Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 25 страниц)
– Skąd wiesz? – chłopak nie wierzył do końca towarzyszowi.
– Stąd, że rana jest idealnie równa, płytka i czysta. – odparł Kuba. – Wystarczy?
– Tak, dzięki – odpowiedział Tomek z wyraźną ulgą w głosie.
– Dobra, chodźmy znaleźć apteczkę. Idę pierwszy – powiedział Kuba.
Podszedł do zwłok, schylił się i wyciągnął z kabury martwego policjanta glocka. Sprawdził magazynek, po czym podał pistolet Tomkowi. Sam pozostał uzbrojony w zabrany Natalii pistolet maszynowy.
Cała trójka ruszyła w głąb opuszczonego budynku, tym razem spokojnie i metodycznie zaglądając w każdy podejrzany róg.
Środa.
Mokotów, godzina 03:20.
Paweł drgnął niespokojnie i otworzył szeroko oczy. Wydawało mu się, że usłyszał coś doskonale mu znanego. Wcześniej spał, o ile oczywiście drzemanie w fotelu z przymkniętymi raptem powiekami można określić jako „spanie”. Misje przebyte w Afganistanie nauczyły go regenerować organizm bez zapadania w głęboki sen, toteż potrafił odpoczywać w sposób niekoniecznie odpowiadający zwykłemu, szaremu człowiekowi. Tam, tak jak w aktualnej sytuacji, o jego życiu decydowała reakcja na zmiany, zachodzące w najbliższym otoczeniu. Reakcja na podejrzane dźwięki, skrzypnięcia, na skradanie się wroga czyhającego na jego życie. Jednak teraz było inaczej. Talibowie nie zwykli krzyczeć i jęczeć niczym potępione dusze, włócząc się bez celu po ulicach umierającego miasta.
Zerknął przez okno i z delikatną satysfakcją stwierdził, że umarlaków kręci się coraz mniej. Właściwie to naliczył niecałe pięć sztuk. Raczej nie poszły spać, czyli coś musiało odwrócić ich uwagę. Tak czy inaczej, dla Pawła i Maxa była to dobra wiadomość.
Po spotkaniu grupy, która ściągnęła na siebie uwagę zombie, nie udało się im wydostać bezpiecznie ze sklepu. Maszkary nadbiegły ze wszystkich stron, ścigając auto, jednak zwabione hałasem przyczłapały również te nieumiejące biegać. Paweł długo zastanawiał się, skąd różnica, i doszedł do wniosku, że zależy to od stopnia zakażenia, zniszczenia ciała i czasu, jaki upłynął od śmierci i następującej po niej reanimacji.
Wiedziony instynktem mężczyzna zamknął wtedy delikatnie drzwi sklepu i bardzo cicho wycofał się z chłopakiem na zaplecze. Nieoczekiwanie znaleźli tam schody prowadzące na piętro, gdzie, jak się wkrótce okazało – rezydował właściciel sklepu. Mieszkanie było niezbyt duże, ale jego głównym atutem były trzy pary drzwi, które odgradzały ich od kreatur szwendających się po ulicy. Wzięli z magazynu tyle jedzenia, ile zdołali unieść, po czym spożyli spokojną wieczerzę przy klimatycznym świetle emitowanym przez dwie małe świeczki. Każdy z nich w takim samym stopniu żałował, że nie przyszło mu wcinać kolacji z kimś przeciwnej płci i odrobinę bardziej atrakcyjnym. Niedługo po tym Max zapadł w kamienny sen, a Paweł stanął na warcie. Najpierw Max upierał się, że nie będzie spał i że muszą od razu działać, ale gdy tylko emocje opadły, zmęczenie wzięło górę nad wszystkim innym. Nie mógł mieć tego chłopakowi za złe. Żołnierz wiedział, że będą potrzebowali sił na nadchodzące godziny. W czasie gdy chłopak spał, Paweł zdecydował, że kiedy zacznie świtać, udadzą się do pierwotnego celu, ku któremu zmierzali – czyli Oddziału Zabezpieczenia Dowództwa Garnizonu Warszawa, stacjonującego tuż za Polami Mokotowskimi. Nie mógł wtedy nawet przypuszczać, że zanim nadejdzie świt, jednostka przestanie istnieć.
– Co jest? – zapytał Max, unosząc się na łokciach. Przetarł zaspane oczy i usiadł.
Paweł milczał, wpatrując się w okno. Zaszczycił chłopaka ledwo widocznym odwróceniem głowy. Niczym ponad to.
– Hm? – wyszeptał Max, obserwując reakcję Pawła. – Czemu nie śpisz?
– Cicho… – powiedział Paweł, unosząc otwartą dłoń i cały czas wpatrując się w przestrzeń za oknem. Max zastosował się do polecenia i siedział w bezruchu. I w ciszy.
Nagle usłyszał cichy grzmot, dochodzący gdzieś z oddali. Potem kolejny i kolejny. Następnie grzmoty przybrały na sile, a Maxowi przypomniał się czas, gdy – jeszcze jako dzieciak – siedział na kolanach u mamy i przysłuchiwał się wybuchom noworocznych sztucznych ogni. Z tym że intuicja mu podpowiadała, że te ognie nie do końca były sztuczne.
– To strzały? – zapytał cicho chłopak.
– Tak – odpowiedział Paweł. – Z tej odległości trudno to ocenić, ale stawiam na beryle i cekaemy.
Chłopak popatrzył na niego zagubionym wzrokiem.
– Standardowe wyposażenie niektórych oddziałów Wojska Polskiego – dodał mężczyzna. – Wygląda na to, że miejsce, do którego chcieliśmy iść, właśnie jest atakowane.
– Atakowane? W sensie przez zombie?
Paweł spojrzał na Maxa z politowaniem. Chłopak stwierdził, że milczenie w tym wypadku będzie najlepszym rozwiązaniem.
Usłyszeli głuche tąpnięcie, wyraźnie odznaczające się na tle pozostałych dźwięków.
– O, granaty – dodał, unosząc brwi, Paweł.
– Co zrobimy? – zapytał Max po chwili, zmieniając zdanie dotyczące zachowania milczenia.
– Poczekamy do świtu i pójdziemy tam – powiedział spokojnym, zdecydowanym głosem oficer.
– Co? Chcesz iść tam, gdzie strzelają? – obruszył się Max. – Ale skoro strzelają, to za moment będzie tam pełno zombie! Przecież to bez sensu.
– I tak, i nie – powiedział sentencjonalnie Paweł. – Jeśli tam pójdziemy, mamy szanse znaleźć innych, do tego dobrze uzbrojonych ludzi. Jeżeli nie, to przynajmniej znajdziemy pełno wojskowego sprzętu, który pozwoli nam przetrwać. Broń, amunicja, pojazdy, środki łączności, liofilizowana żywność i środki medyczne. Wszystko to, co jest potrzebne do przetrwania w naszej sytuacji. Jeżeli tam nie pójdziemy… – Paweł zrobił chwilę przerwy na złapanie oddechu. Z drugiej strony chciał też wywrzeć na chłopaku większe wrażenie tym, co zamierza powiedzieć. – …Jeżeli tam nie pójdziemy, to nasza śmierć jest tylko kwestią czasu.
Max kiwnął powoli głową, trawiąc to, co przed chwilą usłyszał. Niezbyt mu się to podobało, ale patrząc z odpowiedniej perspektywy, wolał iść za rękę z doświadczonym komandosem, niż próbować radzić sobie samemu. Zwłaszcza że błąd mógł kosztować go życie.
Pola Mokotowskie, godzina 03:28.
Kaja siedziała na taborecie i patrzyła na mamę krzątającą się po oświetlonej słońcem kuchni. Czekała, aż ta poda jej na kolację pyszne, gorące pieczywo posmarowane świeżym twarogiem oraz szklankę ciepłego mleka, takiego prosto od krowy, jej ulubionego. Za oknem leniwie zachodziło słońce, kąpiąc wszystko w przepięknym czerwono-pomarańczowym blasku. Kaja ze zdziwieniem, ale i ze spokojem wpatrywała się w stojącą tyłem sylwetkę matki, która nucąc pod nosem cichą melodię, miarowo poruszała ramionami. „Przecież moja matka umarła przy porodzie” – pomyślała dziewczyna. „Nie mam prawa wiedzieć, jak wyglądała. Nie licząc zdjęć, oczywiście”. Jednak w głębi duszy wiedziała, że to ona.
Do pomieszczenia zaczął wczołgiwać się pies. Tylna łapa i ogon zwierzęcia były oderwane, a reszta sierści postrzępiona, jakby kundla przejechała kosiarka. Czołgając się, pies pozostawiał na swojej drodze smugę krwi, wypadające kołtuny i fragmenty własnego ciała. Powinien był leżeć i zdychać w męczarniach, jednak nie dość, że był w stanie się poruszać, to jeszcze jego obdrapany pysk wyrażał spokój, jakby pies niczego nie czuł.
Podczołgał się do kobiety, która spokojnie schyliła się i tasakiem odrąbała drugą łapę zwierzęcia. Pies przy tym wpatrywał się niemo w dziewczynę, która poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Chciała się podnieść i uciec, ale jak się okazało – nie mogła się ruszyć.
Matka położyła odrąbaną łapę na desce do krojenia. Następnie zaczęła miarowo unosić ramię, szatkując mięso na drobniejsze kawałki. Nie przestawała przy tym nucić. Każde uderzenie tasaka o deskę przyprawiało Kaję o dreszcz. Nagle niebo zaszło gęstymi, czarnymi chmurami, spowijając pomieszczenie w mroku i dodając całej scenerii jeszcze nieco grozy. Do akompaniamentu uderzeń tasaka doszły pioruny, których błyski co rusz oświetlały całą kuchnię upiornym blaskiem.
Nagle kobieta odwróciła się, a Kaja poczuła, jak jej ciało kurczy się z przerażenia. To wcale nie była jej matka. A nawet jeżeli, to nie sposób było jej rozpoznać. Po drugiej stronie stołu stała kobieta-zombie, trzymająca w ręku talerz z… kolacją. Wielkie kawałki mięsa były wymieszane z sierścią i połamanymi kawałkami psich kości, a wszystko to było skąpane we krwi zwierzęcia. Tak, jak kobieta trzymająca przerażające danie. Z jej policzka zwisał kawał oderwanej skóry, oba oczodoły okazały się być puste. Pseudo-matka podeszła chwiejnym krokiem do dziewczyny i położyła przed nią talerz.
– Smacznego, kochanie – powiedziała głosem dobiegającym jakby z głębi ziemi. Gdy wypowiadała te słowa, jej twarz prawie się rozpadła. Dopiero teraz Kaja poczuła ohydny fetor gnijącego mięsa. Smród tak upiorny, że prawie zwymiotowała.
– Czemu nie jesz? – zapytała ponownie, splatając ręce na wysokości piersi. Kaja nie odpowiedziała, tylko przypatrywała się całej scenie, balansując na krawędzi obłędu. Jeden krok w przód i będzie po wszystkim. W rozbłysku pioruna dostrzegła psa czołgającego się w jej stronę. Wpatrywał się w nią przekrwionymi ślepiami, jednocześnie obnażając wściekle kły.
– Jedz – powiedziała kobieta, biorąc kawałek przerażającego gulaszu w rękę. Podniosła go i skierowała w stronę ust Kai. Ta odsunęła twarz z obrzydzeniem. Miała wrażenie, że serce zaraz jej eksploduje. Pies był coraz bliżej.
– Nie! – krzyknęła dziewczyna. – Odejdź, zostaw mnie!
Matka odsunęła się na chwilę, jakby zaskoczona reakcją dziewczyny. Nagle błyskawicznie pochyliła się tak blisko, że ich twarze dzieliło mniej niż dziesięć centymetrów.
– Żryj! – krzyknął zombie.
Pies podczołgał się i zaczął gryźć dziewczynę w nogę.
Kaja zerwała się z łóżka. Usiadła na pryczy, kurczowo przyciskając koc do piersi, z której o mało nie wyskoczyło jej serce.
– To tylko sen… – wymamrotała ni to do siebie, ni do pustego namiotu.
Wypuściła ze świstem powietrze i położyła dłoń na mokrym od potu czole. Jednak to nie do końca był sen. Zombie, czy jak ich tam nazywać, faktycznie parę godzin wcześniej prawie ją dopadli. Namiot co prawda nie był wakacyjną chatką, ale na szczęście jest w bezpiecznej, wojskowej…
Usłyszała strzał, brutalnie przerywający jej myśli. Samotny, zakłócający nocną ciszę, jak motorówka mącąca spokojne wody śpiącego jeziora. Inwazyjny. Niepasujący kompletnie do niczego, zwiastun złej nowiny. Jak uderzenie tasaka ćwiartującego psie mięso.
Po chwili następny i kolejny. Po paru sekundach rozległy się krzyki, a karabiny zaczęły miarowo terkotać. Kaja nie była w stanie policzyć, ile luf strzela, ale na pewno było ich kilkanaście. Krzyki narastały, podczas gdy dziewczyna siedziała na łóżku jak sparaliżowana i czekała na dalszy rozwój wydarzeń.
„Rusz się!” – krzyknął głos w jej głowie. Zerwała się na równe nogi. Są atakowani – to jasne. Instynkt kazał jej szukać bezpiecznego schronienia, nie zważając na to, że znajduje się w prawdopodobnie najlepiej strzeżonym miejscu w promieniu paru kilometrów. Jednak pamiętała lekcję z centrum miasta i to, w jaki sposób żołnierze zostali rozgromieni przez przeważającego liczebnie przeciwnika.
Nagle do namiotu wpadł znajomy człowiek w garniturze. W pierwszej chwili zatrzymał się zaskoczony, widząc obudzoną Kaję. Patrzył na nią zdezorientowany, chociaż sprawiał wrażenie człowieka, którego niełatwo wyprowadzić z równowagi.
– Chodź – powiedział tylko i to wystarczyło. Puściła w niepamięć ich ostatnią rozmowę i niepokojące wrażenie, jakie na niej wywarł. Teraz liczyło się tylko to, że ten tajemniczy mężczyzna może uratować jej życie, bo wygląda na to, że znaleźli się w średnio komfortowej sytuacji. Nie czekając na ponaglenia, Kaja ruszyła w stronę wyjścia z namiotu.
Wkroczyła do siódmego kręgu piekła. Chociaż jakby się dobrze zastanowić, to bardziej przypominało czwarty, ewentualnie piąty – a to dlatego, że przeciwnikom nie udało się jeszcze sforsować dobrze zorganizowanej linii obrony. Zasieki odgradzające obóz były pokryte zawieszonymi na nich ciałami zombie. Z wież strażniczych żołnierze prowadzili ciągły ostrzał, kierując lufy we wszystkie możliwe strony, podczas gdy operatorzy szperaczy ustawili reflektory w optymalnych pozycjach, również chwytając za broń. Ciężkie karabiny maszynowe wyrzucały dziesiątki rozpalonych łusek na ziemię, kładąc ogniem zaporowym całe grupy nacierających potworów.
– Granat! – krzyknął ktoś na wieży, rzucając metalową puszkę w grupę zombie.
Eksplozja wyrzuciła kilka ciał w powietrze, wraz z ziemią i fragmentami drutu kolczastego. Zamiar żołnierza był zapewne odrobinę inny. Powstała wyrwa w zasiekach, która po paru sekundach zapełniła się napierającym tłumem. Żołnierze błyskawicznie skierowali ogień w powstałą szczelinę.
– Z drogi! – usłyszała obok siebie Kaja i odruchowo zrobiła krok w tył. Przebiegło obok niej kilkunastu ciężko uzbrojonych żołnierzy, kierując się w stronę dziury w ogrodzeniu. Kilku zombie już wkroczyło na teren obozu, jednak ich ciała błyskawicznie zostały rozszarpane przez krzyżowy ogień prowadzony z kilku beryli. Jednak to nie zraziło bezmyślnej masy, która wdzierała się do obozu powoli i nieubłaganie. Niczym powódź.
Do akcji wkroczyli żołnierze z miotaczami płomieni – trzech wojaków skierowało ogień w jedno wąskie przejście, w mig podwyższając temperaturę o kilkaset stopni i paląc wszystko, co miało niefart znaleźć się w środku. Skóra zombie pękała przy akompaniamencie głośnego syku, zupełnie jak mięso przypalane na grillu. Tylko zapach był nieco inny – z gnijących ciał unosił się smród zgnilizny, fekaliów i niestrawionego pokarmu. Maszkary ginęły, wrzeszcząc i przeraźliwie wyjąc. Cokolwiek się przedostało, było dobijane strzałem z karabinu maszynowego. Pomimo kilkunastu metrów, jakie dzieliły dziewczynę od wyrwy, Kaja poczuła na twarzy powiew rozgrzanego powietrza. To już wyglądało na krąg szósty…
Poczuła też ostre szarpnięcie w tył – to jej dziwny opiekun złapał ją za rękę i ciągnął między namioty. W innych okolicznościach pewnie by się opierała, jednak teraz była pewna, że jegomość ma tylko i wyłącznie dobre zamiary, toteż bez problemu pozwoliła się prowadzić.
Biegli. Mijali ich nie tylko skupieni żołnierze, ale też lekarze, którzy nie bardzo wiedzieli, gdzie mają się podziać. Ziemią co raz wstrząsał wybuch granatu lub miny, które wojacy pośpiesznie rozkładali na trasie przemarszu żywych trupów. Miarowe terkotanie karabinów maszynowych nie ustawało na sile.
– Dokąd biegniemy? – zapytała Kaja, starając się przekrzyczeć wszechobecny chaos.
Mężczyzna nie odpowiedział. Nie musiał, bo wybiegli zza namiotu i oto cel ich ucieczki stał się jasny – na ubitej ziemi stał ciężki wojskowy transporter opancerzony – rosomak. Potężna maszyna, którą Kaja miała okazję widywać tylko w Wiadomościach, na żywo robiła spore wrażenie. Nie pamiętała już, że komandosi, którzy uratowali ją w centrum miasta, dysponowali właśnie takim pojazdem. Oto siedmiometrowy potwór, dźwigający na ośmiu kołach ponad dwadzieścia ton stali, na której czubku, niczym wisienki na urodzinowym torcie, znajdowały się karabiny maszynowe i wyrzutnie granatów. Fiński pojazd produkowany w Polsce i testowany w Afganistanie. Testowany z powodzeniem, ku niezadowoleniu samych Afgańczyków. Krótko mówiąc – świetne narzędzie do tłumaczenia, że tylko twoje poglądy są jedynie słuszne i właściwe. Poza tym, w chwili obecnej – doskonałej jakości sejf. Sejf nie dość, że z własnym systemem ogniowym, to jeszcze wyposażony w prawie pięćsetkonny, sześciocylindrowy silnik wysokoprężny z turbodoładowaniem. Oczy dziewczyny zaświeciły się, jakby pod choinką zobaczyła wymarzonego kucyka.
Mężczyzna dobiegł do tylnego włazu, otworzył go i gestem dłoni zaprosił Kaję do środka. Wnętrze pojazdu okazało się być puste.
– Mam tam wejść? – zapytała naiwnie Kaja, nieufnie zaglądając do środka maszyny.
– Tak, szybko. Nie mamy czasu – ponaglał ją.
Coś podpowiadało jej, że nie do końca powinna mu ufać. Co prawda jak do tej pory nie znalazła najmniejszego racjonalnego powodu, żeby postrzegać go w tak negatywnym świetle, jednak uczucie niepewności uparcie nie pozwalało się odgonić. Wsunął rękę do środka i nacisnął jakiś guzik, a wnętrze transportera rozbłysło delikatnym, zielonym światłem taktycznym.
Naraz z drogi, którą sami przebyli, wypadł zombie. Kaja pisnęła przestraszona, jednak mężczyzna zachował zimną krew – nie wiedzieć skąd, w jego dłoni zmaterializował się nagle pistolet Walther P-99. Mężczyzna bez zbędnego wahania pociągnął za spust. Mały pocisk przeleciał przez głowę zombie z prędkością kilkudziesięciu metrów na sekundę. Martwe „zwłoki” opadły bezwładnie na chłodną ziemię.
– Adam Brdak – powiedział, odwracając się ku dziewczynie i zaglądając jej głęboko w oczy. Kaja poczuła, że to jeden z tych momentów w życiu, których się nie zapomina. – Nazywam się Adam Brdak. Jak już spotkasz swojego ojca, przekaż mu moje pozdrowienia.
Powiedziawszy to, wepchnął Kaję do środka transportera i zatrzasnął za nią drzwi. Dziewczyna jeszcze kątem oka zdążyła dostrzec wbiegających na polankę zombie. Zbyt wielu, żeby można ich było położyć jednym pistoletem.
Po paru sekundach usłyszała rozdzierający krzyk, dobiegający gdzieś spomiędzy namiotów. Krzyk pełen wściekłości i zawodu, ale i pewnego rodzaju zaciętości.
Od pancerza odbiły się kawałki metalu, a rosomakiem delikatnie zakołysała fala uderzeniowa, spowodowana wybuchem granatu. Granatu, który zakończył żywot Adama.
Bez wątpienia znalazła się w ostatnim, dziewiątym kręgu.
Plac Bankowy, godzina 03:50.
Tomek wstał i przeciągnął się, ostentacyjnie ziewając. Kuba spojrzał na niego swoimi podkrążonymi oczami, po czym powrócił do czyszczenia broni małą, naoliwioną szmatką. Od kilkudziesięciu minut pielęgnował swój pistolet Walther P-99, a jak powszechnie wiadomo – raz użyta broń nigdy nie będzie idealnie wyczyszczona. Co nie znaczy oczywiście, że nie należy próbować.
Po szybkim sprawdzeniu komendy wyszło na to, że jest pusta i względnie bezpieczna. Odnaleźli magazyn broni, lecz ku ich rozczarowaniu okazało się, że pomieszczenie zostało totalnie splądrowane – stojaki na broń świeciły pustkami; tylko na podłodze walały się pojedyncze sztuki amunicji. Widać ktoś wpadł na ten sam pomysł. Dodatkowo trafili jeszcze na kilka ciał, każde z przestrzeloną głową, więc zgodnie z obowiązującymi standardami – względnie bezpiecznych. Rozczarowani, ale z odrobinę podładowanymi magazynkami, zadekowali się w jednym z pomieszczeń biurowych. Natalia drzemała na prowizorycznym posłaniu, ułożonym na podłodze.
– Nie możesz spać? – zapytał mężczyzna. Echo poniosło jego ciche słowa w głąb opuszczonego posterunku.
– Nie – odpowiedział Tomek. – To znaczy jestem zmęczony, ale w głowie mam tyle myśli, że…
– Wiem, ja też – pocieszył go Kuba, krzywiąc twarz w lichej parodii uśmiechu.
Chłopakowi zrobiło się trochę lżej na duchu. Zaczął więc przyglądać się czynnościom wykonywanym przez towarzysza. Może sam by się tego nauczył? „W sumie kiedyś może mi to być potrzebne” – pomyślał. „Poza tym, jak się czymś zajmę, to chociaż na chwilę przestanę myśleć o głupotach”.
– Mogę się przysiąść? – zapytał tonem gimnazjalisty, który chce się dosiąść do najładniejszej dziewczyny w szkole. Kuba spojrzał na niego spode łba i nic nie powiedział, tylko uniósł delikatnie brwi. Chłopak uznał to za cichą zgodę. Odchrząknął i usiadł na ziemi obok policjanta.
– Jak zacząć? – zapytał z wyczuwalnym w głosie zainteresowaniem.
Nie podnosząc wzroku, Kuba zaczął mówić:
– Masz, weź to – powiedział, podając mu pistolet maszynowy. – Po pierwsze, zanim zaczniesz czyścić broń, musisz wyjąć magazynek. Teraz odbezpiecz broń, przesuwając bezpiecznik na literę P. O tak, tutaj. Cofnij zamek w położenie tylne, zajrzyj do środka i sprawdź, czy w komorze nabojowej nie ma pocisku. Zrzuć zamek, wyceluj, o tam, i oddaj strzał kontrolny. Nie chciałbyś raczej, żeby jakiś zabłąkany pocisk narobił niepotrzebnego bałaganu, nie? – dodał z uśmiechem.
Tomek w skupieniu wykonywał wszystkie polecenia.
– Okej, teraz rozłóż przedni uchwyt – kontynuował policjant, patrząc na ręce chłopaka. – Wciśnij rygiel do środka, ten z lewej strony, pod lufą. Dobra, teraz rozłóż. Yhm… A teraz kolbę. Wciśnij rygiel do środka. Ten z lewej strony też, z tyłu szkieletu, pod szczerbinką. Teraz ją obróć i zdejmij. Dobrze. To teraz wnętrzności.
Trzy minuty później przed Tomkiem leżał rozbebeszony pistolet maszynowy. Powyginane kawałki metalu, sprężyny i tuleje, które po złożeniu stawały się śmiercionośną bronią i dodawały pięćdziesiąt punktów do pewności siebie. Chłopak patrzył zafascynowany na swoje dzieło, dumny z tego, że udało mu się rozłożyć broń za pierwszym razem.
– Fajnie. Co teraz? – zapytał Kuby.
– Teraz bierz szmatkę i wytrzyj broń z kurzu i sadzy. Potem weź drugą, nasącz ją w oleju i pucuj. W środku, na zewnątrz, wszędzie – powiedział policjant, składając pistolet. Szło mu to tak sprawnie, że Tomek był pewien, że ten mógłby go składać i rozkładać z zamkniętymi oczami. Kuba odłożył pistolet i sięgnął po strzelbę typu Imperator, którą również zamierzał rozłożyć i wyczyścić.
„W sumie to nie jest tak źle. Jeżeli pominąć ludzi pożerających się wzajemnie, strzelaniny, wszechobecną krew i chaos, to naprawdę jest całkiem fajnie” – pomyślał Tomek. W końcu niewielu jego kolegów mogło pochwalić się tym, że czyścili policyjną broń na komisariacie, o godzinie czwartej rano. Podobało mu się też to, że Kuba nie zadawał zbędnych pytań. Nie zastanawiał się, po co Tomkowi umiejętność czyszczenia broni, nie komentował. Po prostu pomógł.
– Właściwie to po co czyści się broń? – zapytał chłopak.
– Żeby ci się nie zacięła w najmniej odpowiednim momencie. No wyobraź sobie, że masz pełny magazynek, idą na ciebie dwa, trzy truposze, pociągasz za spust i… nic. Trochę słabo, nie? – odpowiedział Kuba.
– No – odparł Tomek, którego ręce zaczęły dokładniej czyścić broń. W sumie argument był całkiem logiczny.
Przez następnych parę minut pracowali w milczeniu, każdy pochłonięty swoim zajęciem.
– Kuba? – zapytał cicho chłopak. – Co my dalej zrobimy?
Mężczyzna przerwał na chwilę pracę i spojrzał przed siebie, zamyślony.
– Myślę nad tym od paru godzin – powiedział w końcu. W jego głosie słychać było rezygnację i zawód. – Nie spodziewałem się, że komenda będzie w takim stanie.
– No, ani ja.
– Plus jest taki, że mamy tu pełno broni i amunicji, wystarczy ją pozbierać. Budynek jest solidny, więc ciężko będzie go sforsować. W najgorszym wypadku możemy zamknąć się w celach, do których zombie na pewno się nie dostaną – stwierdził. – Ale zróbmy wszystko, żeby do tego nie doszło, bo wtedy będziemy totalnie uzależnieni od pomocy z zewnątrz. A z tym może być różnie.
Tomek nie odpowiedział, tylko trawił to, co przed chwilą usłyszał.
– Fajne buty – dodał na koniec mężczyzna.
Twarz chłopaka spłonęła purpurą, gdy zerknął na policyjne buty, założone na własne stopy. Przez ostatnie parę godzin zupełnie zapomniał, że mogą go połączyć z wypadkiem, którego był świadkiem. Że mogą go oskarżyć o brak wszczęcia alarmu, o nieprzekazanie informacji gdziekolwiek dalej. Potem te buty – wniosek nasuwa się sam.
– Spokojnie, nie musisz mi się tłumaczyć – powiedział Kuba. – Wszyscy robiliśmy różne rzeczy, żeby przeżyć. Robiliśmy to, co musieliśmy zrobić, chociaż nie do końca się z tym zgadzaliśmy. Ale tego wymagała sytuacja. Wiem jednak – spojrzał teraz w zielone, przestraszone oczy chłopaka – że nigdy nie zabiłeś kogoś, kogo nie musiałeś zabić.
Tomek poczuł się, jakby ktoś przekuł wielki balon, który trzymał nadmuchany w brzuchu. Powietrze uszło z niego z impetem, a głaz spadający z serca niemalże przyprawił o ból w krzyżu.
Nagle usłyszeli głośne trzaśnięcie drzwi, oraz urwane, wycedzone przez zęby przekleństwo. Obaj nastroszyli się jak psy wartownicze i zaczęli nasłuchiwać, wpatrując się w nieokreślony punkt przed sobą. Kuba jako pierwszy wstał i pokazał gestem dłoni, że Tomek ma zostać na swoim miejscu. Przeładował cicho broń, korzystając z magazynka zabranego zabitemu wcześniej policjantowi i skradając się, podszedł do drzwi. Wyjrzał na korytarz, po czym błyskawicznie wrócił do chłopaka. Ukucnął przy nim, podał mu pistolet i powiedział:
– Stań przy drzwiach i celuj w korytarz. Jak ktoś się w nich pojawi, nie strzelaj od razu, ale poczekaj, aż podejdą bliżej – wyszeptał, w międzyczasie składając glauberyta, najciszej jak potrafił.
Jego ruchy były opanowane i schematyczne, co zważywszy na sytuację, w jakiej przyszło mu działać – było co najmniej godne podziwu. Po kilkunastu sekundach glauberyt i imperator były już złożone, załadowane i odbezpieczone. Tomek cały czas wpatrywał się w korytarz, ale na pytające spojrzenie Kuby tylko wzruszył ramionami. Nie pojawiło się nic podejrzanego. Mężczyzna wykorzystał to i podszedł do śpiącej żony.
– Kochanie, musisz wstać – powiedział, delikatnie potrząsając ją za ramię.
Natalia otworzyła swoje wielkie, niebieskie oczy i spojrzała na męża przerażonym wzrokiem.
– Znaleźli nas? – zapytała cicho, widząc palec wskazujący na ustach Kuby.
– Tak – odpowiedział krótko i rzeczowo. W takich sytuacjach nie ma co owijać w bawełnę. Zwłaszcza jeżeli za chwilę najprawdopodobniej będzie trzeba walczyć o własne życie.
– Zombie? Jak? Przecież się zabarykadowaliśmy – powiedziała zaskoczona, wstając z podłogi. Przeciągnęła się jak kotka, a Kuba widząc to, poczuł przyjemne mrowienie w podbrzuszu. Instynkt samca działał nawet w sytuacji zagrożenia. Żeby nie było.
– Nie. Ludzie – powiedział krótko.
Natalia i Tomek spojrzeli na niego zaskoczeni. Skoro to nie zombie wkroczyli do wnętrza, tylko zwykli ludzie, to dlaczego Kuba zachowuje się tak dziwnie?
– Później wam to wytłumaczę – powiedział, widząc ich miny.
Podszedł do drzwi, wychylił się i krzyknął:
– Rzućcie broń i oprzyjcie się rękami o ścianę! – jego donośny głos odbił się echem od pustego komisariatu. Odpowiedział mu odgłos potrącanych krzeseł, biurek i kroków świadczący o tym, że obcy błyskawicznie przeorganizowali się i zajęli bezpieczne pozycje. Do jego uszu doleciała seria wymienianych między sobą przekleństw i pytań, jednak poza tym nie doczekał się oficjalnego komunikatu.
Kuba odetchnął głęboko i ponownie krzyknął:
– Wkroczyliście uzbrojeni na teren komendy policji, rzućcie broń i oprzyjcie się rękami o ścianę, bo otworzymy ogień!
Tym razem odpowiedź była nieco inna. Głośny huk wystrzału przegalopował przez budynek, a sam pocisk odbił się rykoszetem kilka centymetrów od twarzy policjanta. Ten błyskawicznie schował się z powrotem w pomieszczeniu i głośno zaklął. Tomek i Natalia patrzyli na niego przerażeni, nie wiedząc, ani co robić, ani co myśleć.
– Bierzcie broń – rozkazał – Natalia, podaj mi glauberyta. Tomek, weź strzelbę – kontynuował, gdy przerwał mu okrzyk:
– Hej! Nie szukamy kłopotów! – doleciało z głębi korytarza. – Wróciliśmy po parę naszych rzeczy, pozwólcie nam przejść, to nikomu nic się nie stanie!
Kuba zastanowił się przez chwilę. Zaryzykował błyskawiczne zerknięcie na korytarz i zobaczył, jak jeden z napastników się przemieszczał, zmniejszając dzielący obie grupy dystans. A więc atakowali, mimo obwieszczenia, że nikomu nic się nie stanie. Zresztą wcześniejszy strzał tylko to potwierdza. „Chcą, byśmy się poddali, a jak wyjdziemy z pomieszczenia, to albo nas zastrzelą, albo rozbroją i wezmą do niewoli” – pomyślał policjant. I wtedy nagle doznał olśnienia. Puzzle wskoczyły na swoje miejsce i spowodowały, że krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.
– To oni zastrzelili policjantów, których tu znaleźliśmy. Oni też zrabowali broń, ale nie dali rady unieść wszystkiego, więc wrócili teraz po resztę – powiedział do Natalii i Tomka. W ich oczach dostrzegł błysk zaciętości i strachu zarazem.
Jeżeli zabili policjantów, to nie zawahają się przed zastrzeleniem zwykłych obywateli.
– Odejdźcie, to nikomu nic się nie stanie! – krzyknął Kuba.
– Posłuchaj, kolego, spierdalajcie, póki macie na czym. Jasne? – błyskawiczna i cięta riposta nie pozostawiła wątpliwości co do intencji przybyszów.
– Nie, to wy posłuchajcie! – wydarł się Kuba. – Mówi inspektor Jakub Drejer, Biuro Kryminalne Komendy Głównej Policji. Rzućcie broń!
Zapadła głucha cisza. Funkcja Kuby zdecydowanie zmieszała napastników, jednak bardzo szybko odzyskali rezon:
– Patrzcie, jeszcze jeden został! – wesoło krzyknął któryś z nich, co raczej nie wróżyło niczego dobrego. Następne sekundy tylko to potwierdziły.
W stronę wejścia do biura poleciało kilkanaście pocisków, a za nimi kilka przekleństw. Gdyby bluzgi mogły zabijać, cała trójka już by zapewne nie żyła. Natalia i Tomek skulili się ze strachu na podłodze, ale szybko podeszli do ściany, którą wskazał im policjant. Kuba błyskawicznie oszacował, że przeciwnicy mają co najmniej dwie bronie automatyczne, strzelbę i na pewno dwa lub trzy pistolety. Co znaczy, że jest ich sześciu lub pięciu. Jedna wysoka para, wysoka karta i dość słaba trójka albo para. Z futryny sypały się kawałki drewna, jednak żaden zabłąkany rykoszet na szczęście nikogo nie trafił. Opatrzność, o ile takowa istnieje, czuwała nad nimi. Przynajmniej na razie. Przy odrobinie szczęścia wszyscy napastnicy okażą się bandą debili, którzy dorwali się do zabawek przeznaczonych dla dorosłych. Zamiast postawić ogień zaporowy i podejść do drzwi, każdy strzelał jednocześnie, co całkowicie mijało się z celem. „Czyli raczej debile” – pomyślał mężczyzna. Miał w ręku dwie różne karty, ale reszta leżała na stole. Wszystko mogło się zdarzyć. Pora odkryć flopa. Wziął głęboki oddech, czekając, aż przestaną strzelać, i gdy to nastąpiło, wychylił się zza drzwi. Wszedł do gry.
Pierwszy z napastników był strasznie zaskoczony, gdy kula wystrzelona z walthera przeszyła jego klatkę piersiową, centralnie w miejscu styku żeber. Kuba zdążył jeszcze zobaczyć grymas niedowierzania na jego twarzy. Strzelba upadła na ziemię obok ciała. Ułamek sekundy później seria puszczona z glauberyta, tkwiącego w drugim ręku Kuby, trafiła innego faceta odpowiednio w żołądek, klatkę piersiową i policzek, nim ten zdążył zniknąć za ścianą. „A jednak chcieliście nas podejść, zasrańcy” – pomyślał Kuba. Przebiegł przez korytarz i dał nura za metalowe szafki na dokumenty. Blacha i tkwiąca za nimi biurokracja pochłonęły ołów przeznaczony dla policjanta. Dwóch odpadło. Kuba podbił stawkę, ale w grze była jeszcze mocna para i pozostałości po trójce, czyli w sumie dwie pary.