Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 25 страниц)
Mokotów, godzina 20:21.
Jacek bezradnie wpatrywał się w przeszklone drzwi. Ostatnie dwie godziny spędził za biurkiem recepcji na parterze, tuż przed głównym wejściem do biurowca. Skrupulatnie analizował wydarzenia, jakie do tej pory miały miejsce. Godzinę zajęło mu dostanie się na dół budynku. Pokonując schody, musiał być bardzo ostrożny, ale ostatecznie udało mu się zejść bez większych problemów. Schodził z duszą na ramieniu. Kiedy opuścił klatkę schodową, popędził w stronę głównego wejścia i wybiegł na chodnik. Ciepłe i świeże powietrze wypełniło jego nozdrza, przesiąknięte zapachem krwi. Niestety nie miał zbyt wiele czasu na radowanie się odzyskaną wolnością, ponieważ gdy tylko pojawił się na chodniku, kilkunastu zombie błyskawicznie rzuciło się w jego stronę. Zrobił wtedy jedyną słuszną rzecz, jaka przyszła mu na myśl – wycofał się do biurowca i zamknął za sobą drzwi.
Następnie, kiedy odrobinę ochłonął i odzyskał zdolność racjonalnego myślenia, zabezpieczył parter, przynajmniej w części, w której aktualnie się znajdował, dokładnie sprawdzając wszystkie zakamarki i drzwi, prowadzące do toalet bądź innych pomieszczeń. Przy okazji zabił też dwóch zombie. Poszło mu łatwiej niż z Karoliną. Raz, że ich nie znał, a dwa, że jak sam stwierdził, stosunkowo szybko odnalazł się w nowej roli. Biała koszula już dawno zmieniła barwę na czerwoną, a spodnie pokryły się szkarłatną, zaschniętą teraz posoką. Od zapachu unoszącego się w powietrzu było mdło, jednak Jacek wolał zostać w nawet tak uświnionym ubraniu, niż zupełnie z niego zrezygnować i walczyć dalej nago. Umył ręce i twarz w łazience, ale nie mógł nigdzie znaleźć nowego ubrania.
Spojrzał na monitory, które pokazywały widok z kamer porozmieszczanych po całym budynku. Nie był w stanie zliczyć zombie wałęsających się po korytarzach i wyludnionych salach. Nie zauważył też nikogo żywego. Możliwe, że ktoś ukrył się poza zasięgiem monitoringu, jednak tego akurat nie mógł być pewien. Na dole, tak samo jak w biurze, z którego udało mu się uciec, nie było internetu ani sygnału w linii telefonicznej. Czuł się jak głodny i brudny szczur w pułapce, otoczony z każdej strony przez wygłodniałe kocury. I śmiertelnie przerażony. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, nie był w stanie określić, co robił przez ostatnie godziny i kiedy po raz ostatni coś jadł. Wszystko zlało się w jedną, bardzo nieskładną całość. I Jacek czuł, jak ta całość pochłania go coraz bardziej, jakby we śnie wchodził coraz dalej między ciemne i schowane za mgłą drzewa. Coś wisiało w powietrzu. Instynkt go ostrzegał przed tym, co może się jeszcze wydarzyć, ale go nie słuchał. Nie potrafił.
Schował głowę w dłoniach. Za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział przed sobą opętaną twarz Karoliny. Zacisnął pięści. „Weź się chłopie w garść” – pomyślał. Był na skraju wyczerpania nerwowego – nie wiedział, co myśleć ani co robić. Nikt nie przyszedł go uratować, nie widział policji, straży czy służb specjalnych, a przecież minęło już tyle godzin. Ludzie zostali pozostawieni sami sobie. Siedział za panelem tak długo, aż zombie na ulicy przestali się nim interesować i poszli szukać łatwiejszego łupu.
Wziął kilka głębokich oddechów. Wstał i powoli podszedł do drzwi, cały czas trzymając się blisko ściany. Światła były pogaszone, ale na zewnątrz było jeszcze jasno. Szedł powoli, zastygając za każdym razem, gdy na ulicy pojawiała się jakaś postać.
Podszedł maksymalnie blisko samej szyby i ukucnął za olbrzymim rododendronem, kryjąc się w cieniu jego liści. Obserwował chodnik i ulicę Juliana Bruna, przy której znajdowało się jego biuro. Nie był zbyt zachwycony tym, co ujrzał.
Z dziwnym spokojem uświadomił sobie, że koszmar, jakiego musiał doświadczyć, nie zakończy się, kiedy wyjdzie poza przeklęty biurowiec. Na ulicy panował taki sam chaos, jeśli nawet nie większy. Płonęło kilka samochodów, a kwestią czasu było, kiedy ogień prześlizgnie się na sąsiadujące z nimi budynki. Gdzieniegdzie leżały ciała, wokół których widział czarne plamy krwi. Był świadkiem, jak jedno z nich podniosło się i po omacku zaczęło iść przed siebie. Przypomniało mu to dość makabryczną wersję starej zabawy z dzieciństwa, gdzie jedno z uczestników miało zawiązane oczy i z wyciągniętymi rękami szukało pozostałych.
Nie dostrzegł nikogo normalnego. Dopadły go najczarniejsze myśli, jego umysł podsuwał najgorsze scenariusze. Oczami wyobraźni widział, jak krążący wokół ludzie się z niego śmieją. Szydzą. Wskazują go palcami i wytykają tchórzostwo, bo boi się wyjść i stanąć do walki.
Naraz wziął parę głębokich oddechów i skupił wzrok na jednym z ciał.
– Pieprzyć to – powiedział szeptem, ledwo rozchylając usta.
Miał dość. Czuł, że coś w nim bezpowrotnie pękło. Odnosił dziwne wrażenie, że stało się tak już bardzo dawno temu, ale dopiero teraz to sobie uświadomił. Całe jego życie sprowadzało się do rutynowych zajęć, powtarzanych z niemalże szwajcarską precyzją. Po prostu w nieskończoność powielał te same czynności i schematy, starając się nie wychodzić przed szereg. Poczuł, jak robi się czerwony ze złości. Wszystko przepadło. Tyle bezpowrotnie zmarnowanego czasu… Przed oczami przeleciały mu ostatnie lata życia i z żalem stwierdził, że jedyne wspomnienia, jakie ma, związane są z pracą.
Wstał z podłogi i spokojnie podszedł do panelu administracyjnego, znajdującego się za biurkiem ochrony. Nie obchodziło go, czy ktoś go z ulicy go zobaczy, czy nie. Zaczął metodycznie przeszukiwać szuflady. Wątpił, że znajdzie jakąkolwiek broń. Szukał za to kluczy, które otworzą mu drogę do zamkniętych pomieszczeń, do zamkniętych szafek i sam Bóg jeden wie, co tam znajdzie. Oby cokolwiek, co będzie mogło mu posłużyć za broń, a będzie lepsze od stołowej nogi. Chociaż osobiście przekonał się, że ta ostatnia całkiem nieźle się sprawdza.
Po paru sekundach dzierżył już w dłoni pęk brzęczących kluczy i szedł w kierunku drzwi, na których widniała tabliczka z napisem „ochrona”. Chwilę mu zajęło znalezienie odpowiedniego, ale ostatecznie udało mu się przekroczyć próg pomieszczenia. Uderzył go zapach potu, stęchlizny i taniej wody po goleniu. Uśmiechnął się pod nosem. Podobało mu się to. Podobało mu się, że śmierdziało, że całe jego ubranie było poplamione krwią i że miał okazję roztrzaskać paru osobom głowy nogą od stołu. Przyjął tę świadomość ze spokojem, nie czuł się winny. Nie było policji, sądów, innych ludzi. Nie było już przed kim czuć się winnym, a jego własne sumienie opuściło go parę godzin temu, ustępując miejsca nadciągającemu szaleństwu.
Stał w progu, upajając się nową siłą. Uczuciem spokoju i totalnej bezkarności. Jego własną, spaczoną definicją wolności. Czuł się, jakby znalazł się w grze komputerowej, gdzie może robić, co chce i komu chce, i nikt go za to nie ukarze. Nigdy nie podejrzewał siebie o takie podejście. Człowiek uczy się samego siebie przez całe życie.
– Co my tu mamy… – szepnął pod nosem, zapalając światło.
Jego oczom ukazały się trzy stojące szafki, tandetny stolik z jeszcze tandetniejszym czajnikiem i paroma brudnymi kubkami, nad którym wisiał kalendarz z gołą babką. Do tego pusty wieszak na mundury i para wojskowych butów. Słowem, mnóstwo rzeczy, które zupełnie nie nadają się do walki.
– Niech to cholera – przeklął pod nosem.
Podszedł do szafek, na szczęście otwartych, ale ich zawartość była równie interesująca i przydatna co zawartość samego pomieszczenia. Zastanowił się przez chwilę, rozglądając jeszcze raz po klitce. Może coś przeoczył? Niestety musiał pogodzić się z faktem, że nic nie umknęło jego uwadze.
„No trudno, trzeba będzie poszukać gdzie indziej” – pomyślał i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Spojrzał na zegarek – było parę minut po dwudziestej pierwszej. Czas się zbierać.
Wrócił do recepcji, wziął wcześniej już wypróbowaną nogę od stołu i zważył ją w ręku. Sprawdziła się do tej pory, więc będzie dzielnie służyła dalej. Przez chwilę myślał, czy nie wrócić na górę po drugą nogę, żeby mieć broń w obu rękach, ale stwierdził, że jedna trzymana naraz będzie skuteczniejsza. Odwrócił się i zaczął powoli kroczyć w stronę drzwi. Jego skórzane lakierki z głośnym echem uderzały o marmurową podłogę. Nie śpieszył się. Wiedział co go czeka po przekroczeniu progu i wyjściu na ulicę. Jakaś głęboko schowana, racjonalnie myśląca część jego świadomości wiła się i krzyczała, próbując oswobodzić się z oków szaleństwa, jakimi została spętana. Jednak to działanie z góry było skazane na niepowodzenie. Gdzieś na samym dnie duszy Jacek wiedział, co robi. Miał świadomość tego, co się dzieje i na co się godzi. Po prostu stwierdził, że zanim zginie, to się odrobinkę zabawi.
Złapał za klamkę, otworzył drzwi i po raz ostatni w życiu wyszedł ze swojego miejsca pracy.
Stare Miasto, godzina 20:22.
Zaufajcie mi – parsknęła Natalia, przedrzeźniając księdza. – Wyszliśmy na tym gorzej niż Zabłocki na mydle!
Kuba spojrzał zmęczonym wzrokiem na żonę. Wyjął paczkę czerwonych lucky strike’ów i odpalił papierosa.
– Proszę tutaj… – zaczął duchowny, ale policjant posłał mu spojrzenie pod tytułem „zmuś mnie”, więc ten nie skończył zdania.
– Kochanie, przestań biadolić. Marudzisz, odkąd tu weszliśmy – powiedział Kuba, głęboko zaciągając się dymem.
– A pewnie! I dalej będę biadolić! Zobacz, gdzie przez niego wylądowaliśmy! – odkrzyknęła, wskazując palcem na księdza, który skulił się pod jej nienawistnym spojrzeniem.
– Fakt, ale gdyby nie on, to już byśmy nie żyli – odparł Kuba, ostentacyjnie wypuszczając dym w jej stronę. Natalia zrobiła się purpurowa ze złości, ale nie odpowiedziała.
Zapadła niezręczna cisza. W głębi ducha Kuba rozumiał żonę. Tkwili od paru godzin w zatęchłej, wilgotnej piwnicy. W powietrzu unosił się zapach starego drewna i mokrej cegły. Po północnej ścianie nieustannie sączyła się jakaś bliżej nieokreślona ciecz, na szczęście znikając w podłodze i nie zalewając całego pomieszczenia. Inaczej już dawno by się potopili. Kompleks piwniczny był ogromny, przypominał bardziej katakumby niż małą kościelną piwniczkę, w której przechowuje się mszalne wino. Sklepienie i korytarze były wykończone średniowiecznymi, ceglanymi łukami i aż dziw brał, że tyle czasu zdołały wytrzymać. Ksiądz zapewnił ich, że wejście, którym się tu dostali, jest jedynym, a stalowe drzwi wyglądały bardzo solidnie. Policjant zapytał go, po co aż takie zabezpieczenia w starym kościele. W odpowiedzi usłyszał, że wcześniej bezdomni wykradali zapasy, jakie były tu składowane, i że z datków udało się im drzwi zakupić właśnie takie. Dodał też, że nie tylko wino jest tu przechowywane, ale Kuba nie ciągnął dalej tematu.
– No dobrze… jest ksiądz stuprocentowo pewien, że nie ma stąd żadnego innego wyjścia? – zapytał Kuba, spoglądając w stronę kapłana.
– Tak – odparł, ale w jego głosie słychać było niepewność. Widać, sam zorientował zauważył, bo błyskawicznie dodał znacznie pewniejszym tonem – Tak, jestem tego absolutnie pewien.
Policyjny instynkt podpowiedział Kubie, że ksiądz kłamie. Zdecydował się jednak poczekać, aż ten się wygada, choćby przypadkiem.
– No to świetnie – stwierdziła Natalia, ostentacyjnie krzyżując ręce na piersi.
– Nati! – krzyknął Kuba. – Nie pomagasz – dodał nieco łagodniejszym tonem.
Ta tylko z fochem wypuściła powietrze i uciekła spojrzeniem w kierunku ściany.
– Może jeszcze nie wszystko stracone – powiedział delikatnie ksiądz.
Małżeństwo popatrzyło na niego czujnie, a policjant w duchu się uśmiechnął. Poszło łatwiej, niż myślał. Obrażona Natalia nie zamierzała się odzywać, a Kuba swym milczeniem chciał dać księdzu nieco czasu. Może sam zacznie mówić i nie trzeba będzie go ciągnąć za język? Kapłan jednak zdawał się odpłynąć myślami gdzieś daleko, jak już wielokrotnie mu się to wcześniej zdarzało. „Ciekawe, czy ja też będę łapał takie zawieszki, gdy będę w jego wieku” – zastanawiał się policjant. Po chwili dotarło do niego, że w świetle ostatnich wydarzeń jest raczej mało prawdopodobne, że pożyje na tyle długo. Mimo to na twarzy Kuby zagościł delikatny, ledwo zauważalny uśmiech. Pogodził się ze śmiercią. Oczywiście na tyle, na ile wydawało się to możliwe. Przerażenie, które wcześniej trawiło go od środka, gdzieś się ulotniło, ustępując miejsca spokojowi. Czyżby wpływ na to miał uświęcony charakter kościoła?
– Co ma ksiądz na myśli? – zapytała Natalia. Jej głos nieco się uspokoił i stał się niezwykle czujny, jakby znalazła cień szansy na wydostanie się stąd żywa i nie chciała tego zaprzepaścić niesnaskami powstałymi między nią a kapłanem. Takim zachowaniem zaskoczyła nawet Kubę.
Stary człowiek popatrzył w jej stronę i uśmiechnął się życzliwie. Wiedział, że zdobył punkt przewagi.
– Chyba mógłbym wam pomóc stąd się wydostać – odparł dumnie.
– Jak…? – zapytał Kuba, opuszczając czujnie głowę. Kapłan trzymał asa w rękawie, a policjant miał dziwne przeczucie, że tak łatwo nie odkryje przed nimi wszystkich kart.
– Jest jeszcze jedno wyjście – stary tunel łączący katedrę z Barbakanem. Zbudowali go powstańcy w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku. Może go wam pokażę, ale nie jestem jeszcze pewien – odpowiedział.
– Pewien czego? – Natalia zadała pytanie, jeszcze zanim ksiądz skończył odpowiadać na poprzednie.
– Pewien tego, że na to zasłużyliście – mówiąc to, spojrzał Kubie prosto w oczy. Jego spojrzenie było zadziwiająco silne i wyraziste, ale było w nim coś jeszcze, coś, co policjant widywał wielokrotne na sali przesłuchań. I wcale mu się to nie podobało. Wcześniej duchowny zdawał się błądzić nieobecnym wzrokiem po piwnicy, a teraz jego szare oczy niemalże błyszczały. Policjant, mimo zalewającej go złości, pozostał niewzruszony. Wiedział, że siłą nie przekona go do wyjawienia tajemnicy. Musiał go zrozumieć i zagrać w jego grę, inaczej mogą mieć z żoną spore kłopoty. Wolno wypuścił powietrze, starając się opanować nerwy.
– Nie rozumiem. Na co nie zasłużyliśmy? – ponownie zapytała Natalia. W jej głosie było słychać tylko panikę, po wcześniejszym spokoju nie został najmniejszy ślad.
– Na to, żeby się stąd wydostać i żyć – powiedział ksiądz, nie ruszając się z miejsca.
Kuba nie uwierzył w to, co przed chwilą usłyszał. Już nieraz był świadkiem gróźb skierowanych pod swoim adresem, także tych wieszczących rychły zgon, ale nigdy żadna z nich nie została wypowiedziana z taką pewnością i obojętnością. Ksiądz miał nad nimi druzgocącą przewagę, co zademonstrował swoją niewzruszoną postawą. Mężczyzna odniósł wrażenie, że ksiądz lada moment zamieni się w jakieś mitologiczne stworzenie, może nawet w samego diabła, szyderczo się zaśmieje i wyfrunie z piwnicy Bóg wie gdzie. Kuba wstał i zaczął chodzić po ciasnym i zimnym pomieszczeniu. Wyglądał teraz jak zwierz szykujący się do ataku – brakowało tylko piany kapiącej z pyska i czerwonych ślepi. Natalia siedziała nieruchomo z wybałuszonymi oczami, jakby ktoś wbił jej sztylet w brzuch. Przez kilkadziesiąt ciągnących się niczym guma sekund nikt nie odezwał się nawet jednym słowem. W końcu Kuba nie wytrzymał. Ruszył w kierunku księdza, zatrzymując się tuż przed nim.
– Jak to, kurwa, nie zasłużyliśmy na to, żeby żyć?! Cośmy ci zrobili? – wrzasnął, trzęsąc się ze złości. Zrobił się czerwony na twarzy.
– No?! Mów, starcze! – poganiał księdza.
Duchowny wstał i stanął przed policjantem, nie pokazując po sobie nawet cienia strachu. Patrzył natomiast na Kubę z politowaniem, jak na dziecko, które pomimo wielokrotnych upomnień znowu ufajdało się zupą. Wziął głęboki oddech i powiedział:
– Czy naprawdę nie widzisz, co się dzieje na zewnątrz?
– Widzę. Bardzo, kurwa, dobrze widzę. Musiałem strzelić młodemu gościowi w łeb z odległości metra, wcześniej moja żona prawie zginęła na moście, zbombardowana odłamkami wysadzonego w powietrze centrum stomatologicznego, a potem bawiliśmy się w berka na naszej zasranej, kurwa jej mać, Starówce, po której ganiały nas hordy żywych trupów. Wobec tego cholernie dobrze widzę, co się dzieje na zewnątrz! – Kuba aż dyszał z wściekłości. Miał ochotę złapać klechę za głowę i roztrzaskać ją o ścianę. Właściwie to poważnie zaczął się zastanawiać, dlaczego jeszcze tego nie zrobił.
– Jesteś głupcem – odpowiedział ksiądz. Po tonie jego głosu było słychać, że niemalże brzydzi się Kuby i Natalii. – To nastał Dzień Sądu.
„Oho, pięknie” – pomyślał Kuba, unosząc brwi i mimowolnie kiwając głową. Trafił się prorok i teraz będzie prawił swoje morały. Jednak pierwsze wrażenie było słuszne – ksiądz nie jest do końca normalny.
– Jeżeli tak, to nie ksiądz powinien nas osądzać. Bóg to zrobi – zauważyła przytomnie Natalia. Kuba odwrócił się i skinął jej głową z uznaniem. Nieźle.
Księdzu drgnęła powieka. Widać, nie spodziewał się tak błyskotliwej riposty. Jednak nie pozostał dłużny.
– Jesteście zbyt plugawi, żeby stanąć przed Jego obliczem – obwieścił, zaczepnie wypinając swoją starą, żałosną pierś.
– A czym to niby się splugawiliśmy? Nic o nas nie wiesz – stwierdził Kuba, robiąc krok w stronę księdza, co jeszcze bardziej zmniejszyło dzielący ich dystans.
– Dzień Sądu! – odparł natychmiast ksiądz, lekko nawiedzonym tonem. – Przetrwają tylko najczystsi, żeby mogli zacząć wszystko od nowa. Bóg się rozgniewał za grzechy, takich jak wy i dlatego zesłał apokalipsę. I dobrze – mówiąc to, wytykał Kubę i Natalię małym, tłustym palcem. – Nie będzie więcej aborcji, wojen, pornografii, czczenia innych bóstw! Koniec klonowania! Precz z in vitro! Chcieliście bawić się w Stworzyciela…? Grzeszyliście od dwóch tysięcy lat, ale oto przebrała się miarka. Dostaliście szansę, której nie wykorzystaliście, więc poniesiecie teraz karę. Chociaż to zróbcie z godnością.
Ksiądz dosłownie się trząsł, ale trudno było stwierdzić czy ze złości, czy z podniecenia wywołanego kazaniem. Pewnie czuł się teraz jak prawdziwy boży wojownik, który trzyma w ręku narzędzie, mogące naprawić świat. „Smutne” – pomyślał policjant, cały czas zbliżając się do starego człowieka. Nic nie jest tak proste, jakby się mogło wydawać. Zatrzymawszy się, policjant wyszeptał w ucho duchownego:
– Jeżeli jest stąd inne wyjście, pokażesz nam je – mówiąc to, klepnął delikatnie kaburę z bronią. Mogło się wydawać, że przemówienie księdza nie zrobiło na nim większego wrażenia. W pracy spotkał już paru Napoleonów, kilku Elvisów i kilkunastu fanatyków religijnych.
Ksiądz nie mógł tego przeoczyć. Podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy Kuby.
– Nie – powiedział tylko jedno słowo.
Kuba poczuł, jak całe życie przelatuje mu przed oczami. Dzieciństwo, huśtanie się przy zachodzącym słońcu na oponie zawieszonej na drzewie za domem, pierwsza miłość w podstawówce i pierwszy pocałunek z tą, oczywiście najpiękniejszą, dziewczyną w klasie. Pierwszy papieros w środku lasu ze starym już teraz kumplem i strach po powrocie do domu, że rodzice wyczują smród dymu i spuszczą mu manto. A teraz to wszystko miało pójść w diabły przez jednego starego pierdziela w habicie, który poczuł się prawą ręką Pana. Problem polega na tym, że ten stary gość ma jego i Natalii życie w swoich rękach. Kuba zastanowił się, czy aby na pewno?
– Nie wystraszysz mnie – ciągnął ksiądz, jednak policjant wyłapał w jego głosie drżenie. – Możesz mnie zabić, ale nic ci to nie da.
– W sumie to niezła myśl – odpowiedział Kuba, wyciągając pistolet z kabury. Wycelował w twarz księdza. – Gdzie jest drugie wyjście? – powiedziawszy to, odbezpieczył broń.
Ksiądz, zgodnie ze wcześniejszą deklaracją, stał niewzruszony. Nie był nawet łaskaw spojrzeć na pistolet, cały czas wpatrywał się w bliżej nieokreśloną przestrzeń za policjantem.
– Już mówiłem. Dla was nie ma drugiego wyjścia.
– Gówno! – krzyknął Kuba, pociągając za spust.
Huk wystrzału wprawił w drżenie betonową posadzkę. Natalia krzyknęła, przykładając ręce do uszu. Pocisk przeleciał parę centymetrów obok głowy księdza i wbił się w ścianę tuż za jego plecami. Pomarańczowe odłamki zasypały kapłana, który mimowolnie skulił się ze strachu, chowając głowę w ramionach. Tylko Kuba pozostał niewzruszony. Ciężko oddychał, serce waliło mu jak oszalałe, ale jako jedyny z całej trójki nie dawał tego po sobie poznać. Złapał przerażonego księdza za kark i brutalnie podniósł. Ponownie przystawił mu broń do twarzy, zaglądając jednocześnie w oszalałe ze strachu oczy.
– Po pierwsze, patrz na mnie, jak do ciebie mówię – zaczął spokojnie – po drugie, kolejny pocisk również zatrzyma się w ścianie, ale przechodząc przez twoją starą, durną czaszkę. Po trzecie, teraz grzecznie pokażesz nam, gdzie jest to cholerne wyjście.
Kapłan patrzył na niego w milczeniu, pocąc się ze strachu. Kuba poczuł także ostry zapach moczu, ale wolał nie spoglądać w dół.
Mierzyli się wzrokiem, gdy usłyszeli krzyki i kroki. Mnóstwo kroków, zbliżających się do nich wąskim korytarzem, którym zeszli do piwnicy. Po paru sekundach pierwsi zombie naparli na drzwi. Potem kolejni i kolejni. Dudnienie w kawał stali, który akurat ratował im życie, narastało z każdą sekundą. Małżeństwo wymieniło porozumiewawcze spojrzenia. Kuba wiedział, że Natalia nie była zachwycona jego zachowaniem, ale powinna to zrozumieć. Musiał przejąć kontrolę nad sytuacją.
– Radzę ci się pośpieszyć – powiedział Kuba, dla dodania efektu przyciskając gorącą lufę do czoła księdza tak, że tamten musiał zrobić krok w tył.
– Dobrze już, dobrze… Pokażę wam – powiedział w końcu, patrząc spode łba na swojego oprawcę. – Chodźcie za mną – rzekł i ruszył przed siebie, omijając Kubę szerokim łukiem.
Zmierzał w stronę Natalii. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie dopadł do drzwi, odsunął zasuwę i otworzył je na oścież.
Małżeństwo zareagowało błyskawicznie, rzucając się w kierunku przełamanej barykady, niczym kupujący, którzy polują na ostatni telewizor z wyprzedaży w supermarkecie, ale i tak mieli wrażenie, że poruszają się przeraźliwie wolno.
– Wypchnij go! – krzyknął Kuba, biegnąc do drzwi.
Natalia dopadała do pleców księdza i naparła na nie całym swoim smukłym ciałem. Starała się wypchnąć go na korytarz, ale z drugiej strony kilkunastu zombie za wszelką cenę chciało się dostać do środka. W tym czasie Kuba zablokował drzwi, nie pozwalając im bardziej się uchylić. Od śmierci dzieliły ich sekundy.
– Nie… mogę! – wydusiła Natalia, starając się przekrzyczeć wrzaski i powarkiwania potworów z korytarza.
Kuba panicznie szukał wyjścia z sytuacji. Ręce mu drżały, tak samo jak nogi, które ledwo wytrzymywały napór przeważającej liczby przeciwników. W międzyczasie zombie zaczęli dobierać się do księdza. Widać ten fan apokalipsy nie spodziewał się takiego obrotu spraw, bo jego wrzask był nawet głośniejszy od krzyku oprawców. Lewa ręka duchownego zniknęła wciągnięta w tłum, gdzie dobrały się do niej co najmniej trzy pary złaknionych krwi szczęk. Kapłan ostatkiem sił trzymał się drzwi drugą ręką, ale najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że długo tak nie pociągnie. Zombie, który stał najbliżej drzwi, wgryzł mu się w szyję, obejmując go rękami, niczym dawno niewidzianego kochanka.
Wtedy Kuba doznał olśnienia. Oni nie przyszli po nich. Oni przyszli po mięso, po kogokolwiek. Są durni jak kilo gwoździ, usłyszeli strzał, więc zleźli na dół. Nie wiedzą jednak, ile osób jest w środku piwnicy. Wezmą księdza i istnieją duże szanse, że dadzą im spokój.
– Natalia – powiedział cicho, pochylając się ku żonie – odsuń się od księdza, stań za mną i pchaj drzwi.
Natalia uniosła wymuskane brwi, ale ostatecznie, z niemałym wahaniem, posłuchała męża. Gdy już stała obok, Kuba zwolnił jedną rękę, przełożył broń i zaczął tłuc księdza w palce trzymające drzwi. Jednak wola życia duchownego była bardzo silna. Pomimo bólu, jakiego doświadczał, nie zamierzał ich puścić. Była to ostatnia rzecz, jaka łączyła go z doczesnym życiem.
– Pieprz się – powiedział Kuba, przełożył broń i strzelił księdzu w sam środek dłoni.
„Masz teraz nawet własny stygmat, popaprańcu” – pomyślał. Kapłan wrzasnął z bólu i z zaskoczenia, puścił drzwi i zniknął wciągnięty w tłum. Kuba i Natalia wykorzystali jedyną daną im szansę i dopchnęli drzwi, zatrzaskując je i zamykając ponownie zasuwę. Oparli się o nie plecami. Oboje ciężko dyszeli.
– Szybki skurwiel – wysapał Kuba po kilkunastu sekundach. Zza kawałka stali docierały do nich odgłosy makabrycznej uczty. Zombie zdawali się zapomnieć o tym, że przecież widzieli Natalię. Kuba przyłożył palec do ust.
– Musimy być bardzo cicho – wyszeptał.
Natalia kiwnęła głową, wprawiając długie blond włosy w lekkie drżenie. Jej mąż kiwnął ręką w stronę jednego ze sklepień, sugerując, że powinni się tam udać. Natalia ponownie przytaknęła, cicho wstała i na palcach podreptała we wcześniej wskazanym kierunku. Przypomniała teraz Leeloo z Piątego elementu – taka krucha, wystraszona i niepewna. Po chwili, upewniwszy się, że drzwi nie są atakowane, dołączył do niej Kuba.
– Jak tam? – zapytał, przytulając dziewczynę.
Natalia drżała. Chciała się rozpłakać, ale wiedziała, że wtedy ją usłyszą. Musiała zebrać się w sobie i nie dać się złamać.
– Ciii… Już wszystko dobrze – mówił mężczyzna, głaszcząc ją po włosach. Miał nadzieję, że z tonu jego głosu nie da się wychwycić, jak bardzo nie wierzy w to, co sam mówi.
– Znajdziemy ten tunel i wydostaniemy się stąd – dodał.
– Ile zostało ci naboi? – zapytała cicho Natalia, nie komentując deklaracji męża.
Kuba doskonale zrozumiał podtekst pytania. Zwlekał chwilę z odpowiedzią. Zastanawiał się, na co Natalia zareaguje gorzej – czy na prawdę, że nie został mu nawet jeden pocisk, czy na kłamstwo i stwierdzenie, że zostało mu jeszcze parę sztuk? Może wtedy łatwiej będzie jej to wszystko przełknąć, może wykrzesze dzięki temu odrobinę więcej woli walki.
– Mam jeszcze pół magazynka – stwierdził w końcu, zachowując pokerową twarz.
Natalia spojrzała na niego swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, które teraz były pełne łez.
– To dobrze. Nie chcę skończyć jak one. Jeżeli do tego dojdzie, zastrzel mnie – powiedziała bez cienia strachu w głosie.
Kubę przeraziło to bardziej niż wszystkie dotychczasowe wydarzenia razem wzięte. Jego Natalia, jego własna żona prosi go teraz o to, żeby ją zastrzelił. Świat zszedł na psy. Wygląda na to, że szurnięty ksiądz miał jednak trochę racji.
– Nawet tak nie myśl – powiedział, chwytając jej dłoń w swoje ręce. Przysunął głowę tak, że stykali się czołami. – Nic takiego nie będzie miało miejsca. Wyjdziemy stąd razem, jako normalni ludzie. Potem znajdziemy jakiś samochód i podjedziemy do komisariatu. Tam dowiemy się, skąd bierze się ten burdel, znajdziemy innych ludzi i pomyślimy, co dalej. Ale najpierw musimy znaleźć tunel, o którym mówił nasz księżulo.
– Okej – wykrztusiła z siebie Natalia. Na nic więcej nie było ją stać.
– Zostań tu, ja się trochę rozejrzę. Odpocznij, może spróbuj na moment zmrużyć oczy – powiedział czule Kuba, wstając z klęczek.
– Nie! Nie ma mowy. Idę z tobą, nie zostanę tu sama – błyskawicznie odparła Natalia, zrywając się na równe nogi. – Poza tym, we dwójkę szybciej coś znajdziemy.
Kuba mimowolnie się uśmiechnął. Ludzie są w stanie znieść więcej, niż im się wydaje.
– Dobra – powiedział i pocałował żonę.