355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 9)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 25 страниц)


Stare Miasto, godzina 16:58.

Kuba czujnie obserwował drzwi. Parę godzin temu przestrzelił zamek i jak się później zorientował, nie mógł ich przez to zamknąć. W sumie logiczne, jednak wtedy nie zaprzątał sobie głowy tak oczywistymi kwestiami. Najważniejsze było znalezienie wyjścia z podbramkowej sytuacji.

W środku sanktuarium panował przyjemny chłód. Pachniało wilgocią i kadzidłem, a w powietrzu unosiły się echa tysięcy modlitw, wzniesionych na przestrzeni wieków ku pokrzepieniu serc. Po wejściu do pogrążonego w półmroku holu, zaryglowali drzwi ciężkimi dębowymi ławami, których na szczęście stało tu na pęczki. Z początku myśleli, że nie dadzą rady ich ruszyć, ale adrenalina zrobiła swoje. Dla pewności zabezpieczyli też środkowe wrota i wszystkie nawy boczne. Po skończonej robocie z Kuby lał się pot. Gdy upewnili się, że maszkary nie sforsują barykady, udali się do centralnej części kościoła, żeby odpocząć i zebrać myśli.

Szybko sprawdzili, czy żadne z nich nie było ranne – na szczęście, pomimo wejścia w bardzo bliski kontakt z wesołkami wyraźnie lubującymi się w ludzkim mięsie, obyło się bez obrażeń. Przynajmniej po ich stronie. Przed oczami Kuby bowiem nieustannie eksplodowała czaszka pierwszego z zabitych zombie. Jednocześnie odnosił dziwne wrażenie, że to nie ostatni człowiek, którego będzie musiał potraktować w taki sposób. Policyjna intuicja, a może zwykłe przeczucie? Niezbyt go to obchodziło. Liczyło się tylko przetrwanie.

Postanowili zwiedzić swoje schronienie. Ich entuzjazm wyraźnie opadł, gdy okazało się, że wszystkie drzwi są pozamykane na klucz. Pukali, walili w nie pięściami, krzyczeli – nic to jednak nie dało. Natalia zaproponowała, żeby i te zamki przestrzelić, ale Kuba wolał nie podejmować tak drastycznych kroków. Po pierwsze, nie wiedział, co znajduje się za drzwiami. Choć nie dochodziły stamtąd żadne dźwięki, wolał jednak dmuchać na zimne. Po drugie, nie chciał niepotrzebnie marnować amunicji, której i tak niewiele zostało.

Zdecydowali się przeczekać. Jeżeli wszystkie drzwi są pozamykane, mogą tu bezpiecznie siedzieć do momentu, w którym sytuacja się ustabilizuje. Wtedy będą mogli wyjść.

Jakże krucha okazała się ich cierpliwość.

Już pół godziny po podjęciu decyzji o czekaniu na pomoc, Natalia zaczęła wariować. Stwierdziła, że nikt po nich nie przyjdzie. Że te potwory wejdą tu, znajdą jakiś sposób, żeby dostać się do środka i zagryzą ich na śmierć. Zjedzą. Wypatroszą, zbezczeszczą, a truchła pozostawią na pastwę kruków i wron, które co prawda po kościele nie latają, ale dla spanikowanej dziewczyny nie miało to najmniejszego znaczenia. Najpewniej przyjdą podstępnie, jak tylko Natalia z Kubą padną ze zmęczenia. Na nic zdały się zapewnienia męża o tym, że będzie czuwał. Nawet wpadł na pomysł, że zaryglują się w konfesjonale albo zbudują piramidę z ławek i wejdą po niej na balkon, gdzie znajdują się organy. Nic to nie dało. Kobieta zaczęła dramatyzować, bić pięściami w pierś Kuby i wypłakiwać się w jego zmęczone ramię.

A potem padła i tak śpi do tej pory. Za dużo emocji, przeciążenie systemu i twardy reset. Kuba nawet był za to wdzięczny. Może to i wredne z jego strony, ale przynajmniej miał chwilę, żeby na spokojnie zebrać myśli. Tylko, cholera, jakoś w ogóle mu to nie szło.

W akcie desperacji sięgnął po Pismo Święte leżące dumnie na bogato zdobionej mównicy. Zanim je podniósł, przez chwilę bał się, że kościół zacznie się przez to walić. „Chyba w dzieciństwie naoglądałem się za dużo Indiany Jonesa” – pomyślał. Nie liczył specjalnie, że w księdze odnajdzie odpowiedzi na nurtujące go pytania czy plan działania w wypadku ataku zombie. Jednak w miarę przeglądania tej najczęściej tłumaczonej książki świata, zaczął się głęboko zastanawiać nad jej treścią. Nie był osobą wierzącą, ba, nawet uparcie nie dawał się zaklasyfikować jako popularny „wierzący, niepraktykujący”. Szczerze powiedziawszy, w kościele był pierwszy raz od swojej komunii. Biorąc pod uwagę okoliczności towarzyszące tym dwóm wizytom, pierwsza była zdecydowanie bardziej udana. Z Natalią łączył go tylko ślub cywilny. Przez głowę przebiegła mu myśl, że jeżeli Bóg istnieje, to Kuba ma cholernie dużo do nadrobienia, bo zostało strasznie niewiele czasu, żeby wkupić się w jego łaski.

„Co za ironia losu” – pomyślał. On, twardy pan policjant w skórzanej kurtce i z petem w zębach trafia do kościoła, uciekając przed bandą napalonych trupów.

– Phi – obwieścił na głos swoje stanowisko w tej kwestii Jezusowi, nonszalancko przypatrującemu się mu z krzyża.

Następnie zważył w dłoni pistolet. Światło, wpadające przez witraże, odbijało się od ciemnego, wypolerowanego metalu, przywołując u Kuby uczucie spokoju i dodając mu otuchy. Tak, z gnatem było mu zdecydowanie lżej na sercu.

Jednak coś było inaczej. Czuł dziwny spokój i był bardzo rad, że Natalia usnęła i nie musiał zgrywać przed nią twardziela. Wszystkie problemy zostały zamknięte za starymi, ciężkimi wrotami świątyni. I waliły teraz w te wrota, uparcie starając się wejść do środka. Ale nie tylko o to chodziło. Kuba, rozglądając się po wysokim sklepieniu, zadał sobie pytanie – czy przypadkiem właśnie tak to się nie miało skończyć? Może coś go pchało wprost do tego dusznego kościoła, może to jakaś forma odkupienia za wszystkie grzechy, których zdążył się dopuścić w swoim niezbyt długim życiu? A może ktoś tam na górze daje mu bardzo dobitnie do zrozumienia, że czas najwyższy się nawrócić? „Hm, pewnie już wcześniej dawał, ale mój zakuty łeb nie rejestrował tych znaków” – stwierdził.

Nagle usłyszał szczęk klucza obracającego się w zamku. W pustym kościele dźwięk był tak donośny, że Kuba natychmiast poderwał się na równe nogi i zaczął rozglądać wokół, z bronią wyciągniętą przed siebie. Parę sekund później drzwi do zakrystii stanęły otworem, a ze środka, jak gdyby nigdy nic, wyszedł niski ksiądz. Pod habitem rysowała się elegancka linia wydatnego brzucha.

– Stój! Kim jesteś? – krzyknął policjant, a echo jego słów rozeszło się po budowli gromkim echem niczym uderzenie pioruna. Natalia zerwała się na równe nogi.

– Co?! Weszli?! – zaczęła wrzeszczeć i rozglądać się wokół jak opętana. Wtedy dostrzegła księdza.

Ten natomiast zdawał się zupełnie nie przejmować napięciem wyraźnie bijącym od przybyszów. Uniósł obie dłonie i zaczął się powoli do nich zbliżać:

– Spokojnie. Nic wam nie zrobię – powiedział kapłan uspokajającym tonem.

– Cholera, prawie księdza zastrzeliłem – zakomunikował Kuba. Opuścił broń i wolną ręką przetarł spocone czoło. – Myślałem, że to jeden z nich.

Ksiądz podszedł do nich. Z jego pomarszczonej twarzy i głęboko osadzonych, szarych oczu bił spokój, pomimo chaosu panującego na zewnątrz. Kuba ocenił, że miał około siedemdziesięciu lat, więc zdecydowanie przeżył już swoje. Chociaż policjant wątpił, żeby kapłan miał okazję stawić czoła czemuś podobnemu do tego, co aktualnie rozgrywało się poza murami kościoła. Może w ogóle o tym nie wiedział? Przebudził się z drzemki i wyszedł odprawić, jak gdyby nigdy nic, wieczorne nabożeństwo. Tak, to jest całkiem prawdopodobne.

– Nie, nie jestem jednym z nich, jak to określiłeś – powiedział ksiądz, starannie dobierając słowa.

Kuba popatrzył na niego przez chwilę w milczeniu, zastanawiając się, jak ma to wszystko rozumieć.

– Czyli ksiądz wie, co się dzieje? – zapytał w końcu, uważnie przyglądając się starej, pomarszczonej twarzy.

– Oczywiście. Może i jestem stary, ale na pewno nie ślepy i głuchy – odpowiedział. Jego twarz rozjaśnił uśmiech.

– To dlaczego ksiądz nam nie otworzył? – do rozmowy włączyła się Natalia. W jej głosie wyraźnie można było usłyszeć zaczepny ton. – Przecież mogliśmy tam zginąć!

– Ach, no tak. Nie słyszałem waszego pukania. Drzemałem po porannym nabożeństwie, obudził mnie dopiero huk wystrzału – odparł sędziwy kapłan, wyraźnie nie biorąc na siebie nawet grama winy za to, co zaszło. – Nigdy nie lubiłem tego porannego wstawania – dodał ciszej, kierując wzrok na podłogę.

Kuba i Natalia wymienili zdziwione spojrzenia. Wszystkie lata spędzone razem wytworzyły między nimi niewidzialną więź, umożliwiającą komunikowanie się bez słów. Bez znaczenia było, czy układało się im lepiej, czy też gorzej. Więź i tak powstała. W tym momencie bez wątpienia zastanawiali się, dlaczego akurat musieli trafić na starego, w dodatku najwyraźniej nie do końca normalnego duchownego. Bo kto normalny ucina sobie drzemkę w czasie, gdy za ścianą rozgrywa się apokalipsa?

– No dobrze, ale ksiądz powiedział, że wiedział, co się dzieje na zewnątrz – zaczął Kuba, zmieniając nieco tembr głosu. Przybrał teraz głęboki, niemalże dudniący ton, którego zawsze używał podczas przesłuchiwania podejrzanych.

– Tak, wiedziałem – odparł. – Musiałem się jednak naradzić, zanim podjąłem jakiekolwiek działania.

– Z kim się ksiądz naradzał? Są tam jeszcze inni ludzie? – zapytał Kuba, mimowolnie zerkając w stronę drzwi, zza których wyszedł kapłan.

– Z Bogiem, synu. Z Bogiem.

– Nie jestem pańskim synem – zripostował błyskawicznie Kuba. Dopiero pod koniec zdania uświadomił sobie, że taka odpowiedź może wywołać wyjątkowo niepotrzebny w tej chwili konflikt. Kapłan zdawał się jednak być niewzruszonym atakiem młodego mężczyzny.

– Oczywiście, że nie – odrzekł, cały czas zachowując niezmącony spokój. Zaczynało to powoli drażnić Kubę. – Moim nie, ale jesteś synem Bożym. Jak my wszyscy.

Policjant westchnął głęboko. Pięknie, jedyne, czego mu teraz do szczęścia brakowało, to lekcja religii. Stwierdził, że nie ma sensu dalej ciągnąć tematu.

– No dobrze, tak, hmm… wszyscy jesteśmy owieczkami Boga. Zbłąkanymi, zapewne – zaczął ironicznie, jednocześnie karcąc się w myślach. – Mówił ksiądz, że się z Nim naradzał. Powiedział coś ciekawego?

Natalia posłała mu pytające spojrzenie. Zastanawiała się, skąd taka agresywna postawa Kuby wobec duchownego? Przecież nigdy taki nie był, nigdy o tym nie rozmawiali… Może właśnie w tym leżał problem. Może jest coś, o czym ona nie wie? A może po prostu jest bardzo zmęczony i zestresowany aktualnie rozgrywającą się gehenną i po prostu nie ma ochoty tracić czasu na czcze pogaduszki i umoralnianie.

– Może, tak przykładowo rzecz jasna, dlaczego ludzie nagle powariowali i zaczęli się zjadać? – kontynuował złośliwostki Kuba.

Ksiądz spojrzał na Pismo Święte leżące na ławce, pozostawione tam przez policjanta. Wzrok Kuby również powędrował w tamtą stronę. „Cholera, ale wpadka. Najpierw go cisnę, a teraz okazuje się, że wcześniej szukałem w jego zabawkach pomocy. Świetnie” – pomyślał.

– Nie znalazłeś tam odpowiedzi? – zapytał kapłan, prostując się odrobinkę. Speszony policjant oblizał wyschnięte wargi.

– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie spojrzał jednak na rozmówcę, duma mu na to nie pozwalała. Natalia przypatrywała się obu w milczeniu.

– Może źle szukałeś – stwierdził ksiądz.

Kuba posłał mu pełne nienawiści spojrzenie.

– Panie… księdzu – zaczął nieporadnie. Odchrząknął. – Proszę księdza. Tkwimy w tym kościele od ładnych paru godzin, zabarykadowani, ze średnią perspektywą wydostania się na zewnątrz, bo tam wszędzie, jakkolwiek niedorzecznie to brzmi, czają się żywe trupy. Potem wychodzi ksiądz i pyta mnie, czy znalazłem w Biblii odpowiedź na to, co się dzieje na zewnątrz. Nie cholera, nie znalazłem. I szczerze wątpię, żeby ta stara książka wnosiła cokolwiek do sprawy.

Musiał wyrzucić to z siebie. Nie mógł dalej tłamsić swojej frustracji. W przeciwnym wypadku rozsadziłaby go od wewnątrz, jak na jednym ze skeczy Monty Pythona.

– Dlaczego uważacie za nieprawdopodobne, że Bóg wskrzesza umarłych? – zapytał niewzruszony kapłan, krzyżując dłonie rękawach sutanny, na wysokości podbrzusza.

– Słucham? – odparł Kuba z niedowierzaniem, delikatnie pochylając głowę ku przodowi.

– Dzieje Apostolskie, rozdział dwudziesty szósty, werset ósmy – dodał ksiądz, na powrót przywołując delikatny uśmiech na swoje wargi. Kuba miał szczerą ochotę wyjaśnić mu pięścią, że nie moment na zabawę w zgadywanki. Cwaniak. Całe życie siedzi w zamkniętej klitce i czyta jedną książkę, nic dziwnego, że zna cytaty na każdą ewentualność.

– Bardzo fajnie – stwierdził w końcu policjant, dając za wygraną. – Dobrze, może zapytam nieco inaczej. Czy może nam ksiądz w jakikolwiek sposób pomóc? Macie tu telefon?

– Tak, chodźcie za mną.

Kuba przypatrywał mu się z niedowierzaniem. No tak, oczywiście. Ma telefon, ale nie mógł nigdzie zadzwonić, bo naradzał się z Bogiem. Cudnie.

Ruszyli gęsiego w stronę drzwi, prowadzących do zakrystii. Naraz za plecami usłyszeli wrzask. Głośną, spotęgowaną strukturą budowli kakofonię dźwięków wydobywającą się z dziesiątek gardeł. Przedarli się. Umarli sforsowali barykadę i dostali się do środka.

– Szybko! – rzucił pośpiesznie ksiądz, przechodząc do truchtu, który w jego wykonaniu wyglądał dość żałośnie.

– Natalia! – krzyknął Kuba, czekając, aż żona się z nim zrówna. Dopiero gdy to nastąpiło, podjął dalszą ucieczkę.

Dopadli do drzwi. Mężczyzna odwrócił głowę i zobaczył, jak po kościele rozbiegły się dziesiątki zombie. Rozbiegli się! Jeszcze parę godzin temu ledwo powłóczyli nogami, teraz jak gdyby nigdy nic sobie biegają. Co prawda gubią się w labiryncie ławek, ale na prostych odcinkach potrafią biegać – analityczny umysł Kuby pracował na maksymalnych obrotach. To nie było śledztwo prowadzone zza bezpiecznego biurka, ustawionego w dusznym pomieszczeniu, przy leniwym trzepotaniu totalnie bezużytecznego wiatraka. Tym razem błędna analiza wniosków niosła za sobą nieodwracalne konsekwencje. Chociaż, może i odwracalne? W sumie oni umarli, a teraz są jakby trochę mniej… martwi.

Tracenie czasu na zbędne dywagacje przerwało głośne uderzenie drzwi o framugę. Tak mocne, że aż zatrzęsła się ściana. Ksiądz błyskawicznie przekręcił klucz w zamku.

– Macie tu coś ciężkiego? Ławkę? Cokolwiek? – zapytał policjant, nerwowo rozglądając się dookoła.

– Spokojnie… wytrzymają – odpowiedział ksiądz. Przebiegli zaledwie kilkadziesiąt metrów, ale i tak ledwo łapał oddech.

– Te na zewnątrz nie wytrzymały – odezwała się Natalia ździebko sceptycznym tonem, wpatrując się pełnym lęku wzrokiem w drzwi. Czekała, kiedy do nich dopadną i zaczną w nie walić pięściami.

– Tak… ale w tych, dla odmiany, nie przestrzeliliście zamka – wykrztusił z siebie kapłan.

Kuba posłał żonie porozumiewawcze spojrzenie. Bez chwili zwłoki ruszyli ku środkowi pomieszczenia, gdzie stał niewielki stół. Lepszy rydz niż nic.

Zombie zaczęli walić w drzwi. Kuba i Natalia dosunęli do nich stół, potem powrzucali na niego, co tylko się dało – krzesła, szafki ministrantów wraz z zawartością, nawet mały, bogato zdobiony klęcznik. Kiedy Kuba wziął go do rąk, spojrzał księdzu w twarz – spodziewał się jakiegoś sprzeciwu, wykładu o bezczeszczeniu świętej relikwii czy czegoś w tym stylu. Jednak blade przerażenie na starej twarzy mówiło samo za siebie – duchowny nie był w stanie w jakikolwiek sposób zareagować.

Walenie w drzwi przybrało na sile. Zawalony gratami stół zaczynał się powoli od nich odbijać. Cała trójka wymieniła porozumiewawcze spojrzenie.

– Macie tu gdzieś nieco bardziej wytrzymałe drzwi? – zapytał policjant.

– Tak – odparł ksiądz. Kuba dostrzegł w jego oczach dziwny błysk. Stary lis coś pewnie kombinuje. – W piwnicy.

– Nie, nie idźmy tam! – zaprotestowała nagle Natalia. – Z piwnicy jest tylko jedno wyjście.

„Mądra dziewczyna” – stwierdził w myślach Kuba.

– Natalia ma rację. To nie jest dobre rozwiązanie. Co ty kombinujesz, u diabła? – rzucił w stronę księdza.

– Spokojnie. Zaufajcie mi – odparł duchowny. Na jego twarzy ponownie zagościł chytry uśmieszek.



Centrum, godzina 20:13.

Dziewczyna leżała wyciągnięta na wznak na blaszanym, rozgrzanym do granic możliwości dachu kiosku. Otumaniona upałem z obojętnością obserwowała coraz to nowe słupy dymu, unoszące się ku niebu, wiedząc, że straż pożarna i tak nie nadjedzie szybko z pomocą. Teraz bez wahania odpowiedziałaby na pytanie, czemu „patelnia” ma taką a nie inną nazwę – na niebie nie widać było nawet jednej chmurki, wobec czego słońce, pomimo późnej godziny, dawało się mocno we znaki. Kaja w pewnym momencie zaczęła się zastanawiać, czy ratunek kiedykolwiek nadejdzie. Tkwiła uwięziona na dachu od kilku godzin, bez najmniejszej możliwości ucieczki. Chęci też powoli się ulatniały.

Natomiast monstrów pod kioskiem przybywało z każdą godziną. W pewnym momencie zabici wcześniej policjanci wstali i dołączyli do watahy dybiącej na życie młodej kobiety. Wszyscy mieli tak samo puste oczy i tak samo wyciągnięte w górę ręce, czekające na jej najmniejszy błąd.

– Walcie się! – krzyknęła, chwilowo odzyskawszy wolę walki. Wiedziała, że bez pomocy z zewnątrz sobie nie poradzi, ale nie miała zamiaru dać się zeżreć żywcem. Stwierdziła, że sama woli paść z głodu, niż stać się czyimś posiłkiem. Nie mogliby sobie pójść poszukać łatwiejszego łupu? Przecież tyle tu gołębi, psów, tylu… bezdomnych. Chociaż oni śmierdzą, więc może dlatego nie pojawili się w menu zombie. Skarciła się za takie myślenie. Z drugiej strony prawda jest taka, że nikt nie zauważyłby ich zniknięcia. W tym momencie Kaja uświadomiła sobie, że od paru godzin nie widziała żywej duszy. Tak prawdziwie żywej, nie tej „sztucznie” ożywionej.

Natomiast brak zwykłych obywateli zaczął ją bardzo martwić. Co, jeśli wszyscy zostali pożarci i przemienieni? Albo jakoś zarażeni? Popatrzyła w bezmyślne oczy najbliższego zombie.

– Jesteś zarażony czy może raczej martwy i wskrzeszony? – zapytała szeptem, bardziej po to, żeby usłyszeć swój głos niż jego, niemożliwą do uzyskania, odpowiedź.

Opalony brunet o wyżartej połowie twarzy i podartych spodniach przekrzywił głowę i wyciągnąwszy ręce w jej stronę, jęknął żałośnie.

Dla dziewczyny była to zasadnicza różnica. Jeżeli oni są zainfekowani, to znaczy, że zarazę można powstrzymać i leczyć. Oczywiście teoretycznie. Jeżeli natomiast są to umarli, cudem wskrzeszeni to… to jeszcze nie wie, co można. Och, mogą jeszcze być zainfekowani, nieżywi, a następnie cudem wskrzeszeni, ale wtedy to ma już pozamiatane po całości.

Wtem usłyszała warkot silników. Nie osobowych samochodów, tylko czegoś zdecydowanie większego i cięższego. Serce zabiło jej szybciej w piersi, wstała i zaczęła się uważnie rozglądać wokół. Kilkadziesiąt metrów od kiosku, zza budynku banku wyjechał zielony, wojskowy mercedes. Samochód zatrzymał się na środku ulicy, klapa na dachu otworzyła się i z otworu wyłonił się żołnierz w hełmie i z jakimś niewielkim przedmiotem w rękach. Parę sekund później do pojazdu dołączyły dwa kolejne oraz dodatkowo dwa opancerzone, czteroosiowe SKOT-y. Kaja poczuła olbrzymią ulgę – dosłownie usłyszała huk kamienia spadającego jej z serca. Oto nadjechał jej rycerz w zbroi moro i na ubłoconym koniu. Jest uratowana!

Ciężkie SKOT-y ustawiły się bokiem w równej odległości od pierwszego mercedesa, tworząc potężną barierę. Wieżyczki strzelnicze zostały skierowane w stronę tłumu, otaczającego kiosk. Pozostałe dwie terenówki osłaniały flanki. Wszystkie pojazdy zostały błyskawicznie otoczone przez żołnierzy licznie wyplutych z transporterów. W ich rękach dumnie błyszczały czarne beryle, najnowsze karabinki rodzimej produkcji, strzelające amunicją 5,56 milimetra. Dowódca, wystawiwszy małą główkę, niczym piesek preriowy, z jednego ze SKOT-ów wykrzykiwał rozkazy do swoich ludzi tak głośno, że słyszała je nawet Kaja. Niestety, część zombie również zareagowała i odwróciła głowy w stronę nowo przybyłych. Rozległ się trzask megafonu.

– Uwaga! Mówi porucznik Skowron. Teren został otoczony i poddany wojskowej jurysdykcji. Prosimy o ustawienie się w kolejce do punktu kontrolnego celem zbadania. Prosimy o podchodzenie pojedynczo i powoli, co najmniej w pięciometrowych odstępach.

Pierwszy zombie ruszył posłusznie w stronę żołnierzy. „Grzeczny piesek” – pomyślała Kaja. Nagle inny rzucił się biegiem w stronę konwoju. Biegiem. Kaja nie wierzyła własnym oczom. Przecież parę godzin temu ten człowiek był martwy, potem ożył i ledwo powłóczył nogami, a teraz biegnie jak opętany. W jego ślad poszło kilkanaście kolejnych osób, przeplatając się z tymi, którzy woleli praktykować spokojne, niemalże niedzielne tempo przechadzki.

– Stop! Pojedynczo! – krzyczał porucznik. – Stać, bo otworzymy ogień!

Nic to nie dało. Monstra nie zamierzały się zatrzymać, groźby wojskowego nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Natomiast odległość pomiędzy nimi a żołnierzami z każdą chwilą malała. Kaja z przerażeniem patrzyła, jak fala zombie cały czas wzbiera. Rozciągnięci na tak dużym terenie, zdecydowanie przewyższali liczebnością żołnierzy. Nigdy by nie powiedziała, że pod jej kioskiem koczowało tak wiele stworów.

Tymczasem porucznik odsunął megafon od ust i krzyczał coś do żołnierzy, energicznie wymachując rękoma. Kaja zauważyła, jak każdy z nich wykonuje ten sam gest – odbezpiecza broń i przyjmuje pozycję strzelecką. Część się położyła, część uklękła, inni pozostali na stojąco, ukrywając się za pojazdami. Na SKOT-ach pojawili się operatorzy ciężkich karabinów maszynowych, dosiadając wielkokalibrowych działek. Wszystko trwało krócej niż trzy sekundy.

– Stać! – powtórzył stanowczo porucznik, jednak efekt był taki sam jak za poprzednim razem. Kaja, stojąc na dachu kiosku i przyglądając się bezradnie rozgrywanej scenie, przeczuwała, co się szykuje. Tylko dlaczego wojsko nie zaczęło jeszcze strzelać, przecież to nie są już ludzie, tylko jakieś bestie. Wtedy pierwszy z biegających zombie znalazł się parę metrów od najbliższego mu mercedesa. Żołnierze skierowali karabiny w jego stronę, jednak w dalszym ciągu nie strzelali. Po pierwsze, nie mieli takiego rozkazu, po drugie, żaden z nich nie był pewien, z czym mają do czynienia. Co innego walczyć z równym sobie, uzbrojonym przeciwnikiem, a co innego strzelać do bezbronnych ludzi, w dodatku we własnym mieście.

Zombie wpadł między żołnierzy, kierując swoje wyciągnięte ręce i rozwartą paszczę w kierunku tego, który stał najbliżej. Młody chłopak zachował trzeźwość umysłu i wprawnym ruchem odwrócił broń, żeby zdzielić przeciwnika kolbą w twarz. Trysnęła krew, poczwara zatoczyła się i odsunęła parę metrów.

– Stój, bo strzelam! – krzyknął żołnierz, tym razem celując końcem lufy w korpus zombie. Przeciwnik ponownie ruszył w jego stronę.

– Stój, bo…

Żołnierz nie zdążył dokończyć zdania, gdy staranował go kolejny zombie. W trakcie uderzenia omsknął mu się palec na spuście i wystrzelił w powietrze. Upadł na beton, gdzie błyskawicznie dopadły go dwie kolejne bestie.

Pozostali żołnierze zachęceni pierwszym wystrzałem, otworzyli ogień. Wiszące nieruchomo, ciepłe powietrze zaczął przeszywać jednostajny terkot ciężkich karabinów umieszczonych na SKOT-ach. Kule i fragmenty oderwanych ciał świstały wokół nacierającej nawałnicy przeciwników. Niektórzy zostali trafieni w korpus, inni w nogi, jeszcze kolejni w ręce. Dziewczynie przypominało to scenę z Szeregowca Ryana, z drobną tylko różnicą – tutaj na polu bitwy padali tylko ci, którzy dostali kulkę prosto w swój durny, żądny mordu łeb. Inni, nic sobie nie robiąc z odniesionych ran, wstawali, czołgali się czy też w inny, nieomal magiczny sposób wlekli się, uparcie i systematycznie zmniejszając dzielący ich od żołnierzy dystans. Piechurzy również otworzyli ogień, zasypując zombie gradem pocisków.

Lecz było już za późno. Karabiny sprawdzały się doskonale, jednak w odpowiednich warunkach – gdyby rozpoczęli ostrzał wcześniej, mieliby szanse utrzymać przeciwników na dystans. Niestety, w momencie, w którym pozwolili zombie złamać swój szyk i doprowadzić do walki w zwarciu, znaleźli się na przegranej pozycji. Stracili czas, jaki potrzeba na przeładowanie broni, stracili morale, zaglądając śmierci prosto w bezdenne i bezmyślne oczy, czując jej cuchnący oddech na karku. Kaja widziała, jak kilku żołnierzy bierze nogi za pas i ucieka w stronę pobliskich budynków. Nawet ciężko opancerzony transporter bojowy nie do końca się sprawdził – dzika wataha rzuciła się na niego niczym wygłodniałe psy na znaleziony ochłap mięsa. Operator karabinu nie zdążył zamknąć włazu, tym samym zapraszając zombie do środka. Drugi ze SKOT-ów również został zalany falą nieprzyjaciół.

Kaja poczuła, że robi jej się zimno. Żołnierze nie dali rady. A jeżeli nie oni, to kto? „Chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, zrób to sam” – w głowie usłyszała głos Freda z Limp Bizkit. Jasne, łatwo mu to mówić. Ciekawe, czy kiedyś stał na dachu kiosku, bez żadnej broni, otoczony zgrają kanibali, czyhających na kawałek jego mięsa.

– Jezu… – powiedziała cicho, patrząc bezradnie na rzeź rozgrywającą się kilkadziesiąt metrów dalej.

Nagle jakiś zabłąkany pocisk trafił w kiosk, rozbijając szybę. Kaja podskoczyła i krzyknęła ze strachu, totalnie zaskoczona. W pierwszej sekundzie pomyślała, że skoro zombie nauczyli się biegać, to może przejęły też broń od zabitych wojaków. Nie, no to by było już przegięcie. Wytężyła wzrok i stwierdziła, że jednak nie. To była po prostu jedna, zabłąkana kula. Co nie zmienia faktu, że kolejna może trafić prosto w nią. Czas się zbierać.

Wychyliła głowę zza krawędzi kiosku, zerkając uważnie na chodnik. Obszar kilkunastu metrów wokół kiosku umazany był krwią i walającymi się niedużymi fragmentami ludzkich ciał. Większość monstrów zajęła się walką z wojskiem, jednak kilka pozostało pod kioskiem. Część z nich nie miała nóg lub była tak okaleczona, że nie mogła się sprawnie poruszać. Z tymi sobie poradzi, po prostu przechodząc obok. Wygląda na to, że ma szanse.

– Dobra, tylko spokojnie – powiedziała na głos. – Potrzebna mi jakaś broń.

Zaczęła rozglądać się po najbliższym otoczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek, co broń mogłoby jej posłużyć do walki. Nie może uciekać w stronę konwoju, który nadjechał, bo nic ciekawego tam nie zastanie. Dobra, mają karabiny, ale pewnie i tak nie zdąży do nich dobiec. Musi uciekać w drugą stronę. Do Pałacu Kultury? Do przejść podziemnych? Do metra? Nie, tam łatwo będzie wpaść w pułapkę, w ślepy zaułek. Nieważne. Aby tylko zejść z dachu i biec. Po prostu wiać, gdzie nogi poniosą. Później coś się z pewnością znajdzie. Tak czy siak – na pewno będzie to lepsze niż bierne czekanie na ratunek, który, jak się okazało, nie do końca się sprawdził. Mimo uważnej lustracji terenu nie znalazła niczego, co mogłoby posłużyć jej za broń. Trudno. Będzie musiała zaufać swoim nogom i liczyć na łut szczęścia. Poprawiła kucyk, zapięła plecak, potem położyła się na dachu i przysunęła do jego krawędzi. Następnie cicho opuściła się na rękach i wisząc rozciągnięta tak maksymalnie, jak tylko mogła, puściła się. Zeskoczyła miękko na betonową płytę, błyskawicznie kucając. Rozglądała się chwilę szeroko otwartymi oczami, nadstawiając uszu, ale wyglądało na to, że żaden z zombie nie zarejestrował jej zejścia. To dobrze, ale im dłużej tu będzie siedzieć, tym większe szanse, że to się zmieni. Teraz!

Rzuciła się biegiem w stronę Złotych Tarasów. Wiatr szumiał jej w uszach, a każdy podejrzany ruch przyprawiał o stan przedzawałowy. Słabo oceniała swoje szanse. Przecież za rogiem może czaić się kolejna zgraja tych popaprańców, ba, nawet nie musi to być zgraja – bez broni w ręku wystarczy, że będzie ich kilkoro. Jednak musiała spróbować, jakaś wewnętrzna siła jej tak kazała. Minęła pędem budkę z kebabem. Cuchnące mięso obsiadły setki much, głośno bzycząc. Część z nich latała również za ladą, ale dziewczyna wolała nie wiedzieć, gdzie jest Turek sprzedający tu wcześniej rodzime przysmaki. Nie zatrzymywała się. Podjęła decyzję, że skieruje się do centrum handlowego. Może się tam roić od zombie, ale z drugiej strony, jest tam pełno miejsc, w których da się schować, i sporo sklepów, których wyposażenie może wykorzystać jako broń. Musi spróbować, a Złote Tarasy zdawały się być najlepszym rozwiązaniem. Poczuła przypływ nadziei.

I równie szybko go straciła. Dobiegła do ulicy Emilii Plater i stanęła jak wryta. Na asfalcie stało kilkudziesięciu zombie. Błąkali się bez celu, obijając się od siebie i pojękując cicho. Nie zauważyli jej, a Kaja czuła, jak serce próbuje przecisnąć się przez jej przełyk. Zrobiła krok w tył. Naraz usłyszała krzyk. Odwróciła się i z jeszcze większą trwogą zauważyła, że maszeruje w jej stronę kilkanaście postaci. Wśród nich, a jakże, zeżarty Turek od kebabów. Kilkoro z prześladowców wyciągało ręce w jej stronę, jakby nie byli w stanie dokładnie ocenić odległości, w jakiej się od nich znajduje. Jedni ledwo powłóczyli nogami, inni szli pewnym i szybkim krokiem.

Młody chłopak, podążający na czele grupy, przeszedł w trucht, aby po chwili rzucić się biegiem, ile tylko miał sił w martwych nogach, w stronę Kai. Ta poczuła nagły zastrzyk adrenaliny, chociaż jeszcze kilka minut temu była przekonana, że nie zostało jej w organizmie nawet grama tego hormonu. Odwróciła się spanikowana i zaczęła pędzić przed siebie. Wprost na stado zombie, które zaalarmowane również zaczynało kierować się w jej stronę.

Biegnąc, rozglądała się jak szalona. Nigdzie nie było miejsca, w którym mogłaby się schować. Zejście do podziemi kusiło, ale widziała, jak maszkary wygramoliły się również stamtąd. Nie chciała sprawdzać, co jeszcze kryło się pod powierzchnią ziemi.

Umrze. W ten cholernie piękny, lipcowy wieczór padnie na beton i zostanie zagryziona na śmierć. Zjedzona. Była tego absolutnie pewna, ale i tak nie zamierzała się poddać bez walki. Przebiegła obok pierwszych kilku zombie, skutecznie unikając wyciągniętych rąk i kłapiących szczęk. „Nie jest źle” – pomyślała. „Jakby i ci biegali, byłabym bez najmniejszych szans”.

Ścieżka, którą sobie obrała między przeciwnikami, zaczynała się niebezpiecznie zwężać. Było ich zbyt wielu na zbyt małej przestrzeni. W końcu któryś ją złapie, muśnie, przytrzyma czy spowolni w jakikolwiek inny sposób. Nieważne, co zrobi, dystans między nią a biegnącymi z tyłu zombie zmniejszał się z każdym uderzeniem serca.

Naraz usłyszała grzmot, potem kolejny i zaraz po nim następne. Zombie zaczęli tańczyć, ale zupełnie nie przypominało to układu z piosenki Thriller Michaela Jacksona – ich ruchy były krótkie, ale bardzo gwałtowne i kompletnie nieskładne. Jeden zgiął się wpół, potem bardzo szybko wyprostował, a następnie jego głowa eksplodowała. Dziewczyna domyśliła się, że eksplodowała od pocisku. Kaja była zbyt wystraszona, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Gdy ciała wokół niej zaczęły podrygiwać, zatrzymała się. Wolała stać i modlić się, żeby nikt jej nie trafił, niż dać się zabić, przecinając tor lecącego pocisku. Odwróciła się w stronę Alei Jerozolimskich i ujrzała sunącego nimi powoli potężnego rosomaka – najnowszą zabawkę polskiego wojska, postrach afgańskich talibów, którzy ochrzcili go mianem „Diabła, który widzi w nocy”.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю