawało mi się, że to jakieś bajki… A może to stąd pochodzi, że ten policjant, kiedy zwariował, miał rzekomo diabła zobaczyć. Przysłałem ci go według życzenia. Czy opowiedział coś sensacyjnego?

– Dosyć – odpowiedział wymijająco Summerson. – Możesz już iść. Czeka cię solidna robota.

Prezydent zastanawiał się chwilę, czy nie byłoby wskazane ogłosić przez telewizory przynajmniej części tych argumentów, które przekonały Lunowa. Podjąć śmiały krok, wyjaśnić wreszcie tajemnicę, ogłosić, że ku Celestii zbliżają się diabły z zamiarem zniszczenia jej, że dokonały już wstępnego ostrzeliwania… Summerson upajał się przez chwilę swoim pomysłem. To by było poruszenie! Sensacja! Ludzie-wariowaliby z ciekawości i lęku, błagaliby o jak najszybsze zniszczenie tej okropnej rakiety. Ustałyby rozruchy, wszyscy pomogliby nam w walce…

Nagle prezydent wzdrygnął się. Nie, tak nie można postępować! To z pozoru wygląda bardzo prosto, ale co by było, gdyby jakiś krótkowzroczny kombinator w rodzaju Mellona zechciał nawiązać z nimi kontakt radiowy? Albo… Nieugięci… – poruszył się niespokojnie. – Tak, szkoda. Ten projekt jest stanowczo zbyt ryzykowny.

Stało się jednak to, czego prezydent zupełnie nie przewidział w swych rachubach. Plan uchwycenia całego życia Celestii w stalowe karby terroru policyjnego zupełnie nieoczekiwanie spalił na panewce już w pierwszym momencie realizacji. Gdy zgodnie z rozkazem Summersona policja wkroczyła do dzielnicy niewolników, aby zamknąć przejścia i izolować ją całkowicie od reszty małego świata, napotkała zorganizowany opór. Uzbrojeni w metalowe pręty, łomy i butelki napełnione żrącym płynem, Murzyni zwartą masą zagrodzili drogę policji, domagając się opuszczenia przez nią dzielnicy. Policjanci byli tak zaskoczeni groźną postawą tłumu, że pośpiesznie wycofali się. Również i Godston stracił w pierwszej chwili orientację i nakazawszy tylko rozstawienie posterunków na 3 poziomie znów pobiegł do prezydenta.

Summerson na wiadomość o buncie niewolników wpadł we wściekłość. Obrzucając obelgami siostrzeńca rozkazał zwiększyć dwukrotnie liczebność grupy przewidzianej do obsady dzielnicy murzyńskiej i przeprowadzić pacyfikację przy użyciu broni.

Było już jednak za późno na opanowanie dzielnicy błyskawicznym uderzeniem. Murzyni, widocznie spodziewając się ataku, zabarykadowali tymczasem przejścia i po pierwszych strzałach policji posypał się na nią istny grad różnego rodzaju przedmiotów. Policjanci otworzyli ogień z elektrytów, gdy naraz począł działać z ukrycia reflektor Green-Bolta.

Reflektor Green-Bolta w rękach Murzynów! Było to tak niesłychane, że policję ogarnęła panika. Cofnęli się w popłochu wynosząc jako jedyną zdobycz liczne guzy, rany i oparzenia. Zmasakrowali w tym odwrocie cztery bezbronne niewolnice pilnujące kóz na 3 poziomie.

W tej sytuacji prezydent postanowił użyć radykalnego środka: kazał więc obrzucić barykady ampułkami z gazem używanym do tępienia królików. Jednocześnie Godston otrzymał rozkaz wykonania drugiej części akcji: obsadzenia przejść w uboższych dzielnicach.

Wieść o walce toczonej na dolnych poziomach obiegła już całą Celestię i spotęgowała nastroje buntu. Wystarczyła iskra w postaci pojawienia się patroli policji i drobnego zajścia przed stacją windy centralnej, a wzburzenie ogarnęło wszystkie dzielnice „szarych”. Wybuch rozruchów na 27 i 73 poziomie przekreślił plany prezydenta.

Meldunki Godstona stawały się coraz bardziej przykre dla Summersona. Było już oczywiste, że kadry policji są zbyt szczupłe, aby zdławić rozruchy na kilku poziomach Celestii jednocześnie, zwłaszcza że uzbrojone grupy Agro, choć na razie zachowujące bierna postawę, wyraźnie sympatyzują z buntownikami.

Nic widząc żadnego sposobu, który ujarzmiłby rozkołysane fale bumu, prezydent postanowił przede wszystkim bronić siebie. W tym celu polecił Godstonów i zgromadzić znaczną cześć policji na 17, 18, 19, 20 i 21 poziomie. Nakazano również policji, by nie przepuszczała żadnych grup, choćby tylko paroosobowych, i strzelała w razie odmowy natychmiastowego cofnięcia się poza obręb tych pięciu strzeżonych poziomów.

