355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 17)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 25 страниц)

Zobaczmy, co nam pokaże turn.

Wychylił się, żeby zrobić tę samą sztuczkę co przed chwilą. W ostatnim momencie udało mu się schować. Zauważył bowiem, że próbują go obejść z dwóch stron naraz. Tego nie przewidział, a powinien. „Szybko się uczą, skurwysyny” – pomyślał. Zagrali wysoko, a on nie może ani spasować, ani czekać. Trzeba podbić stawkę, pula robił się naprawdę ciekawa. Wychylił rękę z pistoletem maszynowym i puścił serię w miejsce, gdzie – jak mu się wydawało – powinien stać przeciwnik, zachodzący go od lewej. Kilka kul nie odbiło się od ściany, a to, że utkwiły w czymś miękkim i organicznym, potwierdził jęk bólu. Dobrze, kolejny odpadł. Wiedząc, że jedna ze stron jest wolna, Kuba zdecydował się na kolejne podbicie stawki. Wybiegł zza szafki i skierował się z powrotem w kierunku biura, w którym została Natalia i Tomek. Jednak uporczywy ogień, prowadzony przez napastników, nie pozwolił mu dotrzeć do celu. Mężczyzna zanurkował w przeciwległym biurze. Zakrawało na cud, że udało mu się wyjść z tego wszystkiego bez chociażby draśnięcia.

Instynkt podpowiedział mu bardzo ryzykowne zagranie.

Kiedy Kuba się schował, napastnicy zaczęli podchodzić, chcąc wykończyć go w ślepym zaułku. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chowa się gdzieś tylko po to, żeby za chwilę z tej kryjówki wyskoczyć. Jednak Kuba ostatnio nie czuł się jak osoba będąca przy zdrowych zmysłach. Więc gdy tylko wskoczył do pomieszczenia, błyskawicznie pozbył się glauberyta, złapał swoje ukochane dziecko, pistolet Walther P-99 w obie ręce i wrócił na korytarz. Wszedł all-in, gdy na stole leżał jeszcze nieodkryty river.

Dwóch ludzi, zgodnie z jego założeniem, nadbiegało korytarzem. Kuba, upadając na ziemię, zastrzelił pierwszego z nich, dosłownie o włos mijając kule wystrzelone z broni drugiego. Gdy upadł, otworzył ogień do ostatniego napastnika. Trafił go w brzuch i zmusił do bolesnej kapitulacji. Trafiony napastnik wyrzucił broń i znalazł się na podłodze, wyjąc z bólu. Kuba, niewiele myśląc, dobił go strzałem w głowę. Dwóch poległo z glauberyta, trzech z walthera. To by dawało całkiem niezłego fulla. Cóż, może nie najmocniejszy układ, ale jak się okazało – wystarczający.

Mężczyzna uśmiechnął się w duchu i podniósł z podłogi, żeby pozbierać żetony.

Jednak opatrzność istnieje.

Z pomieszczenia, w którym wcześniej czyścił broń, wyskoczył Tomek i blada ze strachu Natalia. Cała akcja Kuby trwała zbyt krótko, żeby pozostała dwójka zdążyła wymyślić jakikolwiek logiczny plan wsparcia policjanta. Na szczęście okazało się, że nie trzeba go było wspierać. Kuba stał teraz przed nimi i dyszał z wysiłku. Miał wrażenie, że adrenalina dosłownie paruje z jego organizmu.

Złapał oddech i powiedział:

– Musimy wrócić do magazynu broni. Gdzieś tam schowali zapasy, których nie zdołali udźwignąć.

Dwójka popatrzyła na niego zgodnie, jednak chłopak miał nieco inny pomysł:

– Dobra, ale najpierw chyba powinniśmy zabarykadować drzwi. Zombie pewnie słyszeli strzelaninę i zaraz tu będą.

Kuba przez chwilę zapomniał o tym podstawowym i bardzo licznym przeciwniku. Kiwnął tylko głową i cała trójka pobiegła stawiać zaporę. Drzwi na szczęście były zamknięte, ale i tak obaj mężczyźni zastawili je paroma biurkami oraz szafkami. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Parę minut później wrócili do znanego już magazynu broni. Przeszukali ponownie pomieszczenie, jednak niczego nie znaleźli.

– Pewnie nie schowali tego tutaj – zaczęła Natalia. – Nie schowali broni w magazynie, bo każdy, kto przyjdzie do komisariatu, najpierw swe kroki skieruje do tego miejsca. Powinniśmy szukać gdzie indziej.

– Gdzie na przykład? – zapytał Tomek.

– Nie wiem, znam ten budynek tak samo, jak ty. Chyba, że bywałeś już tutaj? – odpowiedziała, patrząc na chłopaka wzrokiem mówiącym, że może jednak mały gówniarz zna go lepiej.

Tomek nie skomentował spojrzenia, natomiast zapytał Kubę:

– Ty pewnie się na tym znasz najlepiej z nas. Gdzie można schować broń?

Policjant popatrzył na niego z politowaniem.

– Pistolet możesz schować w segregatorze, a haubicę polową w środku lasu. Nie wiem, jaką broń schowali, ale pewnie zostawili ją w jakiejś torbie, żeby łatwo było ją przenieść.

– Dobra, może zamiast gadać, po prostu zaczniemy szukać? – zapytała ponownie Natalia.

Mężczyźni kiwnęli głowami i cała trójka wyszła z pomieszczenia. Wbrew wszelkim zasadom obowiązującym w horrorach, rozdzielili się, jednak w taki sposób, że każdy był pilnowany przez przynajmniej jedną osobę. Po kilkunastu minutach Tomek trafił na dwie ciężkie torby schowane pod jednym z biurek. Wyciągnął je i otworzył, zawoławszy wcześniej pozostałą dwójkę.

Torby były wypełnione bronią i amunicją. Poczuli się jak w Matriksie, gdy Neo i Trinity szli odbijać Morfeusza. Bandyci musieli znać się na rzeczy, bo amunicja była schowana razem z bronią, do której pasowała. Kuba nie uwierzył w ich własne szczęście. W jednej z toreb leżały trzy pięknie błyszczące pistolety maszynowe H&K MP5A3. Leciutka broń używana przez komandosów GROM-u oraz okazjonalnie przez oddziały specjalne polskiej policji, w wariancie z rozkładaną kolbą i latarką taktyczną przyczepioną pod lufą. Broń została stworzona z myślą o walce na krótkim dystansie w terenie miejskim. Minimalny odrzut przy bardzo dużej szybkostrzelności i doskonałej celności. Do tego, pod pistoletami leżały pudełka, zawierające co najmniej czterysta sztuk amunicji. W drugiej torbie znaleźli dwie strzelby Imperator oraz około stu dwudziestu naboi. Poza tym leżał jeden glauberyt, jednak bez zapasu amunicji.

Po zebraniu toreb oraz broni od osób zastrzelonych przez Kubę, okazało się, że dysponują całkiem sporym arsenałem. W sumie cztery strzelby, sześć pistoletów maszynowych i cztery zwykłe. Brakowało tylko granatów i wsparcia lotniczego, by można było ruszyć na wojnę.

Cała trójka patrzyła na broń niczym na znaleziony właśnie skarb.

– Okej, słuchajcie – zaczął Kuba, biorąc głęboki oddech. – Dobre w naszej sytuacji jest to, że mamy dużo spluw i amunicji. Poza tym trochę wypoczęliśmy. Jest… wpół do piątej, więc nie mamy po naszej stronie osłony nocy. A musimy stąd wiać.

– Dlaczego? – zapytała Natalia, spoglądając na męża.

– Bo przyjdzie tu więcej ludzi, którzy będą chcieli odbić broń – powiedział przytomnie Tomek.

Kuba uniósł brwi z zaskoczenia, ale i uśmiechnął się do chłopaka, który powiedział dokładnie to, o co mu chodziło.

– Tak. Tomek ma rację. Przyjdą następni, a nie wiemy, czy tym razem uda nam się tak łatwo ich załatwić – powiedział policjant.

– Ale może być też tak, że zabiłeś wszystkich i nie ma już nikogo, kto miałby przyjść po broń – powiedziała Natalia. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.

Kuba jednak był przygotowany i na to, więc błyskawicznie odpowiedział:

– Jasne, ale mogą być inne grupy. Pomyśl, ci ludzie, którzy przeżyli pierwsze parę godzin, pójdą po rozum do głowy i pierwsze, co zrobią, to albo zabarykadują się gdzieś i będą czekać na pomoc, albo wyjdą na miasto w poszukiwaniu broni. Więc nawet jeżeli pozbyliśmy się wszystkich rabusiów z jednej grupy, to wkrótce przyjdą następni.

Natalia nie odpowiedziała, tylko patrzyła smutnym wzrokiem. Kuba doskonale ją rozumiał. Chciał pocieszyć i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, jednak nie mogło mu to przejść przez gardło.

Nagle dziewczyna uniosła głowę i patrząc prosto w oczy męża, bojowo zapytała:

– Dobra. To gdzie chcesz jechać?

Ten wytrzymał spojrzenie, chociaż wielkie, niebieskie oczy Natalii zdawały się świdrować go na wylot.

– Jeżeli w mieście jest taki rozpierdol, to… opuśćmy je – odpowiedział spokojnie, jakby podejmował decyzję co do miejsca, w którym zjedzą niedzielny obiad. – Wyjedźmy z Warszawy.



Mokotów, godzina 04:56.

Jacek siedział w ciemnym pomieszczeniu z kilkoma śpiącymi facetami i pozwalał, by trawił go największy kac w historii ludzkości. Jego znajomi drzemali w najlepsze, podczas gdy po podłodze walały się puste butelki po whiskey i innych trunkach. Dla każdego znalazło się coś, co lubił. Smród trawionej wódki unosił się w powietrzu, czyniąc duszne pomieszczenie jeszcze mniej zdatnym do życia. Nie pamiętał, o której godzinie usnął, wiedział tylko, że nowi koledzy polewali mu, a on – żeby łatwiej zdzierżyć ich żałosne towarzystwo – systematycznie pozwalał się upijać. I jak widać – wyszło mu to dość dobrze.

Przetarł brudną ręką zmęczoną twarz i usiadł na posadce. Przesunął wzrokiem po śpiących mężczyznach, przyglądając się rytmicznie unoszącym się i opadającym klatkom piersiowym. Zastanowił się, czy zombie też oddychają? Chyba powinni, ale jaki to ma sens? Jeżeli nie oddychają, to może można trzymać takiego w zamknięciu, przez nie wiadomo ile czasu. Na tę myśl uśmiechnął się ponuro sam do siebie. To stwarza nowe perspektywy. Wyobraził sobie zombie zamkniętych w szczelnym pomieszczeniu albo pod wodą, albo z siatką zawiązaną na głowie. Jednak stwierdził, że w każdej wersji wyglądaliby równie durnie, więc szybko zrezygnował z dalszych fantazji. Obiecał sobie jednak, że kiedyś wróci do tego tematu.

Wstał i ruszył przed siebie. Lawirował pomiędzy leżącymi mężczyznami, aż do momentu, gdy zrobił wielki krok, żeby znaleźć się na korytarzu. Poszedł w stronę okna, z którego półtorej godziny wcześniej obserwowali zaciętą bitwę między zombie a żołnierzami broniącymi obozu. Z bezpiecznej odległości, pijani i weseli, komentowali wydarzenia, nie bacząc na to, że kilkaset metrów dalej ludzie walczą o życie. Walczą i przegrywają. Jacek od samego początku wiedział, że tak to się skończy. Nie trzeba było być absolwentem Wyższej Szkoły Wojsk Lądowych, żeby wiedzieć, że z tak przeważającym liczebnie przeciwnikiem nie walczy się w otwartym polu. Problem oficerów jednak był taki, że nie docenili wroga i najzwyczajniej w świecie nie spodziewali się ataku. „Biedactwa. Szkoda, że nigdy nie będą mieli okazji naprawić swojego błędu” – pomyślał. Wziął lornetkę leżącą na parapecie i zlustrował pozostałości po obozie.

Większość namiotów spłonęła, a te, które uniknęły płomieni, leżały zawalone na ziemi. Trzy stały nieruszone, podczas gdy poranny wiatr smagał ich niedomknięte wejścia. Wszędzie widać było ślady krwi oraz fragmenty rozerwanych ciał. Całych zachowało się względnie niewiele. Większość została pożarta, a te wyłącznie nadgryzione po jakimś czasie po prostu wstały i ruszyły na żer. Wszędzie natomiast leżało pełno broni. Jacek nawet z tej odległości widział połyskujące w ostrym, porannym słońcu karabiny maszynowe. Gdyby ktoś teraz patrzył na brudnego, obszarpanego mężczyznę, zobaczyłby w jego oczach chwilowy błysk radości oraz chytry uśmieszek, malujący się w kącikach ust. Stara, dobra noga od stołu dobrze mu służy, ale na dłuższą metę przyda mu się broń palna. Poza tym, tak łatwiej będzie się pozbyć górskich olbrzymów, głośno chrapiących na drugim końcu korytarza. Bo już podjął decyzję, że woli umierać w samotności. Nie potrzebuje do tego towarzystwa. Niby mógłby po prostu odejść, chociażby teraz, i zostawić ich samych. Jednak jakaś mroczna część jego podświadomości, ta obecnie przeważająca, uparcie chciała zobaczyć, jak mężczyźni zakończą swój żywot. I coś mówiło Jackowi, że będzie mu to dane.

Trzeba ich obudzić i udać się do splądrowanej bazy, zanim ktoś inny wpadnie na ten sam pomysł. Co prawda nie wierzył zbytnio w to, że ktoś byłby na tyle głupi, żeby wychodzić z bezpiecznej kryjówki, ale skoro on to robi, może inni też na to wpadną? Szczerze w to wątpił. Ale trzeba działać, ot tak, na wszelki wypadek. Zawrócił do pokoju i pogardliwie kopnął leżącego najbliżej mężczyznę. Cielsko nie zareagowało w żaden sposób, toteż Jacek poprawił kopnięcie. Dalej nic. Za trzecim razem wziął potężny zamach i uderzył z całej siły. Pijany wór uniósł się odrobinę, po czym wydęte od alkoholu usta rozchyliły się, wypuszczając na świat jedno, ledwo słyszalne słowo:

– Spierdalaj.

A następnie dalej zapadł w drzemkę, nie zaszczycając Jacka nawet jednym spojrzeniem. Mężczyzna głośno wypuścił powietrze. Obudzenie tej trzody zajmie mu sporo czasu, ale potrzebował ich tam, gdzie zamierzał się udać.



Mokotów, godzina 05:02.

Paweł cały czas wpatrywał się w okno. Od ostatniej wymiany paru zdań, która miała miejsce trochę ponad godzinę temu, nie rozmawiał z chłopakiem. Max usnął na chwilę, ale dręczyły go koszmary, więc nie spał zbyt długo. Paweł natomiast, nieruchomy i niewzruszony niczym posąg z Wysp Wielkanocnej, wpatrywał się w okno… Jego bystry umysł działał na jałowym biegu, regenerując się i gromadząc energię, której, czego był pewien, będzie potrzebował. Błądził myślami po Warszawie, zastanawiając się, gdzie może być teraz jego córka. To, że przeżyła, było pewne – innej opcji nie przewidywał. To nie tak, że był niepoprawnym optymistą – po prostu znał swoje dziecko, wiedział, jak je wychował i czego może się po nim spodziewać. Kaja była sprytna, bystra i spostrzegawcza. Oraz cholernie uparta, zupełnie jak jej matka. Na wspomnienie żony serce Pawła zabiło mocniej, jednak równie szybko pojawiło się zupełnie nowe uczucie, które w tej wersji wspomnień jeszcze nigdy nie gościło – uczucie wdzięczności, że jego żona już nie żyje. Że nie żyje i co się z tym wiąże – nie musi oglądać ani doświadczać koszmaru, który rozgrywa się wszędzie dookoła.

Pora ruszać na miejsce bitwy. Wstał, podszedł do drzemiącego chłopaka i potrząsnął delikatnie jego ramię.

– Max. Obudź się. Już czas.

Chłopak błyskawicznie zerwał się z posłania i usiadł. Długie, czarne loki zafalowały i napuszyły się jakby w geście protestu, po czym odpadły, zasłaniając tym samym szeroko otwarte, brązowe oczy nastolatka. Paweł przyglądał się mu, pozwalając, by chłopak się trochę rozbudził. Max przetarł dłońmi po zaspanej twarzy, następnie spojrzał na Pawła, potem za okno i powiedział:

– Naprawdę już? – było to pytanie pełne rezygnacji, ale też nadziei, że może mężczyzna zmieni zdanie.

– Tak. Powinniśmy wyjść – odpowiedział spokojnym głosem Paweł.

– Skoro tak…. A właściwie to dlaczego tak wcześnie?

– Łatwiej i bezpieczniej poruszać się w świetle dnia.

– Rozumiem, naprawdę, ale czy to musi być piąta rano? Nie mógłbym jeszcze trochę poooospać? – przeciągnął ostatni wyraz, kładąc się z powrotem na posłaniu i jednocześnie zamykając oczy.

Paweł uśmiechnął się pod nosem. Ten chłopak przypominał mu jego własną córkę, która codziennie rano musiała stoczyć zażartą walkę z kołdrą. Swoją drogą, walkę, którą nierzadko przegrywała.

– Wstawaj. Może czekać nas długi dzień – powiedział mężczyzna i podniósł się z podłogi. Po chwili usłyszał, jak Max, niechętnie, też się podnosi, mamrocząc coś pod nosem.

Kilkanaście minut później byli już po śniadaniu i porannej toalecie. Paweł zaryzykował nawet zrobienie kawy, jednak warował przy czajniku i wyłączył go natychmiast, gdy tylko zaczął gwizdać. Teraz stał z gorącym kubkiem w ręku i wdychał aromat świeżo parzonej kawy. Max podszedł do niego i z obrzydzeniem spojrzał na zawartość kubka.

– Bez mleka? – zapytał.

– Bez.

– A cukier?

– Łyżeczka. Czasem półtorej – odpowiedział oficer.

– Masakra. Jak ty to możesz pić? – zapytał Max, który zebrał się w sobie i powąchał napój. Przez ciało przeszedł mu dreszcz.

– Normalnie. Przyzwyczaiłem się – powiedział rozbawiony Paweł. – Jak jedziesz w pole na dwa miesiące… no, na poligon znaczy, to mleka nie bierzesz, bo się łatwo psuje. Cukier szybko się kończy, kawa zresztą też, ale łatwo ją ukryć. Cukier na dodatek kradną te łapserdaki od herbaty. Poza tym – kawa stawia na nogi. Ach, i jeszcze jedna rzecz. Ale nie wiem, czy mogę ci to powiedzieć.

Oczy Maxa rozszerzyły się z zaciekawieniem.

– Co? Powiedz.

Paweł pochylił się konspiracyjnie nad chłopakiem, rozejrzał wokół i kiedy upewnił się, że w pomieszczeniu nie ma żadnego zombie, który ich podsłuchuje, wyszeptał:

– Poza tym mi to po prostu smakuje.

Max odsunął się i zmarszczył brwi. Po chwili jednak uśmiechnął się, a następnie odwrócił na pięcie i podreptał w stronę swojej herbaty.

Przez chwilę rozmawiali na temat przeszukania szaf właściciela domu, lecz jednogłośnie stwierdzili, że to jeszcze nie ten etap. Jeszcze za wcześnie na plądrowanie czyjegoś domu w poszukiwaniu zastępczych ubrań. Cała sytuacja trwa niespełna dobę, a kradzież byłaby jakby potwierdzeniem kryzysowej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wystarczy, że ukradli pożywienie ze sklepu na dole.

– Max, jak będziemy na dole, to weź jeszcze trochę jedzenia do plecaka – zaczął Paweł. – A tak w ogóle to powinniśmy już ruszać. Jesteś gotowy?

Chłopak spojrzał na niego i odpowiedział:

– Tak. To znaczy, szczerze mówiąc, w ogóle mi się nie chce tam iść, ale skoro tak będzie lepiej…

– Będzie – wszedł mu w zdanie Paweł. – Jeżeli sytuacja się polepszy, a przynajmniej nieco unormuje, to szybciej nas tam znajdą. Albo my znajdziemy pomoc. Jeżeli się pogorszy, to prędzej czy później skończy nam się jedzenie i tak czy inaczej, będziemy musieli stąd wyjść.

– Przecież mamy cały sklep jedzenia. Starczyłoby na całe miesiące na naszą dwójkę – zripostował chłopak, zakładając ciężkie glany na nogi.

– Tak, zgadza się – rzekł Paweł. – Zakładając, że nikt inny nie wpadłby z wizytą. Poza tym, nie mamy broni. Max, posłuchaj. Pozostawanie w ruchu to nasza jedyna szansa na przeżycie. Uwierz mi, wiem coś na ten temat.

Tak, tego argumentu chłopak nie mógł przebić. Niby oglądał Discovery i tam też mówili, że przemieszczanie się jest jednym z priorytetów. O ile oczywiście jest możliwe. Szkoda, że nikt nie zrobił programu o tym, jak przeżyć we własnym mieście opanowanym przez zombie.

Kilka minut później byli już na dole. Paweł zszedł pierwszy, delikatnie otwierając drzwi i zaglądając w każdy róg. Za broń służył mu tasak do mięsa, który znalazł w kuchni właściciela mieszkania. Słabo, ale aktualnie nie było nic lepszego.

Upewniwszy się, że sklep nie wywołał specjalnego zainteresowania zombie, mężczyzna i chłopak zagłębili się między półki z jedzeniem. Paweł kazał chłopakowi zapakować do plecaka kilka konserw mięsnych i suchary, podczas gdy sam został na czatach. Konserwy miały długi termin przydatności, poza tym nie trzeba było się o nie jakoś szczególnie troszczyć w transporcie. Max zapakował w sumie około siedmiu kilogramów jedzenia, doliczając jeszcze butelkę z wodą przytoczoną do bocznych pasków plecaka. Tymczasem Paweł przyglądał się ulicy. Okazała się pusta, jakby wymarła. Co zresztą niewiele mijało się z prawdą. Żadna żywa czy nieumarła dusza nie pokazała się w zasięgu wzroku.

– Okej, mam wszystko, co kazałeś mi wziąć – powiedział Max, podchodząc na kuckach do Pawła.

Ten kiwnął mu potakująco głową.

– Cholera, miałem nadzieję, że uda nam się tu znaleźć jakąś broń – powiedział z rezygnacją, rozglądając się jeszcze po półkach.

– Nie, tu jest tylko jedzenie – skwitował Max.

Paweł pokiwał w milczeniu głową. Wyjście z bezpiecznej kryjówki, dodatkowo z jednym tylko tasakiem, wydaje się być dość nierozsądnym rozwiązaniem. Ale decyzja już zapadła.

– Dobra, idziemy.

Max przełknął głośno ślinę i ruszyli w stronę zamkniętych drzwi.

Mimo wczesnej godziny, było już ciepło. Poranne, lipcowe słońce przyjemnie grzało ciała, dodając otuchy i podnosząc morale. Paweł nie mógł się nadziwić Maxowi, który kroczył w ciężkich glanach i grubych bojówkach. Sam nieraz chodził w wysokich, wojskowych butach, co było dość oczywiste, ale tamto obuwie było inne. Dostosowane do warunków klimatycznych, w których rozgrywała się dana akcja, oddychające. Natomiast te buciory wyglądały na stworzone z nieprzepuszczającej powietrza warstwy, w której stopy dosłownie się gotują. Jednak chłopak zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Obaj stąpali spokojnie, jakby poruszali się po polu minowym, jednocześnie bacznie rozglądając się wokół.

Po kilku minutach wędrówki weszli na ulicę Stefana Batorego, przeszli między równo ustawionymi blokami i oficjalnie znaleźli się na Polach Mokotowskich. Pola swoją powierzchnią łączyły trzy dzielnice Warszawy – Ochotę, Śródmieście i sam Mokotów. Paradoksalnie najmniejszy przydział pozostawiając tej ostatniej. Jedno z ulubionych miejsc spędu warszawiaków, pełne zieleni, drzew i małych stawów. Teraz również pełne cierpienia, krwi i śmierci. Paweł czuł się, jakby kroczył we śnie. Nie zatrzymywał się, ale stąpając powoli po zielonej trawie, pozwolił się ponieść ponurym myślom. Prawdopodobnie zrobiłoby mu się lżej na sercu, gdyby wiedział, że Max odbiera to dokładnie tak samo, jak i on. Chłopak oddałby całe zgromadzone jedzenie, żeby tylko nie zagłębiać się między drzewa.

Park był pusty. Taki stan rzeczy nie powinien nikogo dziwić, zwłaszcza że była środa, przed godziną szóstą rano. Jednak coś było nie tak. Brakowało ptaków, które codziennie rano wyśpiewywały swoje arie, ku uciesze miłośników wczesnego wstawania i ku utrapieniu tych, którzy woleli dłużej spać. Powietrze pachniało inaczej, jakby było przesycone bólem. Jakby znaleźli się w szpitalu.

– Ej, Paweł – zagadał chłopak. Mężczyzna mruknął, co znaczyło, że go usłyszał, jednak nie odwrócił się, bo uparcie wpatrywał się przed siebie w poszukiwaniu najmniejszego ruchu. – To chyba dziwne, że nikogo tu nie ma, nie? – dokończył Max.

– Mhm – stwierdził Paweł – też o tym myślałem.

– To znaczy wiesz, mi nie przeszkadza, że jest tak pusto i nie wałęsają się te pojeby, ale… – zaczął się tłumaczyć Max.

– Wiem, rozumiem. Mi też coś tu nie gra. Dlatego musimy być maksymalnie ostrożni. I przyspieszyć.

– Przyspieszyć? – zapytał chłopak.

– A czym się obronisz, jeśli nagle nas zaatakują? – tym razem Paweł odwrócił się i spojrzał na Maxa, którego oczy rozszerzyły się z przerażenia. Wyobraźnia chłopaka działała dość dobrze, toteż nie miał najmniejszego problemu ze zwizualizowaniem sobie tego, co by się stało, gdyby otoczyło ich kilku zombie. Zaczęli iść szybciej, jeszcze uważniej rozglądając się wokół.

Nie wierzyli w swoje szczęście, gdy po wyjściu zza kępy krzaków ich oczom ukazał się zniszczony obóz wojskowy. Paweł gestem dłoni pokazał chłopakowi, żeby ukucnął. Skryli się za wielkim dębem i przez chwilę w milczeniu obserwowali teren.

– Teraz musimy uważać. Jacyś… zombie – Paweł z trudem wykrztusił z siebie drugie słowo – dalej mogą tu być. Żerować. Albo po prostu kręcą się bez celu, co i tak nieźle im wychodzi. Nieważne. Podchodzimy, bierzemy najbliższą broń i cały czas trzymamy się razem, jasne? Jak zobaczymy, że jest czysto, to możemy się rozejrzeć za resztą rzeczy. Umiesz strzelać?

Max pokręcił przecząco głową.

– To się nauczysz. Kiedy podniesiesz broń maszynową, najpierw sprawdź magazynek – jeśli jest pełny, to od razu przełącz tryb prowadzenia ognia na pojedynczy. Przeważnie jest albo taka mała wajcha, albo guzik, który zwalnia magazynek. Wciskasz, wysuwasz, sprawdzasz. Potem po prostu wsadzasz go z powrotem, aż usłyszysz głośne kliknięcie. To znaczy, że zamek załapał. Pokażę ci, gdzie przełączyć tryb prowadzenia ognia. Inaczej po wciśnięciu spustu w parę sekund zostaniesz bez amunicji. To może cię kosztować życie. Jasne?

Tym razem kiwnięcie było potakujące.

– Dobra, to idziemy. Trzymaj się za mną.

Powiedziawszy to, Paweł wyszedł zza skrywającego ich drzewa i pochylony ruszył w kierunku wyłomu w ogrodzeniu. Max trzymał się tuż za nim. Przeszli po leżącej na ziemi siatce i kłębach drutu kolczastego, uważnie stawiając nogi, żeby tylko się nie poranić. Tu zapach śmierci był niemalże namacalny. Fetor gnijącego, rozkładającego się mięsa unosił się w powietrzu, przyprawiając o zawroty głowy. Setki much żerowały na fragmentach porozrywanych ciał. Obóz przypominał scenografię z horroru, gdzie zbyt fantazyjny scenarzysta rozlał zdecydowanie za dużo sztucznej krwi i porozrzucał kilogramy mięsa, żeby tylko jak najwierniej oddać klimat rzezi. Jedyna różnica polegała na tym, że to wydarzyło się naprawdę. Krew nie była sztuczna, tak samo jak walające się fragmenty ludzkich ciał. Max, który z obrzydzeniem, ale i dziwną fascynacją przyglądał się wszystkiemu, zwymiotował nagle śniadanie, zginając się wpół. Fragment nadgryzionego ucha, na który przez przypadek chłopak nadepnął, był swoistym punktem krytycznym dla jego żołądka. Paweł tylko odwrócił się i gestem dłoni nakazał chłopakowi zachować maksymalną ciszę. Zmaltretowany nastolatek kiwnął głową przepraszająco.

Wyszli zza namiotu i ukucnęli za drewnianymi skrzyniami. Paweł wystawił głowę, uważnie lustrując otoczenie i nasłuchując wszelkich podejrzanych odgłosów. Naraz schylił się i zanurkował między skrzynie, aby po chwili powrócić z karabinem maszynowym typu Beryl. Sprawnym ruchem sprawdził zawartość magazynka, po czym ponownie załadował i od razu odbezpieczył. Max był pod wrażeniem fachowych ruchów komandosa. Z jego punktu widzenia wszystko odbyło się machinalnie, jakby bez świadomości Pawła – ale każdy ruch był przemyślany, nic nie działo się bez przyczyny. Niby taki szczegół jak przeładowanie broni, a pozwala pokazać, jak bardzo ktoś jest obeznany z tematem. Chłopakowi zrobiło się dużo lżej na sercu.

Nagle usłyszeli dziewczęcy krzyk, dobiegający gdzieś spomiędzy namiotów. Przez ułamek sekundy Max zdążył zobaczyć, jak oczy Pawła rozszerzają się z przerażenia, po czym mężczyzna rzucił się biegiem w kierunku, z którego dobiegał głos. Chłopak bez zastanowienia ruszył tuż za nim.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю