Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 25 страниц)
Mokotów, godzina 14:00.
I co? – zapytała Karolina, siedząca w kucki pod oknem.
Jacek podniósł się spod drzwi. Próbował wyjrzeć przez szparę na korytarz, bo samo nasłuchiwanie było niewystarczające.
– Sam nie wiem – odpowiedział niepewnie. – Wygląda na to, że sobie poszli.
Karolina pokiwała w ciszy głową, wpatrując się w kolegę.
– Ale pewny nie jesteś… – raczej stwierdziła, niż spytała.
– Nie – odpowiedział krótko.
Podszedł do koleżanki i kucnął obok.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Słabo – odpowiedziała dziewczyna. – Ręka ciągle boli i pulsuje, a na dodatek zaczyna mi się kręcić w głowie.
Jacek dotknął jej czoła i stwierdził, że jest rozpalone. Rozejrzał się po raz kolejny po zamkniętej łazience, szukając czegoś, co mogłoby być w tym momencie do czegokolwiek przydatne. Zupełnie nic. „Marność nad marnościami i wszystko marność” – biblijna sentencja rozbrzmiała mu echem w głowie. Nawet nie był pewien, czy dokładnie tak to szło. I niezbyt go to w tym momencie obchodziło. Poczuł się zmęczony całą tą sytuacją – niczego nie pragnął bardziej, niż tylko położyć się, zwinąć w kłębek i usnąć. Tak by było zdecydowanie najprościej. Niestety wiedział, że nie ma na to najmniejszych szans. Przynajmniej nie w tej chwili.
– Ile czasu tu już siedzimy? – Karolina spojrzała nań pytająco.
Chłopak rzucił okiem na swoje srebrne Casio zapięte ciasno na nadgarstku. Kiedy kupił ten zegarek parę lat temu, był taki dumny i pewny siebie. A teraz, spoglądając na ten nic niewarty zlepek metalu, kół zębatych i śrubek, poczuł się totalnie beznadziejnie. Nagle zalała go fala wściekłości – już sięgał, żeby zdjąć zegarek i cisnąć go przez okno, gdy nagle usłyszał:
– Jacek? Ej, jesteś tam?
Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na Karolinę.
– Tak – odpowiedział, starając się stłumić targające nim negatywne uczucia.
– Możesz mi powiedzieć, która jest godzina?
– A jaką ci to zrobi różnicę? – zapytał, podwijając jednocześnie mankiet koszuli. Cała wściekłość powoli zeń ulatywała.
– Żadną, po prostu chciałabym wiedzieć.
– Druga – odparł i przeciągnął ręką po zmęczonej twarzy. Ze świstem wypuścił powietrze z płuc i podszedł do okna. Ulica, na którą patrzył, była pusta jak zawsze. Stało parę zaparkowanych samochodów, nikogo nie było widać.
– Jak się czujesz? – zapytała po chwili milczenia dziewczyna.
Jacek nie odpowiadał. Zastanawiał się, skąd u niego taki nagły atak wściekłości i agresji. Był przecież raczej osobą spokojną, bezkonfliktową – ale też nie dawał sobie w kaszę dmuchać. „Może tak na mnie działa ekstremalny stres?” – pomyślał.
Odwrócił się w stronę Karoliny.
– Okej. Bywało lepiej, ale jakoś daję radę – uśmiechnął się przy tym, świadomy, jak blady był to uśmiech.
– Nie wyglądasz „okej” – odparła zupełnie poważnie Karolina. – Ale skoro tak twierdzisz…
Oparła głowę o ścianę. Z minuty na minutę robiła się bledsza.
– To ile my już tu siedzimy, ze trzy godziny? – zapytała po chwili.
– Nie, raptem około godziny – odpowiedział.
– I co dalej?
– Co masz na myśli?
– No, czy będziemy tu siedzieć do usranej śmierci, czy w końcu stąd wyjdziemy.
Nie spodziewał się tak konkretnego pytania z jej ust – mile go zaskoczyła. Jednak sam nie był w stanie dać jej równie konkretnej odpowiedzi. Oczywiście, że chciał stąd wyjść, nie było to jednak tak proste, jak mogłoby się wydawać. Najpierw ktoś dobijał się do łazienki, ale Jacek nie otworzył. Może dlatego, że ten ktoś nie odpowiadał na jego pytania, tylko uparcie walił w drzwi, wydając przy tym nieartykułowane dźwięki niczym dzikie zwierzę.
– Powinniśmy chyba pójść do szpitala – stwierdził.
– Nie lepiej byłoby zadzwonić po lekarza? – usłyszał w odpowiedzi.
Jacek popatrzył na nią, unosząc brwi z niedowierzaniem.
– A masz telefon…?
Karolina posłała mu mętne, nieobecne spojrzenie z rodzaju: „Czy ja, kurwa, lubię poziomki?”. Ostatnie w miarę trzeźwe, gdyż w tym momencie pokój zalała mgła, delikatnie, acz nieubłaganie pochłaniając wszelkie kształty i zaburzając percepcję. Po wieczności spędzonej na wpatrywaniu się w bliżej nieokreślone coś, dziewczyna poczuła, jak jej ciało rzuca się bezwładnie w torsjach – do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu… „Pewnie umieram” – pomyślała. Nagle podłoga zapadła się, a Karolina przez ułamek sekundy lewitowała, po czym została dosłownie wciągnięta w czarną otchłań, która ukazała się tuż pod nią. Zaczęła spadać, nabierając coraz większej prędkości. Miała wrażenie, że środek Ziemi jest coraz bliżej, niemalże czuła już ciepło jądra planety. Zupełnie niespodziewanie wypadła z dziury i znalazła się w kosmosie. Unosiła się bezwładnie w próżni. Jej wzrok przykuła malutka kula światła, zataczająca powolny łuk na wschodzie. Kula nabierała prędkości, rosła i zmierzała prosto w jej kierunku. Karolina chciała krzyknąć, lecz nie była w stanie wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku – kometa trafiła ją prosto w twarz.
Do uszu dziewczyny dotarło głośne plaśnięcie. Policzek zapłonął żywym ogniem. Spojrzała przed siebie i ujrzała Jacka. Ten głośno westchnął i rozmasował czerwoną dłoń.
– Jesteś znów ze mną? – zapytał. – Słyszysz mnie, słyszysz cokolwiek?
Kiwnęła głową.
– Ile widzisz palców? – Kolejne pytanie.
Karolina popatrzyła przed siebie i skupiła wzrok.
– Trzy.
– Dobra – powiedział Jacek i usiadł przed nią na podłodze.
– Dlaczego mnie uderzyłeś?
Jacek popatrzył jej głęboko w oczy.
– Bo odleciałaś – odparł po chwili milczenia. – Zapytałem, czy masz telefon, a ty jakbyś straciła kontakt z rzeczywistością. Mówiłem do ciebie, pstrykałem palcami, próbowałem cię szczypać i tobą potrząsać, ale to nic nie dawało. Gdy źrenice powędrowały ci do góry, pomyślałem, że muszę coś zrobić, bo to nie wygląda dobrze. No to cię spoliczkowałem. I udało mi się sprowadzić cię na ziemię. – Mężczyzna był wyraźnie z siebie dumny.
Karolina patrzyła na kolegę w milczeniu. Pamiętała dokładnie każdą sekundę swojego „odlotu”, jak to określił. Ale nie potrafiła powiedzieć, ile czasu to trwało. Czuła się coraz dziwniej.
– Dziękuję. Chyba… – powiedziała słabym głosem, by po chwili dodać nieco pewniej: – Może spróbujmy stąd wyjść, bo chyba faktycznie przydałby mi się lekarz.
Jacek kiwnął głową, wstał i podszedł do drzwi. Nadstawił ucha, odczekał parę sekund, po czym delikatnie, bardzo cicho i powoli przekręcił zamek. Wyjrzał na korytarz.
Na drodze prowadzącej w kierunku głównego biura panował spokój. Nie zobaczył nikogo, do jego uszu nie doleciał najmniejszy nawet dźwięk. Poza krwią wsiąkającą w wykładzinę i spływającą po ścianach, poza ciężkim, metalicznym zapachem przyprawiającym o mdłości, wszystko wydawało się być po staremu. Niepewnie zrobił krok do przodu, starając się poruszać jak najciszej i omijać plamy krwi. Czuł się jak na planie jakiegoś horroru. Od paru godzin jego umysł uparcie odrzucał możliwość zaakceptowania faktu, że to, co się dzieje, nie jest fikcją, że wszystko, czego doświadcza, dzieje się naprawdę. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał pogodzić się z sytuacją. Niemniej starał się odwlec ten moment jak najdłużej mógł.
Po dojściu do skrzyżowania korytarzy powoli wysunął głowę i zerknął w stronę kuchni. Korytarz w porównaniu do pomieszczenia, które zobaczył, był sterylnie czysty. Przedsionek przed kuchnią wyglądał jak rzeźnia – krew była dosłownie wszędzie, nawet na suficie. Na podłodze leżały ciała czterech osób. Były kolega-karierowicz zastygł pod ścianą z na wpół rozszarpaną twarzą i jednym okiem wpatrującym się martwo przed siebie. Przełożony Jacka, Przemek, leżał na wznak w kałuży krwi. Jego koszula była rozdarta na plecach, ukazując nagi kręgosłup. Były tam jeszcze dwie osoby, których Jacek nie znał. Nagle złapał się za brzuch, zgiął wpół i zwymiotował. Przez głowę przeleciała mu myśl, że jest to najbardziej ludzkie zachowanie, najbardziej ludzka rzecz, z jaką się spotkał w ostatnim czasie. Reszta była zbyt abstrakcyjna.
Po chwili wyprostował się, odwrócił i machnął ręką w stronę Karoliny, która zerkała na niego przez uchylone drzwi łazienki. Ta odczytała sygnał i zaczęła powoli iść w jego stronę. Zdrową rękę uniosła do twarzy, zakrywając dłonią usta, zarówno z obrzydzenia, jak i z powodu zapachu, który unosił się w korytarzu.
Gdy dotarła do Jacka, chciała wychylić głowę i zobaczyć, co się stało, jednak kolega powstrzymał ją ruchem dłoni.
– Nie chcesz tego oglądać – powiedział.
Karolina spojrzała mu prosto w oczy i przytaknęła. Jacek wiedział, jak bardzo była wrażliwa, i miał nadzieję oszczędzić jej zbędnych doznań.
– Poczekaj tu – powiedział, ruszając w stronę głównego biura. Karolina nawet nie drgnęła. Kusiło ją, żeby wyjrzeć za róg i przekonać się na własne oczy, co tak bardzo zszokowało Jacka, jednak coraz wyższa gorączka skutecznie ją zniechęcała do podejmowania jakichkolwiek działań. Oparła się ręką o ścianę i obserwowała powolne, ostrożne ruchy kolegi. Przez chwilę myślała, że wygląda trochę jak Indiana Jones, skradający się przez starożytną świątynię. Nagle świat zalała ciemność, a Karolina poczuła, jak ulatują z niej wszystkie siły.
Jacek nie słyszał, jak Karolina powoli osuwa się po ścianie na ziemię. Był maksymalnie skoncentrowany na terenie, który znajdował się przed nim – dziesiątki boksów pracowniczych z wysokimi ściankami działowymi. Setki miejsc, w których można się ukryć, lub co gorsze, w których można przygotować zasadzkę.
Wziął głęboki wdech i ruszył przed siebie. Powietrze pachniało inaczej, wyraźnie wyczuwał woń krwi, z którą spotkał się już na korytarzu. Z pozoru wszystko wyglądało normalnie. Pierwszą rzeczą, która kazała na siebie zwrócić uwagę, była cisza – w sali, gdzie pracuje setka osób, cisza jest spotykana tylko wtedy, gdy wszyscy wyjdą. Jego nerwy były napięte do granic możliwości. Starał się ogarniać cały pokój wzrokiem, jednocześnie uważnie nasłuchując. Zapuszczał się coraz głębiej między kolejne boksy. Klimatyzatory cicho buczały w tle, pompując do pomieszczenia masy chłodnego powietrza, uparcie starając się usunąć wszechobecny odór krwi. Jacek przez chwilę naprawdę wierzył, że to, czego doświadczył w korytarzu przy kuchni, było jednorazowym wypadkiem – on i Karolina zamknęli się wystraszeni w łazience, a tu pewnie przyjechała policja oraz pogotowie i wszystkich ewakuowała.
Tak, pomysł wydał mu się bardzo fajny i taki oczywisty – jednak w kolejnej sekundzie dotarło do niego, że sanitariusze zabraliby zwłoki, a policja oznaczyłaby teren tymi swoimi słynnymi żółtymi taśmami. Słyszeliby syreny, krzątaninę, a przede wszystkim wszędzie kręciliby się funkcjonariusze. Gdy sobie to uświadomił, bańka złudzeń pękła, a on sam musiał po raz kolejny zmierzyć się z rzeczywistością.
Jacek nieustępliwie kierował się w stronę swojego boksu. Celem wyprawy było zdobycie telefonu komórkowego i nawiązanie kontaktu z kimś żywym. Jeszcze tylko dojdzie do drugiej alejki, skręci w prawo i po przejściu trzech kolejnych w lewo. Boks przy samym skrzyżowaniu był przeznaczony dla niego.
Skręcił w prawo i zastygł w bezruchu.
Przed nim znajdowały się dwa ciała. Młoda dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widział, leżała na wykładzinie z rozszarpanym brzuchem, cała skąpana we krwi. Tuż obok niej, oparty o ściankę działową, siedział mężczyzna, którego Jacek znał z widzenia, a nawet zamienił z nim kiedyś kilka słów. Przypomniał sobie, jak parę tygodni wcześniej ten pochwalił się, że jego żona jest w ciąży, i mówił, czego to on nie zrobi, kiedy już zostanie ojcem. Cóż, wygląda na to, że jego plany uległy delikatnej zmianie – martwy ojciec na niewiele się zda. Dopiero po sekundzie wpatrywania się w zwłoki Jacek poczuł smród krwi tak silny, że aż zasłonił twarz ręką i zrobił krok do tyłu.
Naraz uderzył plecami w osobę stojącą za nim i błyskawicznie odskoczył, jednocześnie odwracając się przodem do napastnika. Ten zgrabny ruch postawił go w pozycji ni to defensywnej, ni to ofensywnej – wyglądał jak kucająca małpa, przyłapana na kradzieży banana.
Tymczasem tajemniczy i groźny napastnik, którym okazała się być Karolina, również odskoczył, zdziwiony gwałtowną reakcją Jacka.
– Spokojnie, to tylko ja – powiedziała dziewczyna, unosząc zdrową rękę w pojednawczym geście.
Jacek wpatrywał się w nią wzrokiem szaleńca, który resztkami woli stara się utrzymać nerwy na wodzy. Karolina, pomimo trawiącej jej ciało gorączki, próbowała zachować trzeźwość umysłu. W głębi ducha odnosiła wrażenie, że radzi sobie lepiej niż Jacek, i była na siebie wściekła, że zachowała się tak głupio i dała się ugryźć. Mężczyzna patrzył chwilę na koleżankę, po czym przeniósł wzrok na ciało leżące na korytarzu.
– Wystraszyłaś mnie – powiedział usprawiedliwiającym tonem.
– Wiem, sorry – odparła Karolina. – Nie chciałam. Gdzie ty właściwie szedłeś?
– Do swojego biurka, po telefon – odpowiedział już normalniejszym głosem Jacek.
– Moje jest bliżej. Może tam?
Jacek popatrzył na nią, wyraźnie podbudowany myślą, że nie będzie musiał przechodzić obok leżących na ziemi ciał.
– Niegłupia myśl. Prowadź – odparł, wyraźnie już rozluźniony.
Karolina popatrzyła chwilę na zwłoki, po czym przeniosła pytające spojrzenie na kolegę. Ten tylko pokręcił w milczeniu głową, dając jej do zrozumienia, że nic tu po nich. Milczeniem wyraziła zgodę.
Nagle doleciał do nich krzyk.
– Jest tu kto? Ludzie! Pomóżcie!
Oczy Karoliny rozbłysły nadzieją.
– Tak! Tutaj! – krzyknęła i zaczęła iść w stronę, z której, jak jej się wydawało, dobiegło wołanie.
– Bogu dzięki! – padła odpowiedź. – Gdzie jesteście?
Karolina nabrała powietrza w płuca żeby odkrzyknąć, jednak nie zdążyła, bo usłyszała kolejne zdanie.
– Dobra, już was widzę – odparł ten sam, wciąż niezidentyfikowany głos.
Karolina i Jacek zaczęli się rozglądać wokół siebie, ale nikogo nie dostrzegli. Spojrzeli na siebie zdziwieni.
– Gdzie on jest? – pierwszy spytał Jacek.
– Nie wiem, nie widzę go – odpowiedziała Karolina.
– Jezu, co wam się stało? – doleciał do nich znajomy już głos.
Ponownie rozejrzeli się, ale nadal nikogo nie widzieli. „Ktoś albo się z nami bawi w kotka i myszkę, albo majstruje przy kamerach i mikrofonie” – pomyślał Jacek.
– Gdzie jesteś?! – krzyknęła Karolina.
Przez parę sekund panowała głucha, pełna napięcia cisza. Po chwili usłyszeli głośne łupnięcie, jakby ktoś rzucił ciężkim i bezwładnym przedmiotem o kruchą ściankę działową.
– Co jest, do jasnej… – padło pytanie, z początku ciche, potem przeszło we wrzask. – Nie! Przestańcie! Puśćcie mnie! Co robicie?!
– Poczekaj tu – powiedział Jacek, po czym pędem rzucił się przed siebie, mknąc labiryntem korytarzy w stronę źródła dźwięku. Osłabiona gorączką Karolina została sam na sam ze zwłokami kobiety i mężczyzny. Zwłokami, które właśnie zaczęły się podnosić.
Centrum, godzina 14:00.
Kaja kierowała się w stronę umówionego miejsca spotkania z Adamem. Z powodu dużego ruchu przebicie się przez aleję Jana Pawła II zajęło jej więcej czasu, niż zakładała. Z drugiej strony zyskała parę minut na ochłonięcie po biegu. Nastała akurat pora dnia, kiedy słońce niemiłosiernie praży ziemię, jednocześnie wysysając prawie całe powietrze. Jedna jej część dalej cieszyła się, że jest coraz bliżej chłodnego metra, jednak druga zdecydowanie wątpiła w to, że plany, które sobie założyła na dzisiejszy dzień, w ogóle dojdą do skutku. Telefon komórkowy Adama ciągle milczał. Najgorsze było to, że nie był wyłączony, co można by wytłumaczyć rozładowaną baterią czy zniszczeniem – telefon był włączony, a chłopak po prostu go nie odbierał. Dziewczynie wyraźnie się to nie podobało. Dla niej niepewność była zawsze gorsza od złych wiadomości – czekanie na wyklarowanie sytuacji doprowadzało ją do szewskiej pasji.
Wkroczyła teraz do małego parku otaczającego Pałac Kultury i Nauki. Nie napotkała zbyt wielu ludzi na swojej drodze – pomyślała, że pewnie byli w pracy albo wyjechali na wakacje. Jednak park nie był całkiem opuszczony. W krzakach nieopodal dostrzegła leżącego mężczyznę. Specjalne jej to nie zaskoczyło, ponieważ była przyzwyczajona do takich widoków – w warszawskich parkach często, zwłaszcza wieczorami, można było trafić na bezdomnych, szukających choćby odrobiny schronienia pod rozłożystymi gałęziami drzew czy krzewów. Po przejściu kilkunastu metrów zobaczyła kolejnego, także leżącego bez ruchu na ziemi – lecz on już nie wyglądał na bezdomnego. Miał na sobie jasną koszulę i spodnie od garnituru. Kaja zwolniła kroku, przyglądając mu się uważnie. Coś było nie do końca tak, jak być powinno. Przeszła parę kroków i zatrzymała się. Pomyślała, że może jest mu potrzebna pomoc. Może zasłabł z powodu upału, może miał zawał serca albo Bóg wie co jeszcze. Rozejrzała się wokół. Liczyła, że zobaczy kogoś jeszcze i zwróci się do niego o wsparcie.
Jednak zobaczyła coś zupełnie innego. Pomimo doskwierającego upału poczuła, że włoski na jej rękach stają dęba. Żołądek skurczył się w małą, twardą kulkę, a serce zaczęło uderzać z częstotliwością młota pneumatycznego.
Wokół niej, w promieniu około pięćdziesięciu metrów, leżało ponad dwadzieścia osób. Nie policzyła ich dokładnie, bo w jej głowie zaczęło miarowo pulsować olbrzymie czerwone światło ostrzegawcze, wyraźny sygnał, że czas się stąd zbierać. Jednak Kaja nie mogła się ruszyć. Miała wrażenie, że znajduje się na polu minowym i każdy, nawet najmniejszy ruch niechybnie zakończy jej młody żywot.
Jak się okazało, mężczyzna w garniturowych spodniach wcale nie wyglądał najdziwniej. Zauważyła młodego chłopaka w krótkich bojówkach i dużych czarnych słuchawkach, przewieszonych przez szyję – leżał na wznak, wpatrując się martwym wzrokiem w niebo nad głową. Całe ubranie miał obszarpane i umazane krwią. Kawałek dalej leżała dziewczyna – Kaja automatycznie oszacowała, że mogłaby być jej koleżanką z klasy. Leżała na brzuchu, a w jej boku zionęła dziura, jakby wewnątrz ciała eksplodował mały ładunek wybuchowy.
Naraz usłyszała wystrzał. Po ułamku sekundy następny. Wszystko wydawało się tak cholernie nie na miejscu. Środek pięknego polskiego lata, centrum Warszawy i takie rzeczy dziejące się wokół niej. Trupy, strzały, pewnie policja i czort wie, co jeszcze. Kaja nie do końca była świadoma sytuacji, w której się znalazła – nie odbierała jej jeszcze jako bezpośredniego zagrożenia dla własnego życia. Pewnie za chwilę zza drzewa wyskoczy prezenter telewizyjny z przyklejonym na stałe do twarzy kretyńskim uśmieszkiem i pogratuluje jej wygrania dwustu złotych w najnowszym TV show. Wtedy właśnie przypomniała sobie o chłopaku, do którego jechała – niewiele myśląc, rzuciła się biegiem w stronę „patelni”, ku samej paszczy lwa.
Zatrzymała się na szczycie schodów. Pod nią roztaczała się tak zwana „patelnia” – betonowy plac, łączący przejścia podziemne i wejście do centralnej stacji metra. Gdyby nie złapała się barierki, z pewnością upadłaby z powodu tego, co zobaczyła.
Ciała. Dziesiątki zmasakrowanych, jęczących i wijących się ludzi. Część z nich chodziła ogłuszona jak po wybuchu, inni trzymali się za otwarte rany i wołali o pomoc. Dostrzegła nawet, że ktoś klęczy pod ścianą i się modli. Ale przeważająca większość leżała bez ruchu. Martwa.
Nagle wszystko stało się jasne.
Zamach bombowy. Terroryści. Al-Kaida, pewnie nawet sam Osama. Pan od WOS-u miał rację, mówiąc, że Polacy niepotrzebnie się pchają do Afganistanu. To nie nasza wojna, ale jak już się wsadziło kij w mrowisko, to mrówki się wkurzyły, mówił. I słusznie, miały ku temu powody. A i bliżej im do nas niż do Wielkiego Brata zza oceanu.
Kaja nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Miała wrażenie, że zapomniała też o oddychaniu i że zaraz zemdleje – co nie było tak dalekie od prawdy. Intuicja dziewczyny wariowała, wysyłając jasny przekaz – albo zaraz stąd wiejmy, albo zostajemy tu na zawsze.
Jednak Kaja wiedziała, że nie może po prostu uciec – musiała odnaleźć Adama, chociaż w głębi duszy przeczuwała, że przybyła za późno. Zacisnęła zęby i ruszyła niepewnie przed siebie.
Wszystko wokół niej było tak nierealne, że dziewczyna czuła się jak w filmie. Przypomniała jej się scena z którejś części Egzorcysty, gdy kapłan kroczy przez pole bitwy usiane trupami żołnierzy – w powietrzu krążą setki kruków, co chwila pikując i rozszarpując coraz to nowe truchła. Poza tym, że Kaja nie była kapłanem, ptaki nie rozrywały trupów, a leżący ludzie nie zginęli w walce, wszystko było podobne. To znaczy, de facto było zupełnie inne, ale Kaja i tak czuła się jak w filmie.
Młoda kobieta wyciągnęła rękę w jej stronę. Włosy opadały jej na twarz, więc Kaja tylko mogła sobie wyobrazić grymas bólu, jaki się na niej malował. Postąpiła krok naprzód, wyciągając również swoją dłoń na spotkanie. „Jezu, nie dam rady im wszystkim pomóc” – pomyślała. Nagle ręka kobiety zacisnęła się kurczowo na nadgarstku dziewczyny. Kaja odruchowo wyrwała się i zrobiła krok w tył. Zachowanie nieznajomej było dla niej ogromnym zaskoczeniem – żadnego wołania o pomoc, informacji, gdzie i co boli – po prostu zacisnęła rękę, jakby od tego zależało jej życie.
Kaja stwierdziła, że kobieta najpewniej jest w szoku. Musiała jednak iść dalej, bo inaczej nie znajdzie Adama. Ruszyła przed siebie, starannie omijając leżące na betonie ciała, zarówno te martwe, jak i te jeszcze się ruszające. Nigdzie nie mogła dostrzec swojego chłopaka. Modliła się w duchu, żeby udało mu się uciec i żeby go tutaj nie znalazła – jednak z każdym krokiem, z każdym kolejnym zmasakrowanym ciałem, które mijała, jej nadzieja kurczyła się, a umysł podsuwał coraz czarniejsze wizje. W pewnym momencie usłyszała jęk wyraźniejszy niż pozostałe. Odwróciła się i zobaczyła czołgającą się w jej stronę kobietę, tę samą, która wcześniej wyciągała ku niej rękę. Teraz przesuwała się mozolnie, co chwila zatrzymując się i – jak poprzednio – wyciągając dłoń w stronę dziewczyny. Jęczała przy tym tak, jakby opłakiwała całą swoją zmarłą rodzinę.
Kaja patrzyła na nią z niedowierzaniem. Kątem oka zauważyła, że w ślad kobiety poszło jeszcze parę osób – wszystkie czołgały się powoli w jej stronę. Dziewczyna poczuła zimny dreszcz prześlizgujący się po karku.
Nagle jeden z mężczyzn zatrzymał się, spojrzał pod nogi i dostrzegł na ziemi małego chłopca. Dziecko żyło i właśnie starało się wydostać spod leżącej na nim martwej kobiety. Kaja widziała, jak mężczyzna pochyla się w stronę dziecka. „Chce mu pomóc” – pomyślała. Jednak ten zrobił coś zgoła innego – złapał malca za rękę, pociągnął ku sobie i wgryzł się w nią niczym wygłodniały wilk. Chłopiec wrzasnął z bólu i przerażenia. Niewiele myśląc, Kaja podbiegła i z rozbiegu kopnęła mężczyznę w twarz. Ten upadł, puszczając dzieciaka. Dziewczyna przesunęła zwłoki kobiety i uwolniła chłopca.
W tym momencie była już pewna, że to nie atak bombowy. Może chemiczny, może rozpylili jakiś gaz, który pomieszał ludziom w głowach? Nie miała czasu zastanawiać się, co spowodowało taką agresję w ludziach – musiała szybko znaleźć wyjście z tej ponurej sytuacji. Ludzie zaczęli zacieśniać krąg wokół niej. Kaja kazała chłopcu się skulić i sama zaczęła odpędzać od siebie coraz większe ilości łapczywie wyciągniętych rąk. Uderzyła stojącego za nią mężczyznę łokciem w twarz. Odchylił się, tracąc równowagę, jednak po sekundzie ruszył z powrotem w jej kierunku. Bez słowa, bez zbędnego komentarza. Nie poleciały w jej stronę żadne: „Ty szmato, zabiję cię, rozwaliłaś mi nos, teraz to ja ci pokażę”. Nie, nic. Cisza. I dla Kai było to chyba gorsze niż potok przekleństw. Gorsze, bo zaczęło jej się wydawać, że nie otaczają jej ludzie, tylko coś zupełnie innego.
Alarm w jej głowie szalał w najlepsze, chłopiec skulony u jej stóp krzyczał i płakał. Nagle czas jakby zwolnił. Kaja zaczęła taniec kata – treningową sekwencję karate, w której każdy ruch miał swój początek w poprzednim – eliminując coraz większą liczbę atakujących osób. Wieloletnie treningi nauczyły ją kontrolować strach i używać go jako narzędzia w walce. Przestała myśleć o czymkolwiek, co znajdowało się w odległości większej niż dziesięć metrów od niej. Liczyła się tylko ona i bezbronny chłopiec, którego musiała ochraniać. To dodało jej sił, wskazało cel, do którego musiała dążyć. Kopnęła kogoś w twarz; ktoś inny otrzymał cios pięścią w splot słoneczny, kolejna osoba została podcięta i popchnięta na ludzi stojących z tyłu. Ale kątem oka dostrzegła następnych agresorów, mozolnie zmierzających w ich stronę. Decyzja o ucieczce została podjęta w ułamku sekundy – Kaja złapała za nadgarstki kobietę stojącą przed nią, wykręciła je, blokując przedramiona, i użyła jej niczym żywego tarana, przebijając się przez narastający tłum.
– Biegiem! – krzyknęła do chłopca, który posłusznie ruszył za nią. Jego oczy błyszczały z podziwu dla dziewczyny.
Gdy wyrwali się z sieci przeciwników, Kaja kopnęła kobietę w kolano, tym samym ją przewracając. Następnie odwróciła się, złapała chłopca za rękę i pociągnęła mocno w stronę schodów wiodących na stację kolejową.
Po chwili znaleźli się na górze, a ich oczom ukazała się najczystsza postać chaosu.
Setki ludzi walczyły o życie wszelkimi dostępnymi środkami. Jak się szybko okazało, najskuteczniejszą metodą była po prostu ucieczka. Samochodem nie dało się przebić – z jednej strony stały inne pojazdy, z drugiej słupki blokujące wjazd na chodnik. Część aut była pusta, w niektórych pasażerowie pozamykali drzwi i okna, tworząc sobie w ten sposób śmiertelną pułapkę – wokół takich pojazdów błyskawicznie gromadziło się kilkanaście osób, waląc weń rękami.
Nigdy wcześniej Kaja tak bardzo nie pragnęła, żeby jej ojciec był przy niej. Doświadczony żołnierz na pewno wiedziałby, co robić i jak się zachować w takiej sytuacji. Starała się myśleć tak jak on, albo przynajmniej próbować myśleć tak jak on. Szukała luk w szeregach przeciwników, miejsc, którymi mogliby się przecisnąć lub w których mogliby się schować. Błyskawicznie lustrowała otoczenie, gdy nagle poczuła szarpnięcie za rękę. Odwróciła się i zobaczyła chłopca, który wpatrywał się w nią zaszklonymi i pełnymi przerażenia oczami.
Nic nie mówił, po prostu patrzył.
Kaja uświadomiła sobie dopiero teraz, że jego rodzic został tam na dole. Może kobieta, która na nim leżała, to jego matka? Może ojcem był mężczyzna, któremu Kaja złamała nos? Chłopak musiał teraz przeżywać prawdziwy koszmar. Ile mógł mieć lat? Siedem, osiem… a może raptem sześć? Kaja nie znała się na dzieciach, nie miała rodzeństwa ani żadnego berbecia w rodzinie. Tak czy inaczej wiedziała, że bez niej chłopiec zginie.
Usłyszała dochodzące zza pleców jęki. Trupy z patelni gramoliły się na schody, odcinając im drogę ucieczki. Kaja zwróciła uwagę, jak ciężko idzie im koordynowanie ruchów. Pokonanie jednego schodka wiązało się z kilkoma próbami uniesienia nogi. I to był element układanki, który umożliwił dziewczynie znalezienie odpowiedniej kryjówki.
– Chodź mały, idziemy na kiosk – powiedziała do chłopca, po czym pociągnęła go za rękę w stronę nieodległego budyneczku.
Po kilkunastu sekundach Kaja już podsadzała chłopca. Okazał się być cięższy, niż myślała, jednak na szczęście pomagał jej, podciągając się własnymi małymi rączkami. Następnie wsadziła nogę w kratę, złapała się górnego rantu i błyskawicznie znalazła obok niego.
– Czemu nie weszliśmy do środka? – cicho zapytał chłopiec, moszcząc się na niedużym daszku.
Kaja patrzyła na niego, zastanawiając się nad tak oczywistą rzeczą. W środku kiosku byłoby bezpieczniej, mogłaby opuścić kraty na zewnątrz i zaryglować drzwi. Poza tym, znaleźliby też coś do jedzenia, gdyby musieli spędzić w ukryciu więcej czasu. Wolała jednak o tym teraz nie myśleć.
– Bo… – zaczęła niepewnie – bo stąd nas będzie lepiej widać. I nie dosięgną nas tu one – powiedziała, wymownie patrząc na trupy gromadzące się wokół kiosku. Część z nich wyciągała już ręce ku górze, żeby dosięgnąć kolejnych ofiar.
– Aha… – odpowiedział nie do końca przekonany dzieciak.
Kaja czuła, że mały chce coś jeszcze powiedzieć, jednak nie zmuszała go do tego.
Wstała i zaczęła krążyć wzdłuż krawędzi kiosku, co w praktyce oznaczało wykonanie dosłownie sześciu kroków. Chciała mieć stuprocentową pewność, że tym kreaturom nie uda się dostać na górę. Spojrzała na chłopca, który w milczeniu wpatrywał się w gromadzący się tłum. Dopiero teraz dostrzegła, że lewą ręką trzyma się mocno za prawą.
– Jesteś ranny? – zapytała, podchodząc do niego i kucając.
– Tamten pan mnie ugryzł – odpowiedział malec, patrząc na Kaję.
Pokazał jej rękę z przegryzioną skórą. Rana wyglądała tak, jakby zadał ją pies. Dziewczyna zdziwiła się, że chłopiec nie płacze ani nie histeryzuje. „Pewnie po prostu jest jeszcze w szoku” – pomyślała.
– Cholera, nie mam czym cię opatrzyć – powiedziała cicho pod nosem.
Po chwili zdjęła plecak, wyciągnęła z niego koszulkę przeznaczoną na tenisa i zawiązała ją wokół krwawiącego przedramienia dziecka.
– To trochę pomoże – powiedziała pocieszającym tonem. Dzieciak chyba nie uwierzył, bo zaserwował jej spojrzenie w stylu: „Mam już dziewięć lat i wiem, że to i tak nic nie da”.
Rozejrzała się. Nie dostrzegła policji, nie było też karetek ani wojska. Dziwne, zawsze myślała, że w takich sytuacjach służby państwowe pojawiają się błyskawicznie. Jeżeli jeszcze nikt się nie zjawił, oznaczało to jedno z dwojga – albo nikt ich jeszcze nie powiadomił, co było raczej nieprawdopodobne, albo… nie tylko tutaj dzieją się takie rzeczy i aktualnie wszyscy ratują ludzi gdzieś indziej. Pomimo intuicji, która podpowiadała jej to drugie rozwiązanie, Kaja kurczowo trzymała się pierwszej opcji.
Wyciągnęła komórkę i wybrała numer 112. Usłyszała sygnał, ale nikt nie podniósł słuchawki. Spróbowała pod 997. To samo. Na 998 też nikt się nie zgłaszał. Niedobrze, pomyślała. Wybrała numer swojego ojca.
Brak zasięgu.
– Kurwa – zaklęła, zupełnie zapominając o towarzyszącym jej chłopczyku.
Malec spojrzał na nią z lekko zniesmaczoną miną i zapytał:
– To zombie, prawda?
Kaja nie bardzo wiedziała, co powinna mu odpowiedzieć.
– Nie wiem – wykrztusiła w końcu. – Dlaczego myślisz, że to zombie?
– Bo widziałem kiedyś taki film i tam ludzie też chodzili i zjadali innych – odparł ze znawstwem. – Tak samo jak tutaj – wykonał gest ręką, wskazując na przestrzeń dookoła kiosku
Kaja patrzyła na niego dłuższą chwilę w milczeniu.
– Umrzemy? – zapytał znowu malec. Tym razem w jego głosie dało się wyczuć trwogę.
– Nie, nie umrzemy – odpowiedziała błyskawicznie dziewczyna, patrząc przy tym na owinięte ramię dzieciaka. Też oglądała filmy o zombie. Tam ugryzienie było równoznaczne z infekcją. – Niedługo po nas przyjadą i nas stąd zabiorą – dodała, chociaż nie do końca w to wierzyła.