Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 23 (всего у книги 25 страниц)
Centrum, godzina 11:12.
Max wychylił się zza krawędzi kasy i wyjrzał na zewnątrz.
– Dalej tam jest? – zapytał cicho Paweł, głaszcząc głowę śpiącej na jego nogach córki.
Chłopak kiwnął twierdząco głową.
– Uparte bydlę – stwierdził z rezygnacją. – Myślałem, że znudzi się tak, jak pozostałym, i sobie pójdzie. Ale chyba nie da tak łatwo za wygraną.
Paweł nie odpowiedział, tylko po raz kolejny pogrążył się w myślach. Spędzili ostatnie kilka godzin w kawiarni, czekając, nie wiadomo na co. Po zamknięciu drzwi i krótkiej rozmowie, zjedli wczorajsze muffiny i inne ciastka, jakie znaleźli w szklanych gablotach, a niewiele później Kaja jako pierwsza padła i usnęła. Max czuwał jeszcze kilkanaście minut, ale w końcu i jego zmorzył sen. Tylko Paweł, jako profesjonalny żołnierz, pozostał na straży i nie zmrużył oka, chociaż wiele by oddał za bezpieczny kawałek przestrzeni, w którym mógłby się położyć i zregenerować.
– On chyba stąd nie pójdzie – powiedział Max. – Nie możemy się go jakoś cicho pozbyć i stąd wyjść?
– Możemy – odpowiedział Paweł, uważając, żeby nie obudzić Kai. – Ale musielibyśmy to zrobić bardzo, bardzo cicho, bo echo rozniesie strzał po korytarzach i za chwilę będziemy mieć na głowie całe stado tych stworzeń. Poza tym przydało się wam trochę snu.
Max ponownie kiwnął głową, jednak po chwili dopytał:
– A ty coś spałeś?
Chłopak znał odpowiedź na to pytanie, ale stwierdził, że miło będzie zapytać. Paweł odpowiedział, że nie. W jego głosie nie było pretensji ani żalu, właściwie to ton wypowiedzi był wyprany z jakichkolwiek emocji. „Ciekawe, jak to jest” – zastanowił się Max. „Nie czuć żalu, współczucia czy nie przejmować się sumieniem. Złudzenia moralności też są odkładane przez niektórych na bok i człowiek robi to, co ma do zrobienia”. W głębi Max zawsze do tego dążył, przynajmniej tak mu się wydawało. Chciał być zimny i oschły, schowany za pancerzem z lodu i nikogo do siebie nie dopuszczać. Jednak miniona doba pokazała mu, jak bardzo jego wyobrażenie o sobie odbiega od tego, jaki faktycznie jest.
– To co robimy? – zapytał ponownie. – Może prześpij się trochę, a ja teraz popilnuję?
Oczy Pawła błysnęły.
– Nie, dzięki – powiedział, a tym razem jego głos zdradzał emocje. Czyste rozbawienie.
– No co, poradzę sobie. Nie usnę – stwierdził nieco buńczucznie chłopak, równocześnie marszcząc brwi.
– Wiem, spoko. Nie o to mi chodzi – powiedział żołnierz, by zażegnać ewentualny mikrokonflikt. – Nie chcę teraz spać, bo myślę, że niedługo powinniśmy się zbierać.
– To jak stąd wyjdziemy?
– Sprzątniemy go po cichu – powiedział mężczyzna, delikatnie wychylając się zza lady. Zombie dalej uparcie trwał na posterunku, jak lis czający się przy wyjściu z kurnika.
– Po cichu? – drążył temat chłopak. Pawła zaczynało to odrobinę irytować, jednak zdawał sobie sprawę, że Max nie wszystko widzi jego oczami.
– Tak – odpowiedział. – Albo nożem, albo skręcę mu kark. Może to zadziała. Jak przerwę mu rdzeń kręgowy to powinien paść.
– A jak nie? Padają dopiero po strzale w głowę. Niejedna kula pewnie roztrzaskała kręgosłup, a oni szli dalej – stwierdził przytomnie chłopak.
– Tak, masz rację – skomentował Paweł i zamyślił się na chwilę. – To zostaje nam strzał w łeb. Albo nóż w czoło. A potem bardzo szybki bieg.
Taka odpowiedź niezbyt usatysfakcjonowała Maxa, ale był świadom tego, że są w patowej sytuacji i muszą podjąć jakieś działanie, zanim będzie jeszcze gorzej.
– No dobra – powiedział tylko.
– Wydostaniemy się jakoś na górę, znajdziemy samochód i pojedziemy do twoich rodziców.
Chłopak podniósł głowę i spojrzał w szare oczy komandosa. Poczuł olbrzymią wdzięczność, ale po chwili sposępniał.
– Nie musimy już do nich jechać – powiedział z wbitym w podłogę wzrokiem. – Wszystko się rozpieprzyło. Mieliśmy dobry transport i plan, a teraz znowu chowamy się pod ziemią, bo nie dość, że na powierzchni latają zombie, to jeszcze strzelają do nas nasi właśni żołnierze. Przecież to jakaś paranoja! Jak tak w ogóle można? Widzieli, że nie jesteśmy chorzy – twarz chłopaka nabiegła purpurą, gdy w sekundę zrobił się wściekły. Paweł chciał, żeby uszło z niego napięcie, toteż się nie odzywał, tylko pozwalał chłopakowi się wygadać. – To jest chore – ciągnął dalej Max. – Powinniśmy się trzymać wszyscy razem, jak my tutaj, a nie strzelać do innych żywych ludzi. Czy oni tego nie rozumieją? Dlaczego to zrobili?
Po kilkunastu sekundach ciszy do Pawła dotarło, że ostatnie pytanie zostało skierowane właśnie do niego.
– Bo takie mieli rozkazy – powiedział ponuro. Znał wagę rozkazu, jednak nigdy nie potrafił zrozumieć żołnierzy, którzy ślepo wykonywali te najgorsze, najgłupsze polecenia. Jak na przykład strzelać do cywilów we własnej stolicy. Dla Pawła to niczym nie różniło się od masakr, jakie odbywały się chociażby w Afryce.
Jednak pytanie pozostawało otwarte. Dlaczego żołnierze Wojska Polskiego strzelali do pobratymców, wiedząc, że ci nie są zainfekowani? Może choroba przenosi się też powietrzem, może atakuje mózg i powoduje niepohamowane ataki agresji? A może po prostu to sprawiło im przyjemność lub to po prostu nie byli żołnierze, tylko przebrani cywile. Zbyt wiele pytań i zbyt mało odpowiedzi. Nie było sensu teraz się nad tym zastanawiać. Jednak gdy człowiek ociera się o śmierć, to nie może przy tym tak po prostu przejść obojętnie i machnąć na wszystko ręką.
Nagle Kaja zerwała się jak rażona prądem. Usiadła na podłodze i zdezorientowana, zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Dopiero, gdy napotkała spokojny wzrok Pawła i ciekawe spojrzenie Maxa, przypomniała sobie, gdzie jest i co się stało. Potrząsnęła głową i jakby zawstydzona, zapytała:
– Długo spałam?
– Kilka godzin. Jest dwunasta – odpowiedział, uśmiechając się, Paweł. – Zmogło cię, jakbyś robiła w polu przez ostatnią dobę. No, albo walczyła o życie i uciekała przed ludźmi, którzy próbują cię zjeść – dodał, pieszczotliwie mierzwiąc jej włosy.
Dziewczyna nienawidziła tego z całego serca, lecz tym razem nie odsunęła głowy przed ręką ojca. Wcześniej nawet przez chwilę nie przypuszczała, że go jeszcze kiedykolwiek ujrzy, więc taki gest wydał się teraz mniej irytujący niż do tej pory. Ba, nawet można by rzec, że był miły.
– Szczerze, to chyba wolałabym to pierwsze – stwierdziła, odwzajemniając uśmiech. – Co robimy?
– O, proszę. Dopiero co wstała, a już żądna przygód – stwierdził ironicznie Paweł.
Kaja posłała ojcu karcące spojrzenie. Widocznie nie była w nastroju do żartów, co oczywiście dało się zrozumieć.
– Kombinujemy, jak stąd wyjść i wydostać się na powierzchnię – wtrącił się Max.
– Dzięki – odpowiedziała dziewczyna, patrząc na chłopaka. – Wymyśliliście już, jak to zrobić?
– Najpierw musimy się pozbyć tego głąba, który się do nas dobija od paru godzin – odpowiedział. – Potem wyjdziemy jakimiś schodami, znajdziemy samochód i spadamy stąd.
– To brzmi jak plan – stwierdziła Kaja, uśmiechając się delikatnie.
– Dobra, chyba nie ma na co czekać – powiedział Paweł i podniósł się z podłogi. Widząc zbliżającego się człowieka, zombie za szybą dostał szału. Komandos podszedł bliżej i wpatrywał się w kreaturę. Zombie nacierał na szkło, waląc w nie rękami i próbując przez nie przejść, jakby ono nie istniało. Wszystko było upaćkane krwią i śliną. Paweł przekręcił delikatnie głowę i powiedział szeptem:
– Nie widzisz czy nie rozumiesz szkła? – zapytał bardziej siebie niż kogoś z pozostałych osób. Jednak oni i tak usłyszeli.
– Co mówiłeś? – zapytała Kaja.
Podeszła bliżej ojca, ale do szyby się nie zbliżyła. Wolała przyjrzeć się potworowi ze względnie bezpiecznej odległości.
– Zastanawiam się, dlaczego on to robi. Albo nie widzi szkła, albo nie rozumie, czym ono jest. Jednak powinien zrozumieć, skoro od paru godzin nie udało mu się przez nie przebić – odpowiedział Paweł.
– Albo zapomina – dodał Max, podchodząc do pozostałej dwójki. – Może nie ma w ogóle pamięci i nie kojarzy, że sekundę temu odbił się od przeszkody. Dlatego cały czas naciera.
– Może – powiedział cicho Paweł. – Dobra, odsuńcie się.
Max i Kaja usłuchali, wycofując się i zbliżając do siebie. Tak było o wiele raźniej i bezpieczniej.
Paweł podszedł i otworzył drzwi, jednocześnie sprzedając przeciwnikowi potężnego kopniaka prosto w splot słoneczny. Zombie wycofał się o kilka kroków, desperacko próbując zachować równowagę. Mężczyzna był pod wrażeniem, że potwór się nie przewrócił, ale nie pozwolił, żeby to uczucie go zdominowało. Idąc za ciosem, postąpił parę kroków do przodu i powalił przeciwnika eleganckim obrotem, jednocześnie go podcinając. Ten, w akompaniamencie dzikiego kwiku wyrżnął w posadzkę, w locie próbując złapać swojego prześladowcę, na co Paweł oczywiście nie pozwolił. Wiedział, że jest szybszy i mądrzejszy. Wiedział też, że nie może pozwolić się ugryźć czy chociażby zadrapać, więc stąpał wyjątkowo ostrożnie, pamiętając jednocześnie, że jego ruchy muszą być szybkie i pewne. Ta gra nie przewidywała powtórek czy drugich szans.
– Tato!
Paweł odwrócił się i zobaczył Kaję, trzymającą w ręku wielki kuchenny nóż. Podała mu go, a Paweł w podziękowaniu kiwnął głową. Kawał stali był długi na co najmniej osiemnaście centymetrów, doskonale utrzymany i naostrzony. Prawdopodobnie do tej pory jego głównym zadaniem było krojenie miękkich owoców. Mężczyzna nie zastanawiając się zbyt długo, podszedł do gramolącego się z podłogi potwora, szybkim ruchem złapał go za kark i uniósł delikatnie. W ten sposób jego głowa bezwiednie odchyliła się w tył, eksponując nieosłoniętą brodę, w której błyskawicznie zatopił się nóż. Zombie targnął się w pośmiertnej konwulsji, po czym opadł bezwładnie na posadzkę. Całość trwała mniej niż pięć sekund, a obeszło się cicho i bez zbędnych hałasów.
Max i Kaja stali, wpatrując się w Pawła, który najpierw rozejrzał się, a następnie, upewniwszy się, że teren jest bezpieczny, wytarł nóż do sucha. Byli pod wrażeniem perfekcyjnego pchnięcia, jak i tego, że podszedł do bezpośredniego starcia z takim potworem.
– Masz zajebistego ojca – stwierdził z zazdrością Max.
– Dzięki. Wiem – odpowiedziała Kaja, ale żadne nie spuściło wzroku z leżących na ziemi zwłok. Dalej jakaś część ich świadomości wypierała to, co się dzieje. Gdyby teraz wpadła policja i rzuciła ich na ziemię z powodu zamordowania przypadkowego przychodnia, chyba poczuliby ulgę. Bo wyszłoby na to, że wszystko, co się wydarzyło, miało miejsce tylko w ich głowach. Niestety, nie było tak pięknie, jakby chcieli.
– Ej, obudźcie się – przywołał ich do porządku Paweł. – Macie swój sprzęt?
– Tak, twój też – powiedział Max, postępując krok do przodu. Podał Pawłowi jego plecak i karabin. Ten wziął go bez słowa, zarzucił na plecy i ponownie się rozejrzał. Niestety nie mieli zbyt wielkiego wyboru – stali pośrodku korytarza i mogli albo wrócić, skąd przyszli, albo iść dalej w kierunku centrum. Jakby odgadując jego myśli, odezwał się Max:
– Możemy jeszcze zejść na peron i iść wzdłuż torowiska.
– Nie, dzięki – odparł błyskawicznie Paweł. – Już raz to przeszedłem i nie zamierzam tego powtarzać. Idziemy dalej.
Powiedziawszy to, ruszył w stronę przeciwną niż ta, z której przybyli. Korytarz okazał się być pusty, ale Paweł i tak rozkazał im rozsypać się w tyralierę. Sam szedł z przodu, z lewej strony korytarza. Kaja szła przy prawej ścianie, kilka metrów za ojcem. Zamykający pochód Max szedł jak Paweł – z lewej strony – jednak co chwila zerkał za siebie, ubezpieczając tyły. Każda broń była uniesiona i gotowa, by w każdej chwili wystrzelić. Szli w całkowitej ciszy. Najgłośniejszy okazał się Max, którego ciężkie glany wybijały wojskowy rytm w cichym i opuszczonym podziemiu, niosąc się echem daleko przed i za nich.
– Kurwa, nie wiem, gdzie jesteśmy – stwierdził po minucie Paweł.
Okazało się, że korytarze nie są oznaczone. Nazwy ulic pojawiają się tylko przy skrzyżowaniach i przy wyjściach. Nikt z nich nie pamiętał, w którym miejscu skręcili i w jakim kierunku teraz podążali. Akcja działa się zbyt szybko, żeby zwracać uwagę na takie szczegóły. Ruszyli jeszcze prędzej, czując nagłe pragnienie wydostania się na powierzchnię. Zwłaszcza Paweł i Max, którzy mieli zdecydowanie dość przebywania pod ziemią.
Po przebyciu truchtem kilkudziesięciu metrów Paweł dał pozostałym znak, żeby się zatrzymali. Dotarli do kolejnego skrzyżowania, jednak to było inne niż poprzednie. Podłoga i niektóre ściany były umazane krwią, do wysokości co najmniej półtora metra. Nie było ciał czy chociażby ich fragmentów. Paweł uniósł broń do ramienia i bezszelestnie przybliżył się do miejsca rzezi. Pochylił się i dotknął plamy krwi opuszkiem palców. Nie była skrzepnięta ani zimna, co znaczy, że do masakry doszło stosunkowo niedawno. To stawiało kolejne pytanie – co stało się z ciałami? Jednak mężczyzna wolał teraz się nad tym nie zastanawiać. Dał pozostałym znak i ruszyli cicho, zręcznie omijając wszelkie plamy posoki. Po przejściu kilku metrów ich oczom ukazały się schody, prowadzące na powierzchnię. Ciepły słoneczny blask przebijał się przez zimne światło lamp, dodając całej trójce otuchy.
– Dobra – powiedział Paweł. – Teraz musimy być jeszcze ciszej, niż do tej pory. Wyjdę pierwszy i się rozejrzę. Max, osłaniaj nasze tyły, Kaja, patrz na mnie i koordynuj wszystko na dole. Dam znak, gdy góra będzie czysta i będziemy mogli iść. Okej?
Pozostała dwójka skinęła zgodnie głowami. Paweł ruszył ku schodom, cały czas trzymając broń w gotowości. Do jego nosa dotarło świeże powietrze, które błyskawicznie i zachłannie wciągnął w płuca. Odbite od szklanych budynków słońce oślepiło go, więc komandos zatrzymał się na parę sekund, aby przyzwyczaić wzrok i nie wyjść na górę, będąc ślepym jak kret. Po chwili wyjrzał i dał pozostałym znak, że mogą do niego dołączyć.
Po paru chwilach cała trójka, niczym pieski preriowe, wystawiała głowę spod ziemi i obserwowała otoczenie, wypatrując niebezpieczeństwa. Okolica była wyludniona i cicha jak wcześniej, zanim zostali zmuszeni do ucieczki pod ziemię. Niemniej teraz już wiedzieli, że to nie była żadna gwarancja bezpieczeństwa, ale musieli iść przed siebie bez względu na zagrożenie. Pozostanie w miejscu gwarantowało śmierć albo z rąk zombie, albo od kul.
– Tam. Widzicie? – powiedział Paweł, spoglądając na ulicę. Wskazał ręką ciemne, stalowoszare volvo, stojące na środku drogi.
– Drzwi są otwarte, kluczyki pewnie w stacyjce – stwierdził z nadzieją w głosie.
– Myślisz, że jak ktoś uciekał, to wyłączył silnik? – zapytał Max, co rusz zerkając w dół schodów. Nie chciał, żeby jakieś zęby zatopiły się w jego plecach. – Bo ja nie. Pewnie samochód ma rozładowany akumulator, zobacz, światła się nie świecą. Ktoś po prostu wybiegł i go zostawił, a biedak zdechł. Nic nam po nim.
– Niekoniecznie – powiedziała w zamyśleniu Kaja. – Zobacz, wiele osób ma odruch przekręcania kluczyka w stacyjce, jak tylko wysiadają. Jak odruch zapinania pasów czy przekręcania zamka w drzwiach. Przyzwyczajenie, rozumiesz.
Max kiwnął głową. Podobało mu się, że dziewczyna odzyskała nieco wiary w to, że uda im się ujść z tego z życiem. A nawet jeśli nie, to stojąc przed Stwórcą, będą mogli godnie stwierdzić, że walczyli o życie z całych sił.
– Dobra, nie ma co gdybać – uciął dyskusję Paweł. – I tak go sprawdzimy. Osłaniajcie mnie.
Powiedziawszy to, wybiegł na chodnik, a potem nisko pochylony pobiegł w stronę samochodu. Max i Kaja wybiegli za nim, ale zatrzymali się tuż przed ulicą. Chłopak osłaniał wschód, Kaja od razu przykucnęła obok niego i skierowała broń na zachód. Nie wiedziała dlaczego, ale obecność Maxa sprawiała, że czuła się bezpieczniejsza. To było bardzo dziwne, czuć się bezpiecznie przy takim amatorze, zwłaszcza że jej ojciec służył w jednej z najlepszych formacji do zadań specjalnych na świecie. Jednak chłopak miał coś w sobie. Może to była kwestia podobnego wieku? Dziewczyna potrząsnęła głową, odrzucając myśli i skupiła się na pilnowaniu swojego kawałka ulicy.
Po chwili dotarł do nich dźwięk uruchomionego silnika, a Paweł wychylił uniesiony w górę kciuk, jakby potrzebowali jeszcze jakiegoś potwierdzenia, że udało mu się zapalić samochód. Kilkanaście sekund później cała trójka siedziała już w środku.
– Fajna fura – stwierdził Max, zajmując miejsce na tylnej kanapie. Usiadł na niej bokiem, żeby widzieć to, co się działo za ich plecami. Paweł nie musiał mu mówić, żeby ubezpieczał tyły. Powstała między nimi jakaś niewidzialna więź komunikacyjna, każdy znał swoje miejsce w formacji.
– No, zajebista, nie? – powiedział dumny z siebie Paweł, prezentując w szerokim uśmiechu pełne i białe uzębienie.
– Gdzie jedziemy? – zapytała Kaja, chowając broń między nogi lufą do dołu, tak jak uczył ją ojciec.
– Tak jak się umawialiśmy – odpowiedział komandos, zdejmując nogę ze sprzęgła i jednocześnie dodając gazu. – Na Bemowo, do rodziców Maxa.
Nie mówiąc już nic więcej, ruszyli.
Bielany, godzina 11:29.
Dobra, to jeszcze raz – powiedziała Natalia. – Pakujemy się na furgonetkę i jedziemy na północ, na Mazury, tak? Którędy wyjedziemy z miasta?
– Nie możemy jechać trasą gdańską, bankowo jest zablokowana – powiedział Kuba, pochylając się nad rozłożoną mapą. – Natalia, przecież ustalaliśmy to już chyba z dziesięć razy – dodał poirytowany.
Mieli się zbierać jakiś czas temu, jednak za oknem pojawiły się kolejne wojskowe transportery. Tym razem trzy sztuki pędzące w zwartej kolumnie w stronę centrum. Wtedy zdecydowali się przeczekać jeszcze chwilę, jednak wkrótce potem doszli do wniosku, że czekanie będzie zgubne, bo albo ich znajdą, albo na dobre odizolują miasto i już na pewno się nie przecisną. Trzeba skorzystać z zamieszania, jakie wiąże się z operacją na tak wielką skalę, i zmyć się od razu.
– Dobra, zbieramy się – powiedział Kuba, wstając z kanapy. – Tak jak rozmawialiśmy, idziemy na dół i pakujemy się do furgonetki. Wyjeżdżamy na Kasprowicza, potem na Wólczyńską i dalej do cmentarza Północnego, skąd już niedaleko do Łomianek. Zmywamy się z miasta przez Dąbrowę. Bokiem oczywiście i po cichu, nie rzucając się w oczy. Gotowi?
– Tak, chodźmy – powiedział Tomek. Oczy mu błyszczały ze strachu, ale i z determinacji. Chłopak martwił się o swoją siostrę i rodziców, jednak udało mu się przemówić do rozsądku, że niewiele im pomoże, zostając w mieszkaniu z niesprawnym zamkiem, podczas gdy po ulicy grasują plutony egzekucyjne. I to dwa rodzaje – możesz sobie wybrać, w jaki sposób chcesz skończyć.
Stał i przyglądał się starej kuchni. Poszarzałe szafki od dwudziestu lat wisiały w tym samym miejscu, blat krzyczał o wymianę, a stół pamiętał chyba jeszcze PRL. Przypomniał sobie, jak mama rozmawiała z ojcem na temat remontu. Mieli zrobić to jeszcze przed Bożym Narodzeniem, żeby było ładnie na święta. Wygląda na to, że im nie wyjdzie. Tak jak wcześniej ustalili, Tomek zostawił kartkę z informacją, że żyje i udaje się na Mazury. Stwierdził, że nic więcej nie będzie pisał. Przyczepił ją kilkoma magnesami na lodówce i to było jedno z najtrudniejszych doświadczeń w jego życiu. Czuł się, jakby pisał testament lub żegnał się osobą, która niechybnie umrze.
Kuba podszedł i położył dłoń na ramieniu chłopaka. Domyślał się, jak ciężkie to musiało być dla niego doświadczenie. To wszystko, co się działo od wczoraj, do tego widok bestialsko mordowanych ludzi przez żołnierzy, którzy mieli nieść ocalenie. A na dodatek chłopak musiał uciekać z podkulonym ogonem z mieszkania, w którym prawdopodobnie się wychował. Chciał go pocieszyć, jednak w niektórych momentach słowa tylko pogarszają sytuację.
Chwilę później byli na dole. Zeszli powoli po klatce schodowej, ubezpieczając się wzajemnie. Następnie policjant jako pierwszy wyjrzał zza futryny i zlustrował okolicę wzrokiem. Było pusto. W innych okolicznościach doceniłby tak piękną aurę – słońce przyjemnie grzało, stojąc wysoko na bezchmurnym niebie, powietrze było świeże i pachnące. Samochody nie jeździły po ulicy, więc człowiek wreszcie słyszał swoje własne myśli.
– Czysto – powiedział do pozostałych i ruszył w stronę szoferki.
Cały czas ciężko mu było uwierzyć, że wojskowi nie zainteresowali się ich furgonetką. Tłumaczył to sobie w taki sposób, że jeżeli widzieli pusty i pokrwawiony radiowóz – pewnie jeden z wielu takich – to wiedzieli, że funkcjonariusze już dawno nie żyją. Jakby ją sprawdzili, to całe zapasy broni i amunicji, wszystko, co zdołali zgromadzić, byłoby stracone.
Wsiedli do nagrzanego w słońcu samochodu. Tak jak wcześniej, Kuba usiadł za kierownicą, mając obok siebie Natalię, a Tomek zajął miejsce z tyłu pojazdu. Zajrzeli jeszcze do toreb z bronią, ale na szczęcie te leżały nieruchomo tam, gdzie je zostawili. Zawartość również się nie zgadzała. Ruszyli.
Po kilku minutach dojechali do ulicy Kasprowicza i skręcili w prawo. Miasto było bardziej wymarłe niż kilka godzin wcześniej, chociaż trudno było im to sobie wyobrazić. Na horyzoncie ciągle unosiły się wysokie i czarne smugi ciężkiego dymu. Coraz więcej pożarów trawiło stolicę i nie było nikogo, kto mógłby je ugasić. Niektóre budynki spaliły się doszczętnie, jakimś cudem nie podpalając kolejnych. W innych zadział system przeciwpożarowy i zdusił płomienie w zarodku, póki żywioł nie pochłonął całej budowli. Okna w blokach, które mijali, były powybijane, niektóre drzwi prowadzące na klatki schodowe stały otworem. Ludzie uciekali w popłochu z miasta, na czym żerowali złodzieje, plądrując niepilnowane mieszkania. „Ciekawe, ile z tych łajz przypłaciło to życiem” – zastanowił się Kuba. Miał nadzieję, że jak najwięcej. Jechali w milczeniu, skupiając wzrok i wypatrując zagrożenia. Minęli kilka leżących ciał, ale nikt nie skomentował tego nawet jednym słowem. Analityczny umysł Kuby bardzo szybko mu podpowiedział, że jeżeli ciała dalej leżały na ziemi, to – albo ci ludzie zostali zastrzeleni niedawno, czyli wojsko jest bardzo blisko, albo zostali potraktowani kulą w głowę i faktycznie już nie żyją. Wolał tę drugą opcję, ale i tak nerwowo zerkał w boczne lusterka.
Tuż przed nimi pojawiły się złote łuki logo McDonalda. Zarówno Kuba, jak i Natalia niemal natychmiast, odruchowo odczuli głód i poczuli zapach frytek smażonych w głębokim tłuszczu. Do tego w ich głowach wizualizowały się ulubione kanapki. Poczuli ich smak, konsystencję miękkiej i ciepłej bułki trzymanej w ręku i przełknęli głośno ślinę. Natalia uśmiechnęła się na myśl o tym, ile razy jadali w takim miejscu. Kuba spojrzał głęboko w oczy żony i również się uśmiechnął, uświadomiwszy sobie, jak bardzo mieli wyprane mózgi i jak nimi manipulowano. Czuł się jak pies Pawłowa – zobaczył żółte łuki i automatycznie poczuł głód, pomimo tego, że był najedzony. „A mogliśmy żyć inaczej” – pomyślał. „Trzeba nam było prowadzić zdrowy tryb życia, zastosować jakąś dietę, trenować. O ile łatwiej byłoby teraz nam przetrwać” – pomyślał.
Ta trwająca sekundę refleksja niemalże kosztowała ich życie.
– Uważaj! – przerażonym głosem wydarł się Tomek, a Kuba odruchowo wcisnął pedał hamulca i skręcił kierownicą. Nie widział niczego, ale zadziałał jak zaprogramowana maszyna. Kątem oka dostrzegł, jak w jego kierunku, nie wiadomo skąd pędzi ciemne volvo. Samochody minęły się może o niecały metr, ale żaden nie użył klaksonu. Nie było na to czasu. Policyjna furgonetka wpadła w poślizg i uderzyła bokiem o przystanek autobusowy, jednak Kuba wystarczająco wytracił wcześniej prędkość i nikomu nic się nie stało. Głośny pisk opon i następujący po nim głuchy huk uderzenia świadczyły o tym, że volvo również miało znaczne problemy.
– Nic wam nie jest? – zapytał Kuba, pochylając się w stronę Natalii i powierzchownie badając jej plecy.
Ta tylko kiwnęła głową i zapewniła go, że jest cała. Jej błękitne oczy zdradzały totalne zaskoczenie i szok. Kuba wyglądał dość podobnie – rozszerzone ze strachu i nagłego przypływu adrenaliny źrenice i bordowa ze zdenerwowania szyja.
– Tomek? – zapytał mężczyzna.
– Okej. Trochę mną rzuciło, ale nic mi nie jest – odpowiedział chłopak, gramoląc się z podłogi. W momencie uderzenia o wiatę przystanku rzuciło nim jak bezwładną kukłą na drugą ścianę furgonetki, jednak upadek nie wyrządził mu większych szkód, poza zwykłymi stłuczeniami. Grunt, że wszystkie gnaty były na swoim miejscu i w jednym kawałku. Wysiadając z samochodu, Kuba modlił się, żeby auto nadawało się do dalszej drogi.
Wyskoczył na chodnik i przeładował broń, unosząc ją do pozycji strzeleckiej.
– Poczekaj w samochodzie – polecił Natalii. Nie było sensu mówić tego samego Tomkowi, gdyż chłopak już zdążył wyskoczyć z wozu i ukucnąć za betonowym śmietnikiem. Kuba okrążył pojazd i wyjrzał zza rogu.
Ciemne volvo, z którym prawie się zderzyli, też wpadło w poślizg, jednak jego skutki były dużo gorsze – samochód zatrzymał się słupie oświetleniowym. Policjant wytężył wzrok i dostrzegł dodatkowe szczegóły. Drzwi kierowcy były otwarte, a z daleka było widać biel poduszki powietrznej. Bez śladów krwi, więc kierowca przeżył i gdzieś się zawinął. Kuba prześledził tor jazdy i zobaczył skasowany znak pokazujący dozwoloną prędkość i otarcie na zaparkowanym na poboczu. To daje dwa miejsca, które pozwoliły wytracić nadmierną prędkość. W innym wypadku, waląc w betonowy słup z pełną prędkością, nawet znane ze swego bezpieczeństwa volvo nie uratowałoby pasażerów.
– Rzuć broń! – usłyszał nagle Kuba. Głos był młody, ale pewny siebie i waleczny, bez cienia strachu. Kuba błyskawicznie skulił się i zaczął rozglądać wokół siebie, wbrew poleceniu unosząc karabin do strzału. Nie dostrzegł nikogo, poza Tomkiem, który wpatrywał się w niego przerażonym wzrokiem, nie wiedząc, co robić. „Myśl” – ponaglił się w myślach policjant.
– Rzućcie broń! – do jego uszu dotarło kolejne polecenie.
– Pokaż się! – odpowiedział policjant.
„Cholera, gdzie on jest” – pomyślał. „Jeśli jest jeden, to dlaczego nie uciekł?”. Nagle dostrzegł ruch przed sobą, tuż za samochodem, o które otarło się volvo. Ktoś się tam czaił i na pewno nie był to zombie.
– Wyjdź zza samochodu, a nic ci się nie stanie! – krzyknął w przypływie pewności siebie Kuba. – Tylko spokojnie!
Czuł, jak jego żołądek kurczy się ze strachu. Ręce delikatnie mu drżały, jednak wiedział, o jaką wielką stawkę toczy się rozgrywka – musi za wszelką cenę ochronić Natalię, jakoś wyprowadzić ją z tego przeklętego miasta. Fajnie by było, jakby przy okazji i jemu udało się przeżyć.
Wtedy postać ukrywająca się za samochodem powstała. Okazał się być nią młody chłopak w stylu metalowca – czarny T-shirt w bliżej nieokreślony wzór, długie, rozpuszczone włosy, bojówki i ciężkie glany. „I tej gnidy się bałem?” – zapytał się w duchu Kuba. „Jezu, chyba się starzeję”. Nagle zza volva, stojącego kilka metrów dalej, wyłoniła się kolejna postać. Tym razem była to drobna brunetka, o pociągłej twarzy, nie dziewczyna, ale jeszcze i nie kobieta, jak to śpiewała pewna blondynka zza oceanu. Na dodatek napotkana dwójka trzymała w rękach czarne, połyskujące w słońcu karabiny maszynowe. Kuba bez problemu rozpoznał w nich broń, jaką posługuje się Wojsko Polskie. Sytuacja była patowa, dwa do dwóch, jednak Kubie w dziwny sposób ulżyło – z dwójką dzieciaków poradzi sobie przecież bez problemu.
– Wyjdźcie zza samochodów i rzuć… – zaczął mówić, ale nie było mu dane skończyć.
Usłyszał stukot spadającego kamyczka o sekundę za późno.
– Rzuć broń – usłyszał tuż za sobą i poczuł, jak robi się malutki ze strachu. „Niemożliwe, żeby ktoś mnie zaszedł od tyłu, przecież w samochodzie siedzą Tomek i Natalia, któreś musiało coś widzieć”.
– No dalej. Tylko powoli – ponaglił go głos. Był spokojny, pewny siebie i opanowany. Nieznoszący sprzeciwu. Poza tym policjant był w takiej sytuacji, że najmniejsza próba stawienia oporu niechybnie skończyłaby się jego śmiercią.
Kuba położył MP5 na asfalcie, po czym odwrócił się powoli z uniesionymi rękami i spojrzał na stojącego niespełna dwa metry od niego potężnego, krótko ostrzyżonego mężczyznę w szarym T-shircie. Facet celował w niego z kolejnego karabinu maszynowego. Głęboko osadzone szare oczy świdrowały go na wylot i Kuba, patrząc na jego postawę, uświadomił sobie, że ma do czynienia z profesjonalistą.