Skupienie przez prezydenta policji wokół własne; siedziby oznaczało oczywiście tylko chwilową rezygnacje z zamiaru stłumienia rozruchów. Chodziło o zyskanie na czasie dla zakończenia sprawy w tej chwili najważniejszej, jaka była likwidacja rakiet. Dopiero gdy niebezpieczeństwo udzielenia buntownikom pomocy z zewnątrz będzie usunięte – prezydent mógłby rozpocząć pacyfikacje przy użyciu wszelkich możliwych środków.

Dzięki groźnej postawie policji w pobliżu siedziby Summersona i członków rządu panował na razie całkowity spokój. Prezydent miał wiec te pociechę, że otrzymywane wiadomości mógł traktować jako sygnały odbierane z pewnego oddalenia, jako coś, od czego oddzielony by! kordonem policjantów nie dopuszczających do zbytniego zbliżenia się gwałtownej burzy. Nie dochodziły też bezpośrednio do jego uszu żadne odgłosy krzyków ani strzałów.

Za to meldunki dyrektora policji stawały się pełne grozy. Najgorzej działo się na pierwszych poziomach: cała dzielnica niewolników wrzała otwartym buntem. Godston błagał o zwolnienie przynajmniej 30 policjantów z ochrony uprzywilejowanych poziomów, tłumacząc się tym, że siły strzegące drugiego i trzeciego poziomu są słabe i czarni gotowi przedrzeć się w głąb Celestii, co byłoby nieobliczalne w skutkach. Summerson z pasją zarządził wzmocnienie ochrony wokół swojej siedziby i położył słuchawkę.

Zmniejszenie sil policyjnych sprawiło, że niebawem, wśród krwawych starć. Murzyni wyparli policjantów z trzeciego i czwartego poziomu. Przekreślało to możliwość skutecznego użycia gazu, ponieważ istniało niebezpieczeństwo wytrucia trzód należących do Locha, prezydent zaś nie chciał zrobić sobie z niego śmiertelnego wroga ani płacić odszkodowania za straty. Rozkazał wiec nie szturmować ponownie dzielnicy niewolników, a tylko obsadzić uzbrojonymi w elektryty i Green-Bolty patrolami wszystkie wejścia wiodące do niej. W ten sposób chciał całkowicie odizolować te dzielnicę od reszty świata, uniemożliwiając jakakolwiek łączność.

Pozwoliło mu to na przerzucenie znacznej części policji do innych punktów, zwłaszcza do dzielnicy przemysłowej Sialu.

Prawie wszystkie bowiem zakłady wytwórcze były nieczynne, „szarzy” zaś łączyli się w coraz większe gromady, ignorując powtarzane raz po raz przez głośniki żądanie policji, aby się rozeszli. Policjanci, po pobiciu kilku z nich przez tłum, coraz rządzie! ingerowali bezpośrednio, ograniczając się do zbrojnego pogotowia, tym bardzie] że groźby użycia broni potęgowały jeszcze w rżenie tłumu, a ponure okrzyki „krew za krew ” nie wróżyły policjantom niczego dobrego. Wrzenie przeniosło MC również do dzielnicy handlowej i urzędniczej. Tu rej wodziła młodzież zaopatrzona nie wiadomo przez kogo w broń.

Na biurku prezydenta zaterkotał telefon. Kaź i drugi…

– Halo!… Tak, to ja. Lunow zameldował, że rakieta przekroczyła przed chwila granicę strefy dezintegracji i znajduje się w odległości około 5900 km od Celestii, wolno przybliżając się do niej. Astronom twierdził, że przypuszczalnie za 16 godzin rakieta minie Celestię w odległości około 500 km.

Summerson zażądał dokładnych danych kątowych. Otrzymawszy je, pośpiesznie połączył się ze stacją rakiet, gdzie zainstalowano urządzenia sterujące miotaczem.

– Proszę konstruktora rządowego. Jak to – nie ma?… Co? To ty nie wiesz, że Kruk popełnił samobójstwo, a jego następcą jest Jim Bradley?… No, ale szybko! – Panie Bradley! Chodzi mi o wypróbowanie celności miotacza. Niech pan zapisuje. Deklinacja – plus 66 stopni i 2 minuty. Rektascensja – 2 godziny i 37,3 minuty. Tam odnajdzie pan pewne ciało, które znajduje się w obrębie strefy dezintegracji nr 2 i nie leci wprost na Celestię… Co? Toż mówię panu, że się tam znajduje. Proszę natychmiast odszukać to ciało, nastawić miotacz i przygotować go do strzału. Czekam przy aparacie, więc niech pan się śpieszy.

Niebawem Bradley odezwał się w słuchawce:

– Gotowe.

– Ma pan to ciało na ekranie?

– Tak. Celownik nastawiony, wszystko przygotowane. Summerson uśmiechnął się do siebie. Rozparł się jak najwygodniej w fotelu, zaczerpnął głęboki oddech i powiedział wolno:

– Proszę strzelać. Czekam na wyniki. Daremnie jednakże prezydent wpatrywał się uporczywie w blade światło matowej lampy, aby nie przeoczyć charakterystycznego mrugnięcia.

Summerson zniecierpliwił się. Mógłby nie trafić od razu, ale on dotąd jeszcze nie strzelał! Co u diabła?

– Halo, Bradley? Tak… No i co? Co? Nie działa? Niech pan natychmiast naprawi to uszkodzenie! Natychmiast! Tyś umyślnie zepsuł! Przekupili cię tamci obietnicami, których wiadomo, że nie dotrzymują.

– Ależ ja nic nie rozumiem – ozwał się zalękniony głos Jima. – Jacy tamci mieli mnie przekupić? Spieszę się, jak mogę. Nie rozumiem, jak mogło nastąpić uszkodzenie miotacza. Przecież w nocy działał.

Prezydent ochłonął z pierwszego gniewu. Wydało mu się teraz, że straszeniem Bradleya popsuje całą sprawę, bo chłopak zlęknie się i ucieknie z obawy przed odpowiedzialnością. Postanowił więc grać na zwłokę, dopóki nie wyda odpowiednich instrukcji w tej sprawie Godstonowi.

– Dobrze, już dobrze. Wierzę panu, młodzieńcze! Czy w ciągu pół godziny naprawi pan uszkodzenie? No, to dobrze. Ale koniecznie. Czekam meldunku i życzę powodzenia.

Summerson zawiadomił Godstona, że Bradley z monterami są już na stacji rakiet, i nakazał roztoczyć nad nim nadzór policyjny. Uspokojony zadzwonił powtórnie do świeżo upieczonego konstruktora rządowego.

– No i co? Jeszcze pan się tu grzebie! Co takiego? Natychmiast jechać na nadpoziom! Daję panu 30 minut czasu, po tym zaś terminie zostanie pan aresztowany i skazany na śmierć za zdradę. Proszę nie próbować ucieczki, jest pan pod ścisłym nadzorem policji.

– Ależ… – rozległo się w aparacie.

Prezydent wszakże już tego nie słuchał. Zniszczyć rakietę! Zniszczyć za wszelką cenę! A potem zrobi porządek z tym durniem, który uczył się trzy lata u Kruka, a nie umie zastąpić go w robocie przez jeden dzień. A może Kruk umyślnie strzegł zazdrośnie swoich umiejętności? Wszystko jedno, tamten nie żyje, więc smarkacz będzie za niego odpowiadał.

Kiedy zastanawiał się, co robić dalej, do gabinetu wszedł bezszelestnie lokaj. Stanął przed swoim panem, skłonił się usłużnie i nachylony w kierunku ucha „pierwszego władcy świata”, powiedział szeptem:

– Ktoś jest w pokoju panny Stelli. Śpi tam.

– Kto?

– Zdaje się, że ten sam.

– Ten, co był w nocy? – zdziwił się prezydent. – Aż do tej pory?

– Nie jestem pewny. W każdym razie ktoś tam jest. Wyraźnie słyszałem, jak panna Stella do kogoś mówiła, ale nie przez telefon. A Gree jest przecież tutaj.

– Dobrze. Skoro przekonam się, że tak jest, dostaniesz dwadzieścia doliodów – prezydent machnął ręką lokajowi na znak, że ma już odejść.

To skandal, co ta Stella wyprawia! I to po tym, co jej mówiłem rano! Trzeba raz skończyć z tym pobłażaniem. Przecież te jej ekscesy mogą go drogo kosztować. Mało ma kłopotów z miotaczem, z niewolnikami i „szarymi”, nawet z Morganem i Mellonem?! Nie, dość już tego!

Szybkim krokiem podążył w głąb mieszkania, stanął przed drzwiami apartamentów córki i… zawahał się. „A jeśli to młody Handerson? Wszystko jedno” – pomyślał i pociągnął za klamkę.

Drzwi były zamknięte.

Summersona ogarnął gniew. Już podniósł ściśniętą pięść, aby załomotać w drzwi, gdy naraz zmienił plan. Zapukał delikatnie w gładką płytę. Po chwili rozległy się lekkie kroki i w rozsuniętych drzwiach stanęła Stella zagradzając sobą wejście do pokoju.

Prezydent spodziewał się tego.

– Jesteś sama? – spytał z pozornym spokojem.

– Tak.

Postąpił krok naprzód.

Dziewczyna poruszyła się, nerwowo zaciskając palce na framudze drzwi.

Odepchnął ją gwałtownie, minął szybko mały przedpokój i stanął w drzwiach sypialni. W blasku białego światła patrzyły na niego rozszerzone przerażeniem ciemne oczy Daisy Brown. Fala krwi spłynęła na twarz Summersona.

– Co pani tu robi?

Dziewczyna milczała. Przejścia ostatnich dwóch dni tak ją wyczerpały, że ledwie mogła unieść głowę z poduszki. Dopiero ostatniej nocy trochę się posiliła i usnęła na kilka godzin.

– Gdzie są Kruk i Roche? – podjął znów prezydent. – Chodzi mi głównie o konstruktora Kruka.

– Nie wiem, gdzie jest Kruk – wyszeptała Daisy.

– Kłamiesz! – wrzasnął Summerson. Nic nie odpowiedziała.

– Czy mam wezwać policję? Daisy przymknęła oczy.

– Proszę się dobrze zastanowić. Jeśli pani pomoże mi schwytać przestępcę, otrzyma nagrodę. Wysoką nagrodę! Inaczej, jako współwinna, odpowie pani głową.

Milczenie trwało dalej.

Prezydent uczuł dreszcz niepokoju. A jeśli Kruk jest w łazience? Ręka sięgnęła błyskawicznie do kieszeni, gdzie spoczywał pistolet. Summerson wolał nie pozostawać w niebezpiecznej sytuacji. Spojrzał z nienawiścią na reporterkę.

– Ach, tak – wycedził przez zęby. – No, zobaczymy, czy w dyrekcji policji nie przypomni pani sobie wszystkiego.

Nie spojrzawszy nawet na osłupiałą z przerażenia córkę, wybiegł z pokoju. Jednym szarpnięciem zasunął drzwi i wyciągając z kieszeni broń wrzasnął na całe gardło: – Mikę!!!

Płomień buntu

Buck podniósł zdziwiony wzrok na chudego, rudego chłopaka. Wyrósł on przed Murzynem jakby spod ziemi w chwili, gdy ten skręcał w mroczny korytarz wiodący do bocznej windy. Winda ta przeznaczona była dla niewolników należących do syndykatu Agro. Znał wyrostka z widzenia. Wiedział, że przewodził on bandzie urwisów wałęsającej się po wszystkich poziomach Celestii. Banda ta dała się już nieraz we znaki jego braciom i siostrom.

„Czego ten białyszczeniak chce ode mnie?” – pomyślał z lękiem.

– Masz iść za mną – powtórzył wyrostek i chwycił niewolnika za podarty rękaw bluzy, jakby się bał, że ten mu ucieknie.

Buck nie wiedział, jak ma postąpić. Nie był tchórzliwy, jednak jeszcze żywo dźwięczały mu w pamięci usłyszane przed kilkudziesięciu minutami słowa rozporządzenia prezydenta, powtarzane przez megafony całej Celestii. Rozporządzenia, w którym jakże często powtarzał się zwrot „kara śmierci”. Czy to nie zasadzka?

– No! – przynaglił chłopak ciągnąc Bucka za rękaw.

Z sytuacji nie było wyjścia. Usłuchanie białego wyrostka oznaczałoby, że łamie zarządzenie prezydenta, z drugiej zaś strony stawianie oporu mogło skończyć się tragicznie, zwłaszcza jeśliby chłopak wszczął alarm. Ociągając się Buck ruszył wolno za chłopcem.

Weszli w wąski, ciemny korytarzyk i po chwili stanęli przed jakimiś drzwiami. Wyrostek zapukał trzykrotnie. Za drzwiami rozległy się kroki. Zgrzyt zasuwy i w progu stanęła stara, przygarbiona kobieta.

Snop światła padł na przybyłych.

– Ach, to ty, Jack – poznała chłopca. – Chodźcie prędko, bo Lett już czeka. Otworzyła boczne drzwi, z których buchnął obłok gęstego, zadymionego powietrza.

W zastawionym skromnymi sprzętami pokoju siedziało przy stole trzech mężczyzn. W jednym z nich Buck poznał Cornicka i poczuł, jak ciężar niepokoju spada mu z piersi.

– Siadaj, stary – zwrócił się do niego monter wskazując krzesło. – Ty, Jack – powiedział do rudego wyrostka – musisz sprawdzić, czy policja pilnuje przedniego wyjścia na zewnątrz. Czy byłeś kiedyś w osi świata?

– Tam gdzie się naprawia różne części do siłowni?

– Tak – powiedział Lett. – Nad warsztatem znajduje się ubieralnia i śluza. Nie byłeś tam nigdy?

– Nie, tylko w warsztacie. Zanosiłem wujowi obiad, gdy czyszczono na górze jakieś części.

– Łatwo trafisz. Jeśli nikogo nie będzie, to rozejrzyj się dobrze po ubieralni, a zobaczysz takie okrągłe, grube drzwi do śluzy – tłumaczył monter. – Są podobno otwarte. Chodzi o to, że jeśli nikt nie będzie pilnował, to je zamknij i wracaj. Zrozumiałeś?

Chłopiec kiwnął głową.

– Aha, jeszcze jedno. Musisz dobrze uważać, aby cię tam policja nie nakryła. Najlepiej by było, gdybyś się wybrał z większą paczką chłopaków. Wszędzie się włóczycie, więc to nie zwróci uwagi. Kolegom nic nie mów, a drzwi zamknij przy okazji. No, jazda!

Chłopiec zniknął za drzwiami.

Cornick usiadł i przez chwilę wpatrywał się z napięciem w twarz Bucka, puszczając w milczeniu kłęby dymu tytoniowego. Wreszcie spuścił ciężką rękę na blat stołu i rzekł:

– Nie możemy już odkładać. Rozpoczynamy dziś w nocy. Czy twoi otrzymali już od Boba wszystkie części Green-Bolta? Murzyn skinął twierdząco głową.

– Przystąpcie natychmiast do montażu. Nie dajcie się zaskoczyć. Musimy ustalić dokładny plan.

– Co z Malletem i Horsedealerem? – zapytał Buck. – Bez nich będzie ciężko.

– Trudno. Nie można zwlekać, bo Summerson skoczy nam do gardła. Trzeba zaczynać! Murzyn poruszył się nerwowo na krześle.

Wszyscy patrzyli w milczeniu na Cornicka czekając dalszych wyjaśnień.

– Rozmawiałem przed chwilą z Bernardem Krukiem.

– Krukiem? Więc on żyje?

– Żyje. Policja albo nie wie o tym, albo celowo rozpuszcza plotki, że został zabity. Gdzie on się znajduje, tego sam nie wiem. Powiem wam tylko jedno: jest z nami. I co najważniejsze: zdaje się, że nie Summerson Kruka, lecz Kruk Summersona będzie miał w garści.

Jakby dla zilustrowania swych słów Cornick zacisnął pięść.

– Summersona w garści… – wargi Murzyna poruszyły się bezdźwięcznie.

– Ale do tego nie wystarczy już jeden czy drugi napad lub odbicie więźniów, jedno czy drugie przerwanie pracy w zakładach Frondy'ego, Handersona albo Kuhna – ciągnął dalej Cornick. – Musimy ruszyć wszyscy. To prawda, że może być dużo ofiar. Ale czy teraz jest inaczej? Zabito Harry'ego na 12 poziomie… Policja zamknęła Malleta, obu Millerów, Steye'a Browna, 12 innych naszych, nie licząc 22 czarnych, których aresztowali jeszcze wczoraj z rana. Wszyscy mają być straceni… Summerson straszy nas piekłem, ale z tego, co się teraz dzieje, widać, że on w Celestii chce nam takie piekło zrobić, że lepszego nie potrzeba.

– Oj, dobiera się do skóry nie tylko czarnym z dołu, lecz zdaje się, iż i z nami chce zrobić porządek – rzekł kiwając głową szpakowaty, przygarbiony tokarz. – Teraz się biorą do tych, co nie mają co do ust włożyć. Nową dzielnicę wyszykowali, dobroczyńcy, a jutro pokaże się, że to dzielnica białych niewolników.

– Dlatego nie można zwlekać. Jak się ruszą wszyscy razem – skończy się panowanie Summersona, a może i innych „sprawiedliwców” – zaakcentował Lett. – Wszyscy razem przeciw nim! Wtedy będą musieli ustąpić i ustanowić lepsze prawa. Dla wszystkich. I wam też będzie lepiej – dodał uśmiechając się szczerze do Bucka. – Przecież wszyscy muszą mieć ludzkie prawa.

– Ludzkie prawa – powtórzył jak echo Murzyn.

– Musimy się przygotować. Rozkaz inżyniera S. – ciągnął Lett. – Ty, stary, zbierzesz swoich. Trzeba będzie obsadzić każde przejście. Walka z policją nie będzie łatwa.

– Trochę się boję, czy damy sobie radę – wtrącił niepewnie Buck. – Nasi już od wielu lat nie bili się z policją. Niejeden może się nie odważyć…

– Twoja głowa, aby się odważyli – przerwał gniewnie Cornick. – Musisz wytłumaczyć swoim, że od tego zależy ich los. Gdy się ruszą wszyscy, zobaczysz, jak policja będzie zwiewała.

– A jeśli się nie uda?

– Musi się udać. Podobno Agro i Morgan tylko czekają, aby uderzyć na Summersona. Więc nie będą nam przeszkadzać. To też ważne. Trzeba tylko uważać, aby nikt nie wypaplał przed czasem. Zresztą na Celestii świat się nie kończy – powtórzył zdanie przed kilkudziesięciu minutami wypowiedziane przez Kruka. – Pomagają nam oni.

– O n i? – zdziwił się Murzyn i naraz, coś sobie przypominając, zapytał: – Czy… czy to prawda, co mówią, że diabły chcą napaść na Celestię?

– Kruk mówi, że oni nie chcą na nas napaść i że to nie diabły, lecz ludzie. Chociaż po prawdzie…

– Mówiłeś mu o tym diable, co nam życie uratował? – spytał słuchający dotąd w milczeniu elektromonter.

– Mówiłem. Zaraz w pierwszej rozmowie. Ale on powiedział, że chyba musiało mi się przywidzieć. Ja jednak widziałem wyraźnie diabła.

– Widział pan? – Buck spojrzał z osłupieniem na Cornicka. – Więc to prawda, co u nas mówią?

– Widziałem, i nie tylko to. Przecież, gdyby nie ten diabeł, już by żaden z nas trzech nie oglądał świata bożego. Ten drań Edgar Brown byłby nas powystrzelał jak króliki. Aż to „coś”, ten diabeł, jak nie skoczy na niego. Brown strzela, a diabeł nic, tylko się zakręcił, ogonem machnął i na niego. Ani drań zipnął, choć zdaje się, że tamten go nie dotknął. Podobno teraz kuruje się w szpitalu.

– Ale co się z diabłem stało?

– Nie wiem. Zniknął.

– No, a Kruk co na to?

– Powiedział, że zapyta ich, co to było. Ale też się bardzo dziwił.

– To on z nimi rozmawia?

– Tak przynajmniej mówił. Zapanowało milczenie.

– Czy to diabły, czy nie diabły – rzekł Cornick – w każdym razie nam pomogły. Jeśli jeszcze pomogą nam wziąć za łeb Summersona, to gotów jestem śpiewać im psalmy. Może lepszy porządek naprowadzą na tym świecie.

– Nie mów tak, Lett – wtrącił stary tokarz. – To grzech tak mówić.

– Grzech nie grzech. Nieraz sobie myślę, że wszystko to, co nam opowiada Summerson, jest właściwie wielkim kantem. On chyba wierzy tylko w swoją siłę. Może to dobry bóg dla Summersona i jego kompanii, ale nie dla nas.

– Co prawda, to prawda – przyznał z wahaniem oponent. – Ja się też tych diabłów nie boję… Ale to zawsze nieczysta siła.

– Co będziemy sobie teraz tym głowę zawracać – przerwał dyskusję elektrotechnik. – Mów, Lett, dalej, coś miał mówić.

– Nie ma co dużo gadać – przytaknął Cornick, – Najważniejsze, aby wszyscy wiedzieli, co mają robić na hasło. Czy wasi mają latarki elektryczne? – zwrócił się do Bucka.

– U monterów parę się znajdzie.

– To niedobrze, że macie mało. Bez światła będzie ciężko. A teraz słuchajcie wszyscy uważnie. O tym, co za chwilę powiem, nikomu ani słowa. Trzeba ustalić termin. Kruk radzi, że najlepiej byłoby około północy. Inżynier S. też mówi, żeby jak najszybciej ruszyć. Co wy na to? Czy zdążymy wszystko przygotować?

– Chyba starczy czasu – rzekł kiwając głową starszy tokarz.

– Może nawet lepiej byłoby zrobić to wcześniej. Morgan może uprzedzić, a to byłoby niedobrze.

– Wcześniej pewno się nie zdąży. Pomówię zresztą z Krukiem. A ty, Buck, co na to?

– Ja nic. Niech tak będzie, jak pan mówi. Ale, po prawdzie, wielu naszych się boi i nie wierzy ludziom.

– Musisz im wytłumaczyć, co i jak. Przecież to nasza wspólna sprawa. Teraz uważajcie – zniżył głos. – Hasłem będzie wygaśnięcie światła w całej Celestii. Telefony, głośniki i telewizja będą nieczynne, windy też. Trzeba ustalić, co kto będzie robił.

Cornick wstał i podszedł do stojącej w kącie skrzynki z narzędziami. Podniósł wieko, wyjął spłaszczony rulon i rozwinął go.

Cztery głowy pochyliły się nad planem Celestii.

– Zaczniemy tu – Cornick wskazał palcem na zaznaczone czerwonym ołówkiem koło.

– Dokąd to?

Tęgi, o nalanej, czerwonej twarzy policjant spojrzał groźnie na Jacka.

– Nie macie gdzie się szwendać? Mało miejsca gdzie indziej? – dorzucił drugi, młodszy policjant obrzucając gniewnym wzrokiem gromadkę urwisów.

– Zabierać się stąd i jazda na dół – warknął pierwszy, popychając stojącego najbliżej chłopca ku otwartej windzie.

– Panie Bright! Żona się o pana pytała! – zapiała cieniutko Mary. Śmiech i wrzask towarzyszyły słowom dziewczynki.

– Stul pysk, mała, i zmykaj, bo!… – krzyknął gruby policjant ze złością, usiłując chwycić Mary za ramię, lecz ta dała nurka między chłopców i parskając śmiechem wołała dalej:

– Panie Bright, żona pańska tu idzie. Jeszcze jednego za jej zdrowie.

Policjant wpadł między chłopców rozdając razy na prawo i lewo. Grupka rozpierzchła się na wszystkie strony gwiżdżąc przeraźliwie.

– Ja wam dam! Ja was nauczę! Nie będziecie mogli siedzieć – wołał wściekle Bright, goniąc wymykającą się spod jego rąk Mary. Aluzja do częstego zaglądania przez niego do kieliszka i respektu, jaki czuł przed żoną, wyprowadziła go zupełnie z równowagi.

– Bili, daj spokój. Będziesz się tu z tymi szczeniakami użerał – usiłował powstrzymać Brighta jego kolega.

Lecz grubas zniknął za zakrętem nie zwracając uwagi na współtowarzysza. Ten stał przez chwilę, jakby się zamyślił, i naraz skoczył niespodziewanie, chwytając za kołnierz jednego z chłopaków.

Reszta urwisów rzuciła się do ucieczki, znikając w zakamarkach otaczających ostatnią stację centralnej windy.

– Stać! – zawołał policjant. – Jeśli natychmiast nie wrócicie do windy i nie zjedziecie na dół, odpowiedzą za to wasi rodzice!

Na końcu korytarza ukazał się Bright, ciągnąc za włosy opierającą się Mary Brown.

– Już ja cię teraz nauczę! – sapał kierując się ku windzie. – Odechce ci się n całe życie, zobaczysz.

– Panie Bright! Niech pan ją puści!

Policjant spojrzał ze złością na wysuwającego się spoza zakrętu Jacka.

– Tak was wszystkich spiorę, że długo mnie popamiętacie!

– Panie Bright, niech pan ją puści – powtórzył chłopak. – Czy pan chce, żeby…

– Co takiego? – wrzasnął grubas. – Ty, szczeniaku!

– Wolnego, panie Bright. Czy pan chce, żeby pańska żona wiedziała zawsze dokładnie, gdzie pan chodzi po pracy?

– Milcz, szczeniaku! – warknął policjant, ale w tonie jego głosu wystąpiła wyraźna zmiana. Puścił włosy Mary i tylko trzymał ją mocno za rękę.

– Dość tego! – rzucił z niesmakiem drugi policjant. – Nie będziemy ich przecież taszczyć do dyrekcji. Teraz nie czas na takie zabawy – uderzył trzymanego za kołnierz chłopca w kark tak silnie, że ten potoczył się na środek pomieszczenia. – Puść ją, Bili. Szkoda czasu. Tam stary czeka, a my tu marudzimy – zwrócił się do towarzysza. – Zajmiemy się nimi innym razem.

Bright skwapliwie puścił Mary.

– Zaraz tu wrócimy – zwrócił się do Jacka grożąc mu pięścią. – Żeby tu już nikogo nie było. Tym razem darujemy, ale jeśli zobaczymy was tu za dziesięć minut, to szkoda gadać. Ty sam za to odpowiesz.

Gwałtownie szarpnięte drzwi windy zamknęły się z trzaskiem.

– Powinienem ci wyznaczyć karę za niepotrzebne paplanie. Mogło się źle skończyć, a i tak nie wiadomo, czy te draby nie będą się chciały odgryźć.

– Toś ty taki? – zrobiła obrażoną minę. – Przecież właśnie dzięki mojemu gadaniu nie mogli nas stąd przegonić.

– Dzięki mojemu czy dzięki twojemu? – uśmiechnął się Jack widząc, że Mary usiłuje przypisać sobie całą zasługę.

– No, twojemu też…

– Nie ma co dużo gadać – przeciął chłopak rozmowę. – Narobiłaś bigosu, ale ci to daruję. Teraz są ważniejsze sprawy.

Podszedł do windy. Wygaśnięcie czerwonej lampki sygnalizowało, że policjanci wysiedli i dźwig jest wolny. Jack nacisnął guzik.

– Co? Mamy wracać? – zdziwienie i zawód rozlały się po twarzach urwisów.

– Nie. Zaraz zobaczycie – powiedział Jack tajemniczo.

– Co ty chcesz zrobić?

Winda zatrzymała się. Jack otworzył drzwi i zwrócił się do towarzyszy:

– Zostawimy drzwi otwarte i jeśli nawet tym drabom zechce się tu wracać, to niech idą piechotą. Możemy sobie spokojnie zwiedzić oś.

– A jak tam który jest jeszcze na górze?

– No to nogi za pas i wprost do windy.

– Ale z ciebie mądrala, prezydencie! – zawołała z podziwem Mary. Jack uśmiechał się z zadowoleniem.

– Zanim zdążyliby się tu przywlec piechotą, będziemy z powrotem. Mamy czas obejrzeć wszystko dokładnie.

– A czy byłeś tam kiedy? – zapytał jeden z chłopców.

– Rozumie się – odrzekł Jack wydymając wargi. – Ja znam każdą dziurę w Celestii. Trzeba jednak, żebyście i wy wiedzieli dobrze, gdzie, co i jak. Dlatego musimy korzystać z okazji. Te składy są zawsze zamknięte na klucz i tylko teraz, po tych awanturach, zostawiono je otwarte.

– Czy wiesz, Jack, że ta kobieta, co zginęła razem z Krukiem, to moja kuzynka? Daisy – ta, co była reporterką u Greena? – przypomniało się Mary.

– Wiem – skinął głową Jack. – Ale nie masz co o tym rozpowiadać.

– Biedna Daisy – westchnęła dziewczynka. – Taka była wesoła. Nieraz przychodziła do nas i…

– No, szkoda czasu – przerwał Jack obawiając się, by rozmowa nie zahaczyła o sprawę rzekomej śmierci zbiegów. – Chodźmy!

Z bijącym sercem, rozglądając się wokół zdziwionymi oczami, ruszyli przez korytarze i pomosty nad magazynami, docierając w końcu do centralnych pomieszczeń. Żadne z dzieci poza Jackiem nie było dotychczas tak blisko osi Celestii. Powszechną sensację budziła niewielka waga ciała i związane z nią możliwości niezwykłych skoków. Biedny Jack nie był w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakimi zasypywali go koledzy, nie tracił jednak rezonu i pomagając sobie bujną fantazją z miną znawcy udzielał wyjaśnień.

Dotarli wreszcie do samej śluzy, nie napotkawszy nikogo po drodze. Widocznie policjanci, na których natknęli się po wyjściu z windy, stanowili jedyną obsadę tych pomieszczeń.

Z dreszczem podniecenia dotykały dzieci zimnych ścian śluzy. W wyobraźni ich powstawały niesamowite obrazy zrodzone z fantastycznych opowieści Greena o dziwach świata oddzielonego od nich tylko grubą płytą okrągłych drzwi. Widzieli siebie w skafandrach, czekających, aż otworzy się przed nimi nieznana, otwarta przestrzeń wszechświata. Jeszcze bardziej potęgowały wrażenie pogłoski, krążące od rana po Celestii, jakoby zbiegowie zginęli właśnie w tych pomieszczeniach.

– Wracamy! – zarządził wreszcie Jack i zamknął ciężką okrągłą płytę za ostatnim z kolegów wychodzących ze śluzy.

Rozkaz został wykonany. Należało teraz jak najszybciej powrócić na dół.

Przynaglając kolegów, którzy niechętnie opuszczali górne regiony Celestii, półsłówkami odpowiadał na padające nieustannie pytania. Myślał tylko o jednym: jaki cel mogło mieć zamknięcie drzwi? Dlaczego otrzymał od Cornicka taki dziwny rozkaz? Niezwykły splot przygód podniecał jego wyobraźnię.

Przybycie córki prezydenta na 74 poziom, do nędznego pomieszczenia, w którym mieszkał Jack, przejęło trwogą całą rodzinę chłopca. Jakież było ich zdziwienie, gdy panna Summerson oświadczyła, że celem jej wizyty jest rozmowa na osobności z najmłodszym członkiem rodziny. Przestrach i obawa Jacka, że chodzi tu o przykre konsekwencje jakiegoś głupiego kawału lub drobnej kradzieży, ustąpiły miejsca osłupieniu, gdy córka wszechwładnego prezydenta Celestii wręczyła mu w milczeniu małą, błyszczącą nakrętkę. Tę samą nakrętkę, którą wczoraj wcisnął w windzie do ręki Toma Malleta jako umówiony znak.

Stella Summerson, nie wyjaśniając nic Jackowi, lecz nakazując ścisłą tajemnicę, kazała mu pojechać do budki telefonicznej na 27 poziomie i tam czekać podniósłszy słuchawkę.

– Masz tu pieniądze, bo pewnie będziesz musiał parę razy dzwonić – powiedziała kładąc garść monet.

Został sam.

Zbywając wzruszeniem ramion pytania rodziców podążył na wyznaczone miejsce. Snując różne domysły usiłował odgadnąć cel dziwnego rozkazu.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю