355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 7)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 25 страниц)


Stare Miasto, godzina 14:37.

Pierwsze piętnaście minut ucieczki z mostu było prawdziwym koszmarem, lecz teraz, z perspektywy czasu i w odniesieniu do zdarzeń, które miały miejsce jakiś czas później, wydawało się dziecinną igraszką. Przed schodami prowadzącymi wprost na plac Zamkowy zaatakowało ich dwoje ludzi. Na szczęście Kuba szybko ich obezwładnił, chociaż nie przyszło mu to łatwo – jednemu z nich musiał nawet przestrzelić kolano, a ten i tak w dalszym ciągu czołgał się w ich kierunku. Wtedy to razem z Natalią stwierdzili, że muszą się jak najszybciej dostać do najbliższego komisariatu. Niestety sforsowanie tunelu okazało się niemożliwe – płonące samochody i dziesiątki wściekłych osób zmusiły ich do wybrania innej drogi.

Wbiegli na górę. Ich oczom ukazała się wysoka Kolumna Zygmunta oraz potężne mury Zamku Królewskiego. Wszystko było skąpane w majestatycznym, ciepłym blasku lipcowego słońca. Idealna sceneria do pocztówkowego zdjęcia lub romantycznego spaceru po Starówce. Niestety, nie tym razem. Sceny rozgrywające się przed ich oczami nie sprzyjały robieniu jakichkolwiek zdjęć ani spacerowaniu. No chyba że jest się samobójczym fotografem wojennym albo kozakiem bez wyobraźni, szukającym mocnych wrażeń.

Ludzie wyglądali, jakby brali udział w organizowanej na wielką skalę zabawie w berka. Tylko dziwny był ten berek – nie dość, że „chodzony”, to jeszcze gryzło się, a nie, jak się powszechnie przyjęło, klepało złapaną osobę.

Przypatrywali się tej scenie z przerażeniem w oczach. Natalia przywarła mocno do męża. Chociaż oboje byli spoceni, to ciepło jej ciała podniosło morale Kuby. Nie mieli innego wyjścia, musieli kontynuować ucieczkę. Dla Kuby oczywistym było, że pozostanie w tym miejscu oznacza pewną śmierć. Natalia się dostosuje – zapewne będzie jej ciężko biec po kocich łbach w japonkach, ale innej opcji nie było. Wóz albo przewóz.

Ruszyli.

Wtedy ujrzeli rzeczy, których woleliby nigdy nie oglądać. Ciemny strumień posoki spływał brukiem wprost do rynsztoka, meandrując pomiędzy otoczakami ludzkich wnętrzności, walającymi się bezpańsko po bruku. Cuchnęło stęchlizną, zgniłym, rozkładającym się mięsem i… strachem. W oddali słychać było wystrzały i krzyki; na horyzoncie unosił się olbrzymi i ciężki słup dymu. Zewsząd słychać było zawodzące syreny. Ludzie byli dosłownie rozrywani na strzępy przez innych ludzi. W pewnym momencie ciężko było odgadnąć, kto jest kim – wszyscy bowiem byli jednakowo skąpani we krwi, a w ich oczach widniało szaleństwo. Wilki zmieszały się z owcami, nie dając bezradnemu pasterzowi najmniejszej szansy niesienia pomocy.

Małżonkowie starali się przebić do ulicy Miodowej i stamtąd dalej w kierunku ratusza, ale tłum był zbyt gęsty. Za dużo musieliby zaryzykować. Mieli dwa wyjścia – uciekać i spróbować okrężnej drogi lub schować się gdzieś i postarać się przeczekać bitwę. Chociaż wszystko to bardziej przywodziło na myśl rzeź niewiniątek niż walkę. Nie mogli się wycofać, nie mogli też kontynuować wędrówki we wcześniej obranym kierunku. Podjęli decyzję, że przebiją się przez Stare Miasto, idąc przez Barbakan do placu Bankowego, skąd już będzie widać komendę policji. Kuba wiedział, że na Starówce również na pewno znajdzie komisariat, ale przypuszczał, że był on znacznie gorzej wyposażony od tego mieszczącego się przy dawnym Arsenale.

Chociaż może się okazać, że będzie musiał im wystarczyć niewielki komisariat, który mają pod ręką.

Dotarli do ściany gęstych budynków. Wkroczyli pewnie w wąskie uliczki, w których bez problemu błyskawicznie można było stracić orientację. Wszystkie wydawały się takie same. Kuba starał się nie tracić wiary, wiedząc, że jeżeli się teraz zgubią, to będzie po nich. W magazynku zostało mu piętnaście naboi, zdecydowanie za mało, jeżeli wziąć pod uwagę najgorszą ewentualność – czyli to, że prędzej czy później stwory ich zauważą. Z drugiej strony dobrze, że w ogóle zdecydował się zabrać broń.

Przez dwadzieścia minut krążyli w labiryncie uliczek, bawiąc się z powolnymi zombie w kotka i myszkę.

Wyszli cicho zza rogu, a ich oczom ukazała się pokaźna grupa nieumarłych, idąca prosto w ich kierunku. Dokładnie tak samo liczebna grupa nadchodziła od drugiej strony ulicy. Znaleźli się w pułapce.

– Kurwa mać – wycedził przez zaciśnięte zęby Kuba. Złapał się ręką za głowę i zaczął przeczesywać nerwowo ciemne, krótkie włosy. – Mamy totalnie przesrane…

– I co teraz? – zapytała przerażona Natalia.

– Nie mam pojęcia. – odwarknął, nerwowo rozglądając się dookoła.

Żona tylko popatrzyła na niego w milczeniu.

Z początku policjant nie dostrzegł ich jedynej szansy, był zbyt skupiony na obserwowaniu powoli zbliżającej się ściany śmierci. Czas na fochy będzie później, o ile Bóg da. Nagle niebiosa się rozstąpiły i Kuba doznał objawienia. Dokładnie tak – objawienia. Kościół, do tego sanktuarium Matki Bożej Łaskawej. Tam się schowają. Zdecydowanie łaska Boża im się teraz przyda. Co prawda niektóre żywe trupy już zaczęły się zrównywać ze ścianą kościoła, ale jeżeli zaraz ruszą tyłki, mają szansę dostać się do środka przed całą watahą. Plan miał tylko jeden minus – jeżeli nie uda im się wejść do środka, nie będą mieli dokąd wrócić. A to oznacza, że zginą marnie.

Jak to mawiali kumple Kuby z roboty: jest ryzyko, jest zabawa.

Rzucili się biegiem w stronę świątyni, by po paru sekundach dopaść do okutych żelazem, ciężkich wrót.

– O Boże, zamknięte! – krzyknęła z rozpaczą w głosie Natalia. – Kuba, te pieprzone drzwi są zamknięte!

Mąż spojrzał na nią wzrokiem pełnym przerażenia i niedowierzania. Musiał podejść i samemu przekonać się, że jego małżonka się nie myli, a zombie byli coraz bliżej. Dotknął zimnej klamki i przeklął w myślach swój los. Za co go to spotkało? Wytarł spocone ręce w wybrudzony, szary T-shirt. Starał się uspokoić myśli.

Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu paść trupem w tak oryginalny sposób i w tak uroczym miejscu.

Złapał Natalię wpół i przesunął za siebie.

– Stań za mną – powiedział, starając się przygotować do walki.

– Kuba… – tyle tylko zdołała z siebie wykrztusić Natka.

W jej głosie słychać było przerażenie i coś, co i do niego zaczynało powoli docierać – całkowita rezygnacja. Monstra były coraz bliżej. Przez ułamek sekundy przez głowę mężczyzny przeleciała cudownie naiwna myśl – może jak nie będą się ruszać, pozostaną niezauważeni i ta banda zwyrodnialców po prostu sobie pójdzie? Niestety, jego nadzieja prysła, gdy tylko jeden z zombie ich dostrzegł – w tym momencie bowiem monstrum wydało z siebie dziwny, gardłowy odgłos, jakby zasysało powietrze albo za chwilę miało implodować, i ruszyło chwiejnie w ich stronę. Kilku najbliższych osobników poszło w jego ślady, ciągnąc za sobą następnych i następnych. W rezultacie Kuba zorientował się, że wszyscy idą w kierunku kościoła.

Szybkim, sprawnych ruchem wyjął magazynek i przeliczył pociski. Piętnaście. Cudnie. Dwa trzeba będzie zostawić. Nie zamierza dać się zjeść ani pozwolić, żeby coś zjadło jego żonę.

Oddał pierwszy strzał. Bynajmniej nie ostrzegawczy. Wyszedł z założenia, że lepiej dla nich będzie, gdy zrezygnuje z tej całej szopki związanej z prewencyjnym krzykiem, potem kolejnym, informacją o wydobyciu broni, strzałem ostrzegawczym przeszywający niebo… Na tym ostatnim zazwyczaj się kończy, bo gliniarz pada trupem w połowie scenki. Nie. Tym razem Kuba wycelował w sam środek klatki piersiowej najbliższego napastnika i pociągnął za spust. Huk wystrzału odbił się echem od wąskich uliczek, pozostawiając po sobie oszałamiającą ciszę. Ochłap czasu podarowany ku refleksji nad tym, co właśnie zaszło.

Trafiony w samo serce potwór cofnął się o krok, wyraźnie zaskoczony. Spojrzał niepewnie w dół, dostrzegając wyrwę we własnym ciele. Kuba nie był do końca pewien, czy stojąca przed nim postać jest w pełni świadoma. Jego przeczucie potwierdziło się, gdy zombie wsadził rękę w otwór we własnym ciele, wyciągnął ją całą skąpaną we krwi i oblizał.

Stwór mimo postrzału kontynuował swój marsz. Natalia kurczowo przywarła do pleców męża, jej strach był teraz niemal namacalny.

Kuba przekrzywił głowę na bok i ściągnął brwi.

– Co jest… – wycedził przez zaciśnięte zęby, totalnie zaskoczony.

Nigdy w życiu nie był tak przerażony, jak w tym momencie. Bał się o życie swoje i Natalii, jednak największy strach budziło w nim to nowe doświadczenie. Stał naprzeciwko czegoś, co przeczyło wszelkim ludzkim prawom. Czegoś zupełnie nowego i nieznanego, z czym on – zupełnie niczym się niewyróżniający, młody policjant z wydziału kryminalnego – musi się teraz zmierzyć. „Dlaczego to zawsze mnie musi przypadać najbardziej gówniana robota?” – pomyślał.

Dla dodania sobie animuszu zrobił krok do przodu, wychodząc naprzeciw zbliżającemu się monstrum. Wycelował w jego prawe kolano i bez wahania pociągnął za spust. Pocisk rozerwał jeansy i ciało, odłupując kawałek kości i posyłając go kilka metrów dalej. Bestia padła na bruk, rycząc przy tym niemiłosiernie. Ale i ten strzał nie pomógł. Zupełnie nie zważając na odniesione rany, potwór zaczął się czołgać w ich stronę, wyciągając przy tym wysoko ręce i zawodząc żałośnie.

– Uparty z ciebie sukinsyn – powiedział Kuba, zrobił kolejny krok do przodu i z odległości dwóch metrów wystrzelił prosto w łeb zombie. Pocisk przeszył czaszkę, rozchlapując jednocześnie wokół różową, miękką tkankę mózgową.

Ręka Kubie nie zadrżała, jednak serce o mało nie wyskoczyło z klatki piersiowej. Cały był spocony z emocji i strachu. Co innego brać udział w ulicznej strzelaninie… Ale to była egzekucja. Na dodatek wykonana z zimną krwią. Jeżeli sąd orzeknie jego winę, spędzi on kilka ładnych lat za kratkami. Jednak szczerze mówiąc, wątpił w taki obrót spraw.

– Kuba! – krzyknęła Natalia.

Mężczyzna błyskawicznie odwrócił się i zobaczył, jak jeden z potworów znalazł się niebezpiecznie blisko jego żony. Dzieliło ich mniej niż dwa metry. Doskoczył do niego, odepchnął go nogą i zastrzelił. „Cholera, zbyt łatwo mi to przychodzi” – pomyślał.

Spojrzał na Natalię. Miała bladą twarz, a po policzkach spływały jej smugi rozmazanego tuszu do rzęs. Kuba wiedział, że to od niego zależy, czy wyjdą z tego cało, czy raczej nie. Ale wiedział też, jak mało miał możliwości. Znaleźli się w ślepym zaułku, z zaryglowanymi drzwiami za plecami i watahą mięsożernych potworów tuż przed sobą. Zdecydował, że bez walki się nie podda. Odwrócił się na pięcie i zaczął opróżniać magazynek, każdym strzałem kładąc jednego z przeciwników. Miał nadzieję, że zyska tym odrobinę czasu do namysłu. Wiedział, że ma za mało amunicji.

Zostało mu pięć pocisków i dopiero wtedy wpadł na pomysł.

– Odsuń się i stań za mną! – krzyknął do Natalii.

Ta posłusznie wykonała jego polecenie.

Kuba wycelował w zamek drzwi i pociągnął za spust, zasłaniając twarz ręką przed ewentualnym odpryskiem czy rykoszetem. Zwodnicze, ale poprawiało poczucie bezpieczeństwa.

Pociski roztrzaskały zamek. Mężczyzna z impetem naparł całym ciałem na drzwi. Ustąpiły dopiero za trzecim razem. Nigdy nie doświadczył aż takiej ulgi. Czuł na karku oddech śmierci, ale na razie udało mu się ją oszukać.

Dwójkę ocalałych przywitało mroczne i zimne wnętrze jednego z najstarszych kościołów w Warszawie.



Centrum, godzina 16:43.

Leżeli we dwójkę na dachu kiosku, smażąc się nań jak na stalowej patelni porzuconej pośrodku pustyni. Kaja bezsilnie przypatrywała się masakrze, podczas gdy chłopczyk spał, wtulony w jej bok. Zasnął prawie dwie godziny temu – wysoka gorączka najpierw go osłabiła, by chwilę później dosłownie zwalić z nóg. Dookoła nich poniewierały się zmasakrowane ciała, dymiły rozbite samochody i płynęła krew. Przede wszystkim wszędzie pełno było krwi. Odczuwalne było także wszechobecne cierpienie, unoszące się cicho wokół nich. Namacalna, gęsta kotara bólu opadła na centrum miasta, przykrywając wszystko szczelnie, niczym gruby koc otulający stopy podczas mroźnej zimy. W powietrzu unosił się odór śmierci. I strachu. Czegoś łączącego zapach potu, łez i krwi, uczucie przerażenia oraz nutkę niedowierzania. Kaja nigdy wcześniej czegoś podobnego nie doświadczyła, jednak była pewna, że to właśnie taka, a nie inna woń. Z początku myślała, że zemdleje albo zwymiotuje, jednak z czasem się przyzwyczaiła. Przywykła również do krzyków, które w miarę upływającego czasu cichły, ustępując pojękiwaniu mordowanych. Nawet do pragnienia się przyzwyczaiła. Do piekącego słońca i braku powietrza, którym można by oddychać, także. Oswoiła się też z brakiem telefonu czy niemożliwością ruszenia się z dachu śmierdzącego kiosku. Podobnie jak i z wysoce niekomfortową sytuacją, w jakiej się znalazła. Na końcu przyzwyczaiła się też do zawodzących w oddali syren, do słupów dymu wykwitających w coraz to nowych miejscach. Człowiek z czasem do wszystkiego jest się w stanie przyzwyczaić. No – prawie wszystkiego.

Nie przyzwyczaiła się bowiem do dziesiątek rąk wyciągniętych w jej stronę. Ani do setek oczu, łapczywie śledzących najmniejszy jej ruch. Nie, do tego nie zamierzała się przyzwyczajać. Tak samo jak do powoli kiełkującego w niej uczucia, że przyjdzie jej zostać w tym zapyziałym, betonowym centrum stolicy już na zawsze.

Jakiś czas temu nadjechało kilkanaście radiowozów, z których wybiegli dzielni policjanci, aby zapanować nad sytuacją. Niestety, to sytuacja zapanowała nad nimi – część radiowozów płonęła, niektórzy funkcjonariusze zostali zabici. Reszcie udało się uciec. Na początku Kaja miała nadzieję, że wrócą z posiłkami, ale w miarę upływu czasu coraz mniej w to wierzyła.

Nagle chłopczyk zaczął się poruszać. Do tej pory leżał nieruchomo, tak że Kaja kilkakrotnie sprawdzała, czy w ogóle jeszcze żyje. Żył, ale gorączka była bardzo silna i nieprzerwanie rosła, a dziewczyna nie miała czym jej zbić. Koszulka zawiązana wokół jego rannego ramienia już dawno przesiąkła krwią. Teraz zaczął się delikatnie wiercić i majaczyć przez sen. Wiedziała, że nie jest z nim za dobrze, ale była na przegranej pozycji. Sama nie da rady dziesiątkom kanibali, czatujących na nią pod kioskiem. Nie można ich ani przeskoczyć, ani obejść. Wcześniej intensywnie szukała jakiegoś sposobu, żeby się dostać do środka kiosku. Pewnie było tam gorąco i duszno jak w piecu, ale zapewne znalazłaby wodę i jedzenie. Same batoniki i słodycze, ale dobre i to.

Tymczasem znalazła się w położeniu, jakiego najbardziej nie lubiła – totalnie zależna od innych, od jakiejkolwiek, nawet najmniejszej pomocy z zewnątrz. Mogła tylko bezczynnie siedzieć i czekać. Zastanawiała się, czy gdyby udało się jej w jakiś sposób odciągnąć uwagę zombie, dałaby radę zeskoczyć i uciec. Stwory poruszały się dość wolno, więc biegnącej by jej nie dogoniły, lecz ich przewagą była liczebność. Na domiar złego, rosnąca z każdą chwilą. Poza tym zaobserwowała, że gdy jeden znajdzie ofiarę, reszta natychmiast to wyczuwa. Nawet jeśli ktoś chce uciekać, inne osobniki zacieśniają wokół niego krąg, nieubłaganie idąc w kierunku nieszczęśnika i doprowadzając do sytuacji, w której ten nie ma jak się między nimi przecisnąć. Przypominało to polowania, jakie kiedyś oglądała na Discovery. Lwice otaczały biedną zwierzynę, skradając się powoli w wysokiej trawie, żeby po pełnej dramatyzmu i napięcia chwili rzucić się na nią ze wszystkich stron i zadusić.

Chłopak coraz gwałtowniej się poruszał. Wydawał nieartykułowane dźwięki, majaczył. Kaja położyła rękę na jego czole, głaszcząc je i szepcząc mu do ucha słowa pociechy. Nagle jego ruchy nabrały gwałtowności. Wił się coraz mocniej, tańczył, wyginając się na wszystkie możliwe i niemożliwe strony jak rażony prądem i… krzyczał. Krzyczał, jakby coś rozdzierało go od środka. Kaja złapała go ręką w pasie, chcąc unieruchomić. Bała się, że malec odgryzie sobie język i się nim udławi, jak mieli to w zwyczaju choćby epileptycy. Wyraźnie gorączka przechylała szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Naraz chłopiec znieruchomiał i otworzył oczy, świdrując nieobecnym wzrokiem bezkresną przestrzeń nad głową.

Dziewczyna wpatrywała się w niego przerażona, pierwszy raz w życiu będąc świadkiem podobnego zachowania. Po sekundzie niepewności, która dla Kai wydawała się wiecznością, chłopiec zaczął szybciej oddychać. Klatka piersiowa miarowo unosiła się i opadała w coraz szybszym tempie, jakby ktoś niewidzialny go reanimował. „Anioły” – pomyślała dziewczyna. No bo któż inny, niewidzialny, przybyłby na pomoc małemu chłopcu, umierającemu w samym centrum miasta w piękne, lipcowe popołudnie?

Nieoczekiwanie chłopiec nabrał głęboko powietrza i wypuszczając je powoli, w jednostajnym wydechu, skonał. Kaja poczuła, jak małe ciałko wiotczeje w jej ramionach. Serce dziewczyny niemalże pękło, zabierając ją w ostatnią podróż razem z małym, nieznanym chłopcem. Spotkała go kilka godzin wcześniej, a czuła się z nim bardzo silnie związana. Obiecała mu, że wszystko zakończy się dobrze. Przypuszczała, że gdzieś w tym kłębiącym tłumie stoi jego matka, z żądzą mordu w oczach i z krwią na ustach. Nic jej to nie obchodziło. Od momentu, kiedy go uratowała, wzięła na siebie całkowitą odpowiedzialność za jego życie. A jednak zawiodła. Chciała krzyczeć, rzucić się w zemście na grasujące poniżej stada potworów.

Delikatnie ujęła małe ciało i ułożyła je na płasko. Zamknęła oczy chłopca i przykryła twarz małym ręcznikiem, który wyciągnęła z plecaka. Poczuła, jak po policzkach spływają jej słone, ciężkie łzy. „To niesprawiedliwe” – pomyślała. Takie rzeczy nie powinny się zdarzać bezbronnym, Bogu ducha winnym istotom. Przecież ten dzieciak nie mógł nikomu zaleźć za skórę, nie w ciągu tak krótkiego życia!

Podczas gdy rozmyślała nad niesprawiedliwością tego świata, do kiosku zbliżył się znany jej człowiek. Osoba, będąca de facto powodem, dla którego Kaja w ogóle zjawiła się w centrum. Parę metrów od niej stał Adam. A właściwie coś, co go przypominało.

Wpatrywał się w nią tępym, wściekłym wzrokiem. Jego prawe ramię zakończone było sterczącym, krwawiącym kikutem. Brakowało mu też jednego ucha, a wygryziona w policzku dziura ukazywała szczękę. Biały T-shirt był podarty i poplamiony krwią, na lewej stopie brakowało buta, ale skarpetka dzielnie tkwiła na posterunku. Kaja patrzyła na ten strzęp człowieka i czuła, jak po raz kolejny w ciągu ostatnich paru minut pęka jej serce. „To niemożliwe” – pomyślała. „To wszystko jest ponad ludzkie siły. Powinnam dostać zawału i byłoby po sprawie. Za jakie grzechy muszę się męczyć i oglądać te wszystkie rzeczy?”. Wiedziała, że to nie jest ten sam człowiek, którego znała. Związek zaczynał fajnie się układać, jak to niektórzy mówią – zaczynał mieć ręce i nogi. Teraz nie dość, że jednej ręki brakowało, to i perspektywy na przyszłość wydawały się średnio obiecujące. Ech, umrze jako stara panna. Ale przynajmniej nie jako dziewica. Zawsze to jakieś pocieszenie.

Wpatrywała się w oczy swojego niedawnego chłopaka i zastanawiała się, jak wygląda sytuacja poza centrum. Jeżeli tu nie pojawiły się żadne służby porządkowe, nie licząc kilku dogasających obecnie radiowozów, to sytuacja musiała być naprawdę poważna. Pomyślała o swoim ojcu. Pan porucznik dobrze by wiedział, jak się teraz zachować. Pewnie został już poinformowany o tym całym cyrku. On, jego przełożeni, sztab kryzysowy, pani Halinka ze sklepu osiedlowego i wszyscy święci. Pewnie się o nią martwi. I słusznie, cholera. Niech się bardzo martwi i niech zorganizuje jakiś ratunek. Powinni namierzyć jej telefon, nieważne, że bezużyteczny gadżet nie ma zasięgu. Oni potrafią, nie takie zabawki mają. Tylko coś się chłopaki długo ogarniają. Kurczę, gdyby chociaż mogła się połączyć z internetem. Mogłaby wysłać SMS-a, e-maila albo wrzucić coś na Facebooka. O tak, Kaja Petelicka jest w miejscu: Centrum, na: Kiosk Kolporter, z: Zombie, bierze udział w wydarzeniu: Apokalipsa. Kilkudziesięciu czyhających na jej życie zombie z pewnością by kliknęło „Lubię to!”.

Niestety, nic z tego. Musi czekać.

„Cóż, nigdzie mi się nie spieszy” – pomyślała. „Mogę grzecznie czekać na ratunek. Jakbym miała jakieś inne wyjście”.

Nagle poczuła za sobą ruch. Wiedziała, że to na dachu kiosku. Odwróciła się gwałtownie i zerwała się na równe nogi, gotowa do odparcia ataku. Zacisnęła drobne dłonie w pięści, robiąc jednocześnie wykrok i unosząc ręce do gardy. Spod spodenek spływał jej pot, którego nie czuła, leżąc, a który nadawał jej szczupłym nogom blasku.

Dziecko, które parę minut wcześniej skonało w jej ramionach, teraz podnosiło się do pozycji siedzącej. Kaja patrzyła na tę scenę z fascynacją, jakby pierwszy raz widziała egzotyczne zwierzę czy pokaz sztucznych ogni. Delikatnie przekrzywiła głowę, jak zdziwiony pies nie do końca rozumiejący, co się do niego mówi. Bo ona też nie rozumiała tego, co się przed nią rozgrywało. Nie rozumiała i nie chciała rozumieć.

Z twarzy chłopca opadł ręcznik. Wpierw myślała, że wszystko z nim okej – że gorączka minęła, że wcale nie umarł. Miała nadzieję, że zdarzył się cud i malec ozdrowiał. Cud może i się zdarzył, ale nie do końca taki, jakiego oczekiwałaby dziewczyna. Zrozumiała to w momencie, gdy chłopiec otworzył oczy. Dwa małe, czarne punkciki wpatrywały się w nią, przeszywając na wylot i zaglądając prosto do jej duszy. Kaja wiedziała, że dzieciak stał się jednym z nich.

W tym momencie czas nagle jakby przyspieszył. Chłopiec wyciągnął ręce w stronę swojej przyszłej, acz, jak miał pokazać czas, niedoszłej ofiary, otwierając usta i sycząc dziwacznie, niczym wściekły kot prezentujący swoje uzębienie. Kaja wiedziona instynktem i na przekór wszelkiemu poczuciu moralności i współczucia, błyskawicznie kopnęła go w sam środek twarzy. Głowa mu co prawda nie odpadła, ale całe ciało poleciało ładny metr do tyłu i spadło wprost w gąszcz wyciągniętych w górę rąk.

Kaja ciężko oddychała, czując, jak w jej ciele szaleje adrenalina. Wiedziała, że zrobiła dobrze. Albo ona, albo ta mała gnida. Prosty rachunek. Co nie zmienia faktu, że została teraz zupełnie sama.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю