Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 20 (всего у книги 25 страниц)
Plac Bankowy, godzina 07:05.
Pakowanie poszło szybko i sprawnie. Ubezpieczając się wzajemnie, przeszukali jeszcze raz cały budynek. Nie znaleźli jedzenia, lecz do przygotowanych pakunków dołożyli między innymi kamizelki kuloodporne, o których wspomniała Natalia. Zdecydowali się też zabrać całe wyposażenie oddziałów prewencji. Może niekoniecznie chcieli je od razu zakładać, ale woleli mieć coś takiego pod ręką na wypadek kryzysowych sytuacji. Gruby kevlarowy pancerz był stworzony do walki w tłumie, gdzie w ruch idą narzędzia wszelkiej maści. Może kły i pazury niekoniecznie, ale strój powinien idealnie się sprawdzić w konfrontacji z zombie. Problemem była jego duża waga oraz ograniczona mobilność osoby, która zdecydowała się przywdziać taki pancerz. No ale przecież nie można mieć wszystkiego.
Prawdziwym problemem okazało się znalezienie pojazdu, którym się wydostaną. Chętnie ukradliby ciężką policyjną ciężarówkę z armatką wodną na dachu, ale nie mogli nigdzie odnaleźć do niej kluczy. A niestety, nikt nie potrafił spiąć przewodów na krótko i odpalić samochodu w ten sposób. Tomek skwitował to zdaniem, że na filmach zawsze ktoś taki się trafia. Reszta zbyła go milczeniem. W końcu stanęło na policyjnej furgonetce, takiej samej, jaką przyjechali na plac Bankowy. Z tą tylko różnicą, że ta miała mieć wszystkie okna. Udało się im znaleźć odpowiednie kluczyki i zapakować wszystkie torby do samochodu. Zdecydowali, że Kuba będzie prowadził, Natalia będzie jechała obok niego, zaś Tomek miał za zadanie siedzieć z tyłu samochodu i ubezpieczać wszystko, co znajdowało się poza zasięgiem pozostałej dwójki.
– Dobra, chyba wszystko mamy – powiedział Kuba, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Niewiele w środku zostało. Odpalił jednego, zaciągnął się i wypuścił dym ponad głowę. – Tomek, powiedz jeszcze raz, gdzie mieszkasz?
– Przy samej stacji metra Stare Bielany – odpowiedział chłopak.
– Okej, wiem, jak tam dojechać – stwierdził po chwili namysłu mężczyzna.
– Poczekaj, a którędy chcesz jechać? Trasą czy przez miasto? – zapytała Natalia.
– Mówiłeś, że trasa jest pusta, nie? – zapytał Kuba, patrząc na Tomka.
– Tak, ale to było wczoraj wieczorem – odpowiedział ten, przytakując. – Nie wiemy, jak wygląda teraz.
– Racja. Ale wiecie, coś mi mówi, że wieczorem ruch był raczej nieduży – stwierdził ironicznie Kuba.
Natalia uniosła brwi, co jeszcze bardziej powiększyło jej i tak już olbrzymie oczy.
– Jeżeli się mylisz, to będziemy mieć problem – powiedziała. – Jak wbijemy się w jakiś korek albo zablokowaną drogę, to kaplica – nie zjedziemy z trasy. A w mieście będzie nam łatwiej znaleźć jakąś boczną uliczkę.
„Miała rację. Cholera, jak zwykle miała rację. Co ja bym bez niej…” – pomyślał Kuba. Nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się do żony, zaglądając jej głęboko w oczy. Tomek odwrócił wzrok, chcąc dać parze minimum prywatności.
– No to jedziemy przez miasto – stwierdził Kuba. – Najpierw Anielewicza, potem w Jana Pawła II, Słowackiego, kawałek Żeromskiego i na Kasprowicza. Tak dojedziemy pod samą stację metra. To chyba najprostsza droga. Może inaczej – jedyna, jaką znam. Ale pamiętam, że tam jest pełno uliczek, więc nie powinniśmy mieć problemu w razie… problemów.
Skończył mówić i wyrzucił papierosa na ziemię. Zgniótł niedopałek butem, po czym bez słowa zasiadł na miejscu kierowcy. Odpalił silnik, który zaczął miarowo i równo mruczeć, niczym zadowolony kot. Tomek już otwierał tylne drzwi, gdy przerwał mu Kuba:
– Ej!
Chłopak wyjrzał zza samochodu zdziwiony.
– A brama? Sama się nie otworzy – wyjaśnił policjant.
Tomek trzasnął drzwiami i klnąc na czym świat stoi, ruszył przed samochodem. Najmłodsi zawsze mają najgorzej, zawsze muszą otwierać tę ciężką, przeklętą bramę. Mimo wszystko podszedł do ogrodzenia i wyjrzał ostrożnie zza krat. Brama wyjazdowa kierowała ich na Nowolipki zabudowane równymi, powojennymi blokami. Niskie, maksymalnie pięciopiętrowe budynki były oświetlone mocnym, porannym światłem. W okolicy rosły liczne drzewa, a to wszystko razem sprawiało wrażenie przebywania na osiedlu domków jednorodzinnych, a nie prawie w centrum miasta. Taka zabudowa niestety dawała też wiele potencjalnych miejsc do ukrycia. Tomek uważnie przyglądał się ulicy, cały czas trzymając rękę na przewieszonym przez ramię karabinku MP5. Nie zobaczył jednak żywej duszy. Martwej też nie. Taki spokój i sielanka niezbyt mu się podobały. Coś wisiało w powietrzu.
– Jak tam? – krzyknął z samochodu Kuba.
– Pusto! – odpowiedział chłopak i podszedł do zamka łączącego ramiona ciężkiej bramy – otwieram.
Zawiasy zgrzytnęły i wrota stanęły otworem. Chwilę później furgonetka wytoczyła się powoli na ulicę, a Tomek zajął już przynależne mu miejsce w aucie. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że nie ma sensu zamykać bramy. Ruszyli.
Po dojechaniu do alei Jana Pawła II, co zajęło im mniej niż dwie minuty, Kuba zatrzymał się, stając kilkanaście metrów przed skrzyżowaniem.
– Co się dzieje? – zapytała Natalia, uważnie rozglądając się wokół. Zresztą każdy miał teraz oczy z tyłu głowy i był maksymalnie wyczulony na najmniejszy podejrzany ruch.
Kuba nie odezwał się, tylko lustrował ulicę wzrokiem, pozostając cały czas w skupieniu.
– Co widzisz? – zapytał spokojnie, nie patrząc na Natalię.
Ta starała się skupić na kierunku, w który patrzył Kuba. A że latał oczami w każdą stronę, okazało się to dość trudnym zadaniem.
– No… nic – odpowiedziała niepewnie po chwili.
– No właśnie – skomentował Kuba. – Nic. Pusto i cicho.
– To chyba dobrze, nie? – zapytała żona.
– Nie, niedobrze – odpowiedział. – Zbyt pusto i zbyt cicho. Jakby wszystkich ludzi gdzieś wywiało.
– Pewnie się pochowali w domach albo co – stwierdził Tomek, włączając się do dyskusji.
– Może, ale zobaczcie, jedziemy furgonetką policyjną. Ludzie by na nas zareagowali, wyszliby i wołali o pomoc – mówiąc to, Kuba zaglądał w okna otaczających ich bloków. Wszystkie były tak samo puste, tak samo nieme. – To miasto umarło.
Ostatnie zdanie było tak złowieszcze, że Natalii przeszedł po kręgosłupie dreszcz. Warszawa wydała się jej nagle mroczna i ciemna, jak miasto z jakiegoś amerykańskiego horroru, gdzie grasują seryjni mordercy albo inne krwiożercze potwory. Mimo tego, co przeżyli przez ostatnie kilkanaście godzin – dalej ciężko było uwierzyć, że to się działo naprawdę. Każde z nich w takim samym stopniu chciało się obudzić i z ulgą stwierdzić, że to był tylko głupi, zły sen.
Ale też każde z nich wiedziało, że to niemożliwe. Znaleźli się w nowej rzeczywistości i albo się dostosują, albo polegną. System wartości został wywrócony do góry nogami, pieniądze przestały mieć znaczenie. Jedyną wartość miała teraz wola walki i umiejętności, które pomagały przeżyć. Oraz determinacja.
– Jedźmy już – zaproponował Tomek. – Nie chcę was straszyć, ale mam złe przeczucia.
Natalia spojrzała na niego przerażona. Nie dość, że Kuba dziwnie się zachowywał, to jeszcze Tomek.
– Ja też – skomentował mężczyzna, siedzący za kierownicą. Ponownie ruszyli.
– Poczekaj, tu za rogiem, jak skręcisz w lewo, jest sklep spożywczy – dodał niezdecydowany chłopak. – Może tam podskoczymy i zrobimy jakieś zakupy?
– Dobry pomysł – stwierdził Kuba.
Skręcili w lewo, kierując się w stronę centrum miasta. Na horyzoncie unosiły się wielkie słupy czarnego dymu, ale nie było już słychać strzałów ani wybuchów. Miasto opadło z sił, przestało walczyć i powoli zaczynało konać. Minęli sklep rehabilitacyjny, pizzerię i aptekę. Jechali dalej powoli, przyglądając się sklepowym witrynom, eksponującym najróżniejsze gadżety erotyczne, ale sklepu spożywczego nie było widać.
– Na pewno tu jest sklep? – zapytała Natalia z powątpiewaniem. – Taki normalny, spożywczy. Wibratory raczej nam się nie przydadzą.
– Z pewnością. Społem albo coś takiego – odpowiedział Tomek, uważnie wypatrując zbawiennego szyldu. – O, tam! – krzyknął nagle, wskazując ręką upragniony lokal. – Mówiłem, że jest!
Chłopak miał rację. Pozostała dwójka spodziewała się czegoś więcej niż klitki wielkości kiosku, toteż zareagowali mniej entuzjastycznie.
– To…? – zapytała Natalia. – Przecież tam niczego nie znajdziemy.
– Cicho! – zakrzyknął Kuba, zatrzymując samochód. – Popatrzcie.
Pozostali spojrzeli w kierunku wskazywanym przez mężczyznę i zamarli. Między niskimi budynkami, w odległości nie większej niż sto pięćdziesiąt metrów od furgonetki, zgromadzili się zombie. Grupa co najmniej pięćdziesięciu osób stała i rozglądała się beznamiętnym wzrokiem po okolicy. Część kreatur chybotała się w miejscu, część stała nieruchomo jak posągi odlane z gipsu. Każdy w mniejszym lub większym stopniu był skąpany we krwi. Ubrania ich były poszarpane, tak jak i same ciała – ktoś nie miał ręki, komuś brakowało części twarzy lub kawałka ciała. Wyglądali niczym stado zwierząt, które zatrzymało się na noc w bezpiecznym miejscu. I pewnie wiele się od zwierząt nie różnili, zwłaszcza jeżeli chodzi o instynkt i schemat zachowania.
– O matko… – wyszeptała Natalia.
W tym momencie jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem jednej z kreatur. Pomimo dzielącej ich odległości dziewczyna była pewna, że zostali zauważeni. Nie musiała długo czekać na potwierdzenie. Potwór wydał z siebie nieludzki okrzyk i ruszył powoli w kierunku ofiary. Cała trójka w samochodzie przypatrywała się temu jak zahipnotyzowana. Pozostałe maszkary poszły w ślad za zombie, który ujrzał Natalię. Grupa rozpoczęła marsz w stronę samochodu, zawodząc i wyjąc niczym dusze potępione.
– Kuba – odezwała się znowu Natalia.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko przyglądał się grupie bez słowa.
– Kuba! Ruszaj! – krzyknęła dziewczyna.
– Jedź! – dodał od siebie Tomek, w napięciu ściskając zagłówek fotela.
Kuba potrząsnął głową, wrzucił wsteczny i docisnął pedał gazu do podłogi. Oddalali się od grupy bardzo szybko, jednak zdążyli zauważyć, że paru zombie rzuciło się biegiem w pogoń.
– Kuba! Uważaj! – krzyczała wystraszona dziewczyna. Wiedziała, że furgonetka jest ich gwarancją przeżycia. Jeżeli przebiliby oponę lub uszkodzili silnik, nie mieliby szans z tak liczną grupą. Jedyną opcją byłaby ucieczka i schowanie się w jakimś bezpiecznym miejscu. Ale jak znaleźć bezpieczne miejsce w terenie, którego zupełnie się nie zna? Lecz Kuba był w pełni świadomy wartości samochodu, toteż szybko skręcił w boczną uliczkę, zatrzymał się, wrzucił jedynkę i ruszył do przodu, wracając na aleję Jana Pawła II. Mógł teraz jechać i dokładnie widzieć, co ma przed sobą. Nie licząc kilku pozostawionych samochodów, droga była pusta, więc mogli się szybko i bezpiecznie oddalić. W lusterkach majaczyły znikające postacie zombie, desperacko goniące swoje niedoszłe ofiary.
– Jezu – wykrztusił Tomek, opadając ciężko na fotel.
– No – skomentowała Natalia, śmiejąc się histerycznie. – Blisko było.
Kuba nie odzywał się, tylko w skupieniu patrzył to na drogę, to w lusterko, jakby gdzieś tam głęboko w sobie spodziewał się, że nagle pojawi się w nim odbicie zakrwawionej mordy kogoś, kto przyczepił się do furgonetki.
Tymczasem dojechali do ronda Radosława i ich oczom ukazało się olbrzymie centrum handlowe o dumnej nazwie Arkadia. Niestety wschodnia część budynku stała w ogniu. Płomienie strzelały wysoko w niebo, głośno demonstrując swoją potęgę.
– Jezu… – ponownie odezwał się Tomek. Gdyby nie całe zamieszanie, to z takim zasobem słownictwa mógłby spróbować sił jako komentator sportowy.
Kuba wjechał na rondo, automatycznie zerkając w lewo i sprawdzając, czy droga jest wolna. Stary nawyk, którego każdy kierowca nie pozbędzie się nawet w obliczu końca świata. Wzrok całej trójki skierowany był na olbrzymi budynek, ale nikt nie odezwał się ani słowem. Każdy analizował w myślach, co by było gdyby. Mogliby wejść do środka i brać, co tylko dusza zapragnie. Sklepy stały otworem, a kasy były wyłączone. Ochrony brak. Nikt nie myślał teraz o telewizorach ani laptopach, ale o praktycznych rzeczach, które przydałby się w podróży. I na samych Mazurach. Jednak na przeszkodzie stały dwie rzeczy – po pierwsze sklep był otwarty, więc nie wiadomo, ile maszkar kręci się w środku. Po drugie – wschodnie skrzydło budynku stało w ogniu. Pożar mógł osłabić całą strukturę, budowla mogła runąć w każdej chwili. Jednak perspektywa łatwego i szybkiego łupu była nad wyraz kusząca.
– Zajrzymy do środka? – zapytał Kuba, zatrzymując pojazd na środku ronda. Od wejścia do centrum handlowego dzieliło ich około trzystu metrów idealnie przystrzyżonej trawy i pięknie zamiecionych chodników, gdzieniegdzie tylko udekorowanych ludzkimi zwłokami. Wielka fontanna przed głównym wejściem cały czas działała, wyrzucając w powietrze hektolitry wody. Jednak dzisiaj żadne dziecko nie będzie się w niej bawiło.
– Boję się – odpowiedziała Natalia. – Ale chyba powinniśmy.
– Tak myślę – powiedział Kuba.
– Nie, nie wchodźmy tam – włączył się Tomek. W jego głosie słychać było strach, ale i determinację.
– Co? Dlaczego nie? – zapytała Natalia, marszcząc ze zdziwienia czoło.
– Bo budynek płonie! I goni nas stado zombie. Nie możemy wjechać bezpośrednio do środka, a skoro tak, to będziemy musieli iść pieszo. Na dodatek nie wiemy, co jest wewnątrz! – wyrzucił z siebie Tomek z prędkością karabinu maszynowego. – Nie warto tam wchodzić. Znacie Arkadię? Ja znam. Głównie sklepy z ubraniami, które na nic nam się nie przydadzą. No dobra, przydadzą się, ale bez problemu znajdziemy inny sklep. Sklep sportowy jest jeden i to strasznie słabo wyposażony, więc na Mazury nic nam się nie przyda.
– Ale coś tam na pewno znajdziemy – stwierdziła Natalia. – Jedzenie chociażby.
– Tak, ale to bez sensu – Tomek zaczął gestykulować rękami. – Po drodze możemy podjechać do paru sklepów, znacznie lepiej wyposażonych. Serio. Nie wchodźmy tam, nie opłaca się. Możemy zginąć – powiedział, kładąc bardzo duży nacisk na słowo „zginąć”.
Małżeństwo milczało. To, co mówił chłopak, miało sens, jednak centrum kusiło i przyciągało, niczym otwarta skrzynia pełna skarbów.
– Proszę – dodał cicho Tomek.
– Tomek, słuchaj – powiedział Kuba. Skoro zaczął od imienia, to musi być poważna sprawa. Chłopak już wiedział, co mężczyzna zamierza powiedzieć. – Podjedziemy pod wejście. Zostaniesz w furgonetce na czatach, a ja z Natalią wejdziemy do środka. Jakby przyszli… – zaciął się, szukając odpowiedniego słowa – …no wiesz kto. Jakby przyszli, zacznij trąbić. Rzucimy wszystko i przybiegniemy.
– Jak zacznę trąbić, to zlecą się jak pszczoły do miodu – stwierdził z rezygnacją Tomek.
– Ale szybko im uciekniemy tym samochodem, bo będziesz na nas tu czekał z zapalonym silnikiem – wtrąciła z triumfem w głosie Natalia.
– Dalej myślę, że to kretyński pomysł – skomentował chłopak, krzyżując ręce na piersi.
– Nic nam nie będzie – powiedział pewnie Kuba.
– Zginiecie tam – odpowiedział równie pewny siebie Tomek.
– Nie. Wejdziemy i weźmiemy potrzebne rzeczy. To zajmie chwilę.
– Wejdziecie i zginiecie.
Zapadła cisza. Kuba wpatrywał się w chłopaka, ale ten nie odwzajemnił spojrzenia, tylko mierzył wzrokiem Arkadię. Napięcie było niemalże namacalnie, a atmosfera tak gęsta, że w powietrzu można by powiesić siekierę. Kuba chciał po prostu otworzyć drzwi i pójść po rzeczy. Niestety, wiedział, jak potrzebny był im chłopak. Teraz jechali na jednym wózku i każda osoba, każda żywa osoba, była znacznie cenniejsza niż całe złoto świata. A o zespół trzeba dbać.
– Ech… – zaczął spokojnie Kuba, po raz kolejny przybierając mentorski ton głosu, którego czasem używał podczas przesłuchań. – Posłuchaj, pójdziemy i…
Rozdzierający powietrze huk nie pozwolił mu dokończyć zdania. Dach wschodniej części centrum handlowego zawalił się, uwalniając olbrzymie jęzory ognia, które strzeliły wysoko w niebo.
– No. To problem z głowy – skomentował z nieukrywanym entuzjazmem Tomek.
Kuba zaklął siarczyście i ruszył samochodem w stronę ulicy Słowackiego.
Kilka minut później minęli Marymont i wjechali na drogę, przecinającą Trasę Toruńską, jedną z głównych arterii miasta. Kuba ponownie zatrzymał samochód. Byli na wiadukcie, więc ewentualnych agresorów zauważą odpowiednio wcześnie. Ryzykował, jednak musiał wysiąść i podejść do barierki, żeby dokładnie przyjrzeć się temu, co zauważył kilka metrów pod nimi. Pozostała dwójka zrobiła to samo. Podeszli do barierki i położyli ręce na zimnym metalu odgradzającym ich od przepaści.
Pod nimi, po obu stronach drogi stały samochody. Setki, jeśli nie tysiące pojazdów wszelkiego koloru i kształtu. Wszystkie puste, porzucone. Niektóre miały na dachach przywiązane pośpiesznie walizki lub inne rzeczy, które ludzie chcieli zabrać, ratując swoje życie. Sznur samochodów ciągnął się aż po horyzont, zarówno w stronę Bródna, jak i Bemowa. Im dłużej się im przyglądali, tym więcej szczegółów zauważali. Krew. Dziury po kulach. Wybite szyby. Kawałki postrzępionych ubrań i zwisające z ostrego szkła fragmenty ludzkiej skóry. Powoli zaczynali rozumieć. W korku pojawił się ktoś zakażony. Krzyki mordowanych i strzały przyciągnęły innych, a ludzie uwięzieni na wąskim pasie po prostu nie mieli dokąd uciekać. Po obu stronach trasy wznosiły się wysokie ekrany dźwiękoszczelne, tworząc z drogi koryto, którym spłynęła rzeka krwi bezbronnych ofiar, niczym rynną odprowadzającą krew po rytualnie ściętych jeńcach, złożonych ku czci jakiegoś przedwiecznego, krwiożerczego bóstwa. Tylko jakie bóstwo zostało zaspokojone tym razem? Kuba szczerze wątpił, żeby jakikolwiek bóg maczał w tym palce. Wyciągnął paczkę papierosów i odpalił jednego. Wypuścił dym z ust i powiedział do Tomka:
– Pytałeś, gdzie są wszyscy ludzie. Masz swoją odpowiedź – mówiąc to, wskazał ręką bliżej nieokreślony punkt pod nimi.
– Zajebiście – skomentował chłopak. – Dasz jednego? – zapytał, patrząc wymownie na paczkę papierosów.
– Nie wiedziałem, że palisz – powiedział Kuba, wyciągając ją w stronę chłopaka.
Ten wziął jednego papierosa, odpalił i głęboko zaciągnął się dymem. Trzymał go chwilę w płucach, po czym wypuścił i stwierdził:
– Bo nie palę. To znaczy, już nie.
– Aha – kiwnął głową Kuba. Niespecjalnie go interesowała historia rzucania nałogu przez Tomka, ale gdzieś w głębi przeczuwał, że jeszcze dane mu będzie jej wysłuchać.
Mężczyźni nie zauważyli, jak po policzku Natalii spłynęła okrągła, ciężka łza. Dziewczyna pociągnęła nosem i wciągnęła głęboko powietrze, starając się utrzymać w ryzach wybuch płaczu, który i tak zdawał się być nieunikniony. Oczyma wyobraźni widziała te wszystkie osoby, desperacko walczące o życie. Mężczyzn, chroniących swoje rodziny. Kobiety z małymi, niczego nierozumiejącymi dziećmi na rękach, w panice rozglądające się za miejscem, do którego mogłyby uciec lub w którym chociażby mogły skryć swój największy, przerażony skarb. Ale takich miejsc nie było. Zamiast tego była panika, chaos i wszechobecna śmierć, której woń dalej unosiła się w powietrzu. To nie był zapach krwi czy ludzkiego mięsa. To było coś pomiędzy, coś, co nie tyle można było wyczuć, ile dało się odczuć szóstym zmysłem. Może jakaś głęboko zakopana część instynktu podpowiadała jej, że to miejsce niedawno było świadkiem okrutnej tragedii. Może ta właśnie część instynktu kazała uciekać w obawie przed następstwami ostatnich zdarzeń.
Tak czy inaczej, to nie miało najmniejszego znaczenia. Nic już nie miało znaczenia, nic poza wolą walki i chęcią przetrwania, która drastycznie malała w obliczu widoku, jaki aktualnie oglądali.
– Jedźmy stąd. Do mnie już blisko – zaproponował cicho Tomek, gasząc niedopałek.
Nikt się nie odezwał, ale cała trójka ruszyła w kierunku policyjnej furgonetki.
Centrum, godzina 07:25.
Ich oczom ukazał się wojskowy patrol, w skład którego wchodziło co najmniej pięciu żołnierzy. Szli wachlarzem po całej szerokości ulicy, uważnie rozglądając się wokół. Żołnierze ubrani byli w ciężkie, gumowe kombinezony ochrony przeciwchemicznej, na twarze mieli naciągnięte maski gazowe, a za nimi, w bezpiecznej odległości, jechał bojowy wóz piechoty, lekki pojazd gąsiennicowy, służący do transportu wojska i działań obronno-zaczepnych. Lufa działa BWP groźnie pobłyskiwała w porannym słońcu, podczas gdy gąsienice z głośnym zgrzytem orały asfalt. Paweł nacisnął hamulec i wpatrywał się jak urzeczony w żołnierzy. Wiedział, że zostali zauważeni, ale coś mu mówiło, że nie powinien być z tego faktu specjalnie zadowolony. Może to, że kilku wojaków błyskawicznie uciekło na boki, zajmując dogodne pozycje strzeleckie i celując w nich ze swoich karabinów?
– Co oni robią? – zapytała Kaja.
Paweł nie zdążył odpowiedzieć, bo do ich uszu doleciał donośny rozkaz wydany przez megafon:
– Wyjdźcie z podniesionymi rękami i stańcie przodem do pojazdu.
Co jest grane? Coś tu było bardzo nie w porządku. Jeżeli to jest ekipa ratunkowa, to dlaczego są tak wrogo nastawieni? Komandos przestawił swój umysł na tryb bojowy i zaczął błyskawicznie analizować najróżniejsze opcje i scenariusze. Scenariusz pierwszy – konflikt. BWP jest wyposażony w działo, które zależnie od rodzaju pocisku, może wyrządzić rosomakowi mniejszą lub większą krzywdę. Otwarta walka ma znikome szanse powodzenia. Żołnierze są dobrze wyposażeni, poza tym istnieje duże prawdopodobieństwo, że to zawodowa armia. Wobec tego, z dwójką amatorów i jednym GROM-owcem nie będą mieć większego problemu. Nie przy przewadze pięciu na jednego, gdzie element zaskoczenia i wiedza doświadczonego komandosa zniknęły. Scenariusz drugi – ucieczka. Mogą nie zdążyć się wycofać, albo zostać unieruchomieni podczas próby. W najgorszym wypadku mogą zginąć. Odpada. Scenariusz trzeci – wykonywanie rozkazów i bierne poddanie się temu, co nieuniknione. Przeżyją i dowiedzą się, co jest grane. Teoretycznie. Jak to wyjdzie w praktyce – oczywiście nie wiadomo.
– Wyjdźcie z rękami uniesionymi w powietrze! – ponownie rozkazał megafon.
– Chyba powinniśmy wyjść – powiedział skupiony Paweł. – Chodźmy. Max, zostań na razie w pojeździe. Chyba cię nie widzieli i niech tak zostanie. Na wszelki wypadek.
Chłopak doskonale rozumiał intencje komandosa, toteż schylił się jeszcze bardziej. Pod ręką cały czas trzymał karabin maszynowy, gotów użyć go w razie potrzeby. „Biedaczysko, nie wiedział, że nie miałby szans oddać nawet jednego strzału” – pomyślał Paweł. Jednak hart ducha tego dzieciaka bardzo przypadł mu do gustu.
Paweł otworzył drzwi i jako pierwszy zeskoczył na asfalt. Kaja opuściła pojazd tuż za nim. Tak jak im kazano, unieśli ręce do góry.
– Hej! Opuśćcie broń, nie jesteśmy uzbrojeni – krzyknął Paweł, robiąc krok w stronę pierwszego żołnierza.
Ten błyskawicznie się cofnął i krzyknął:
– Stój! Ani kroku dalej! – pomimo zniekształconego przez grubą gumę głosu polecenie było doskonale słyszalne.
Paweł jednak zrobił kolejny krok. Chciał wybadać grunt, niczym trzyletnie dziecko sprawdzające wytrzymałość psychiczną rodzica.
– Stój! Stój, bo strzelam! – krzyknął żołnierz i błyskawicznie zarepetował karabin.
Komandos zatrzymał się. „Okej, niech ci będzie” – pomyślał. „Albo jesteś młody i to twoja pierwsza misja w terenie, albo masz bardzo wyraźne i bardzo konkretne rozkazy. Idąc dalej tym tropem – jeżeli masz rozkaz strzelania do nieznanego i nieprzebadanego człowieka, to znaczy, że sytuacja jest bardzo poważna. To znaczy też, że nikt nie ma pojęcia, z czym walczą, i się po prostu boją. Świetnie”.
– Spokojnie! – krzyknął w odpowiedzi Paweł. – Nie strzelaj!
– Na kolana! – krzyknął znowu żołnierz. W jego głosie słychać było panikę, co bardzo nie spodobało się Pawłowi. Człowiek, trzymający przeładowany karabin maszynowy jest niebezpieczny, ale człowiek ogarnięty paniką i trzymający przeładowany karabin maszynowy to bomba z bardzo krótkim lontem.
– Dobrze, już dobrze! – krzyknął Paweł, unosząc w górę ręce i klękając. Nie miał za bardzo pola manewru, a bał się, że coś może się stać Kai.
Nagle kątem oka dostrzegł, jak żołnierz znajdujący się po jego prawej stronie odbezpiecza broń i przymierza się do strzału. Tak samo postąpił jego towarzysz, który kazał Pawłowi uklęknąć. Zaraz wystrzelą, a Paweł znajdzie się w krzyżowym ogniu bez najmniejszej szansy na przeżycie i ochronę Kai. Jednak komandos zadziałał instynktownie, wykorzystując swoją największą przewagę – szybkość i doświadczenie bojowe. Błyskawicznie sięgnął po pistolet schowany za plecami, wyjął go i posłał dwie kule prosto w maskę gazową żołnierza, znajdującego się przed nim. W tym samym czasie usłyszał głośne warknięcie – to potężny silnik rosomaka został poderwany do życia, gdy Max wcisnął pedał gazu i zasłonił pojazdem Pawła i Kaję. Gdy żołnierz z przestrzeloną twarzą upadał, usłyszeli stukot kul odbijających się od grubego pancerza pojazdu i krzyki żołnierzy, zajmujących pozycje ofensywne.
– Szybko, do środka! – krzyknął chłopak, jakby faktycznie trzeba było poganiać pozostałą dwójkę.
– Czemu strzelają?! – krzyczała zdezorientowana Kaja. Była autentycznie wystraszona i zagubiona, chyba bardziej niż wtedy na kiosku.
– Nie wiem, później o tym pogadamy. Max, przesuń się – rozkazał krótko Paweł, siadając za kierownicą.
Po oddaniu paru strzałów do rosomaka żołnierze przerwali ogień. Doskonale wiedzieli, z czym mają do czynienia. Po prostu szkoda marnować amunicji na tego bydlaka. Paweł wcisnął pedał gazu i ruszył w kierunku, z którego nadjechali.
Niestety nie było im dane daleko ujechać. Usłyszeli głośny huk wystrzału i rosomakiem mocno zachybotało.
– Kurwa, trafili nas – wycedził Paweł. – Szlag by to!
Jednak mężczyzna nie zdejmował nogi z pedału gazu. Musiał oddalić się maksymalnie daleko, mimo że czuł, jak go znosi na prawą stronę. Walczył z kierownicą ile sił, ale szybko pojął, że daleko nie zajadą.
– Dostaliśmy w tylną oś, musimy uciekać pieszo.
Powiedziawszy to gwałtownie skręcił na chodnik, taranując mały samochód osobowy, słup i kilka betonowych donic, odgradzających ulicę od strefy przeznaczonej dla pieszych. Stanął kilka metrów od wejścia do przejścia podziemnego.
– Max, łap plecaki i szybko na dół – krzyknął Paweł, zeskakując na ziemię i spoglądając w stronę, z której prawdopodobnie będą nadchodzić żołnierze. Po chwili ciężkie glany chłopaka uderzyły o asfalt tuż obok mężczyzny. Max ukucnął, rozglądając się z przerażeniem w oczach.
– Ej! – Kaja rzuciła plecak Maxowi. Ten złapał go w ostatniej chwili, tuż przed tym, zanim wylądował na jego twarzy. Błyskawicznie położył go na ziemi, szykując się do złapania kolejnego.
Przewidując sytuację, w której byliby zmuszeni do błyskawicznego porzucenia pojazdu wojskowego, Paweł kazał im wcześniej przygotować trzy plecaki ewakuacyjne. Z początku żadne z nich nie wiedziało, o co chodzi, jednak mężczyzna dokładnie wszystko wytłumaczył. Każdy miał własny plecak, w którym znajdowały się rzeczy niezbędne do przeżycia, takie jak środki medyczne, prowiant na trzy dni, amunicja, nóż i butelka wody. Niestety nie był to tak idealnie wyposażony plecak, jaki wymarzył sobie Paweł, jednak w aktualnych warunkach musiał im wystarczyć. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że trudna sytuacja dotknęła ich latem, a nie w środku zimy. Teraz można było spokojnie przespać się na dachu budynku lub nawet na drzewie, jeżeli sytuacja by tego wymagała. Nie musieli rozpalać ognia, żeby się ogrzać lub żeby przyrządzić jedzenie.
– Dalej! Na dół! – ponaglał Paweł.
– Co? Mamy zejść do podziemi? – zapytał zaskoczony Max.
– Tak, szybko.
– Nie! – odpowiedział stanowczo chłopak. – Nie pamiętasz już, przez co przeszliśmy w metrze? I znowu chcesz się pakować pod ziemię?
Paweł opuścił delikatnie broń, odwrócił się i spojrzał prosto w oczy Maxa.
– Doskonale pamiętam. Ale musimy teraz tam zejść, bo dzięki temu będzie nam łatwiej zgubić pościg. Nie pójdą za nami. Zobaczysz – odpowiedział krótko i rzeczowo.
Kaja weszła między mężczyzn i przyjrzała się schodom prowadzącym pod ziemię. Z jej perspektywy tunel w środku świecił pustkami, ale licho wie, co się tam czaiło. Poczuła irracjonalny lęk przed zejściem, prawdopodobnie spowodowany tak gwałtowną reakcją Maxa. Jednak zdusiła strach w zarodku. Spojrzała na mocno grzejące słońce, jakby bała się, że nie ujrzy go ponownie zbyt szybko. Jednak to nie był odpowiedni czas na pożegnania czy analizy, to był czas na zdecydowane i konkretne działania.
– Idziemy – rzuciła i pobiegła truchtem pierwsza. Gdy była gdzieś w połowie schodów, Max ruszył za nią. Raz, że dziewczyna nie może się okazać odważniejsza, a dwa, że mimo krótkiego czasu, jaki spędzili razem, już zdążył ją polubić. Na górze został tylko Paweł, ubezpieczając tyły. Już miał zejść, gdy nagle obok niego odbił się pocisk. Komandos automatycznie schował głowę w ramiona i skoczył w kierunku najbliższej kryjówki, chowając się za rannym rosomakiem. Wyjrzał po sekundzie na ulicę i od razu schował z powrotem głowę. Jednak zdążył w tym czasie zobaczyć, że trzech żołnierzy odnalazło ich i teraz zmierzali w tę stronę z wyraźnym zamiarem dokończenia tego, co zaczęli. Nie miał czasu zastanawiać się, dlaczego jego koledzy po fachu chcą ich zabić. Na to przyjdzie jeszcze pora. O ile uda mu się wyjść z tego cało. Gdy szukał możliwie najlepszego wyjścia z tej sytuacji, przybyła nieoczekiwana odsiecz.
Pierwszy z żołnierzy był zbyt skupiony na okrążaniu Pawła z prawej flanki, aby usłyszeć nadbiegającego zombie. Potwór rzucił się na jego plecy z takim impetem, że obydwaj przewrócili się na ziemię. Wojak zdążył tylko coś krzyknąć, wypuszczając z rąk karabin i chroniąc się rękami przed upadkiem na asfalt. W tym czasie zombie w dzikim szale zaczął szarpać dłońmi i zębami gruby gumowy kombinezon ochronny. Spostrzegł to drugi żołnierz i posłał serię w korpus maszkary, zrzucając ją z kolegi. Gdy strzelał, kątem oka dostrzegł, jak zza przewróconego na bok autobusu wybiega kilkanaście osób i zmierza w jego stronę, wściekle rycząc. Wtedy zrozumiał, że nie ma szans. W akcie desperacji wypuścił serię w nadciągający tłum, kładąc dwoje przeciwników. Chyba krzyczał, ale gruba guma nie przewodziła dobrze dźwięków. Parę sekund później zniknął pod chmarą łapczywych szczęk.
Paweł bez wahania wykorzystał taki obrót spraw. Skoczył w kierunku schodów, zbiegając po nich na złamanie karku.
– Szybko! – krzyknął do pozostałej dwójki.
Dotarł do nich i cała trójka popędziła szerokim korytarzem, nie oglądając się za siebie.
Biegli kilkadziesiąt sekund w nieznanym kierunku. Stukot butów odbijał się głośnym echem, gdy nagle Paweł zwolnił, by po chwili gwałtownie się zatrzymać.